We wrześniu 1959 roku, w polskim żeglarstwie miał miejsce nielegalny – w świetle obowiązujących wówczas przepisów żeglugowych i granicznych – przypadek opuszczenia kraju przez żeglarzy na kabinowej joli mieczowej. Deportacja do Polski, prawie półroczny pobyt w więzieniu w Goleniowie, potem rozprawa sądowa i dzięki sile argumentów i porywającej obronie znanego szczecińskiego adwokata sąd sprawę umorzył z powodu znikomej szkodliwości społecznej czynu – oto finał pierwszych, samodzielnych kroków na morze młodych, bo zaledwie 19-letnich braci bliźniaków rodem z Grodna: Piotra i Mieczysława Ejsmontów.
Rejs kabinową jolą mieczową Powiew w wietrznym i chłodnym wrześniu 59. roku ze Świnoujścia, z zamiarem żeglugi dookoła świata, był od strony żeglarskiej śmiałym, jeśli nie ryzykownym przedsięwzięciem; szczęśliwie zakończył się w porcie Rønne na Bornholmie.
Jedyne wychodzące wówczas w kraju czasopismo żeglarskie Żagle w artykule „Rejs do paki” wspierając politykę ówczesnego rządu polskiego pisało o „niefortunnych nawigatorach”, których „czeka za uprowadzenie jachtu i dokonanie przestępstwa granicznego rozprawa sądowa i zasłużona kara” (Żagle, nr 8-9 1959r, s.8). W trakcie rozprawy, na sali sądowej była liczna grupa młodzieży, żeglarzy, kolegów. Bracia Ejsmontowie cieszyli się w środowisku sympatią, ich przypadek budził pewien podziw za odwagę, za próbę ucieczki?, za niezależność od oficjalnych żeglarskich struktur organizacyjnych. Dla wielu, szczególnie młodych, ich rejs nie był „rejsem do paki”, ale rejsem do Wolności; wskazywał drogę do realizacji marzeń bez konieczności kompromisowych zależności od oficjalnych organizacji w pełni kontrolowanych przez władzę polityczną.
Niecały rok później popularny miesięcznik Panorama Północy tak pisał o tym rejsie: „… W roku 1959 „skombinowali” jolkę, sfałszowali listę załogi i zaopatrzywszy się w stare mapy nawigacyjne oraz w sześć puszek konserw rybnych, bochenek chleba, kilogram cukru, osiem jajek, i butelkę soku wiśniowego – wypłynęli o godzinie 19,00 dnia 11 września z portu Dziwnów w podróż … dookoła świata…” (Panorama Północy, nr 26 (154), 10 VII 1960r.).
W czerwcu 1968 roku w cyklu audycji „Listy egzotyczne” Rozgłośnia Polska Radia Wolna Europa podała: „.. W 1959 roku nie mogąc uzyskać od władz żeglarskich pozwolenia na daleki oceaniczny rejs (…) działając pod urokiem przemożnego dla nich „zewu morza”, wymknęli się nielegalnie ze Szczecina małą żaglówką (bezbalastową jolką o nazwie Powiew), by jak najszybciej – rozsławić w świecie banderę polską…”.
W następnej dekadzie, po Grudniu 70 i otwarciu się Polski na świat, w roczniku Świat Żagli 1973 zaginionych braci Ejsmontów próbował przywrócić pamięci Wiesław Rogala, znany działacz żeglarski, ówczesny sekretarz generalny PZŻ-u. W krótkim artykule, używając eufemistycznych określeń, zręcznie omija mogące razić cenzora rzeczywiste powody i fakty z ich życiorysu: „.. Łyknąwszy trochę przygody morskiej, jeszcze bez ugruntowanej praktyki i wiadomości, bracia wyruszają jachtem mieczowym na morze. Przygoda kończy się na Bornholmie, gdzie dobili wyczerpani i głodni. Okazało się, że oprócz paru litrów słodkiej wody, trzech czy czterech pęt kiełbasy i kilku bochenków chleba nie mieli w swym magazynie nic więcej. Tym razem namacalnie się przekonali, że morze jest łaskawe, ale dla tych, którzy je szanują i znają…”.
Po latach o wydarzeniach z września 59. roku wspominał Ireneusz Geblewicz, polski emigrant osiadły w Chicago, który znał ich jeszcze będąc w Polsce, a potem ponownie usłyszał o ich żeglarstwie od jednego z braci: „…Wiosną 1969 roku zadzwonił do mnie któryś z braci Ejsmontów. Nie pamiętał, że spotkałem każdego z nich jeszcze w kraju. Byli to bliźniacy, początkujący żeglarstwo na Mazurach. Następnie żeglowali w Gdyni. Mietek chyba na Wielkopolsce z LOK w Jastarni, a Piotrek w Centrum Wychowania Morskiego ZHP w Gdyni. Przed tym jednak byli w Szczecińskim Jacht Klubie Ligi Przyjaciół Żołnierza (późniejsza Liga Obrony Kraju) w Szczecinie-Dąbiu. Było to chyba w 1959 roku. Pewnego dnia wyprosili polecenie doprowadzenia klubowego jachtu Powiew do Dziwnowa. Nie pamiętam już dziś nazwiska kierownika tego klubu, który podpisał bliźniakom to polecenie. Jak dowiedziałem się od nich już tu, w Chicago, to oni napisali to polecenie, zostawiając na kartce lukę na dopisanie kilku słów. Już od dawna planowali ucieczkę na Zachód. Zamiast płynąć oczywistą wówczas i wskazaną przez kierownika klubu trasą ze Szczecina-Dąbie do Dziwnowa przez Wolin i rzeką Dziwną, popłynęli przez Zalew Szczeciński do Świnoujścia. Po drodze dopisali w wolnej luce na zleceniu trasę przez Świnoujście – morzem(!) do Dziwnowa.
Mieli coroczne tzw. klauzule pływań morskich upoważniające do żeglowania po morzu. Oficer dyżurny WOP (Wojska Ochrony Pogranicza) w Świnoujściu nie miał więc zastrzeżeń. Chłopaki znali ówczesne realia i mentalność WOP-u. Zgłosili się więc do odprawy granicznej w dużej grupie kutrów rybackich, idących na połowy pod Bornholm. W pośpiechu WOP wypuścił ich na morze razem z rybackimi kutrami.
Ich jacht był śródlądowym, dość wywrotnym jachtem mieczowym, choć z pokładem i kabiną, to jednak bez możliwości otrzymania z PZŻ-u i Urzędu Morskiego prawa pływania po morzu. Przepisów bezpieczeństwa morskiego to wopiści na pewno nie znali i na to liczyli Ejsmontowie. Wyszli więc w morze, niby do Dziwnowa. Aby nie wzbudzać podejrzeń WOP-u, obserwującego morze przez lornetki, nie popłynęli z kutrami wprost w stronę Bornholmu lecz po wyjściu z główek Świnoujścia skierowali się na wschód. Łódka była drewniana, bez ekranów radarowych, zresztą wtedy jeszcze WOP nie miał w Świnoujściu radarów. Dopiero po zmroku, będąc dalej od brzegu, wzięli kurs na Bornholm. Dmuchało zdrowo, wiatr około 5 – 6 stopni Bº. Następnego dnia byli na Bornholmie…”.
Jeszcze inaczej, niewątpliwie bardziej pragmatycznie, przedstawiał sprawę adwokat Roman Łyczywek, który występował w sądzie jako ich obrońca. Na łamach Prawo i Zycie nr 41 z 10 X 1976r. w artykule pt. „Najciekawszy proces w mojej karierze” pisał, świadom nieubłaganej kwalifikacji ich czynu, że „..nie mogąc uzyskać zgody na dalekomorska podróż, dopuścili się kradzieży łodzi, fałszu dokumentów i nielegalnego przekroczenia granicy”. I takie też były zarzuty prokuratorskie, które zbladły wobec mowy obrończej mecenasa skupiającej się na „szlachetnych pobudkach, którymi się kierowali oskarżeni”, „chęci poznania świata”, „uzyskania sławy żeglarskiej”, a także „dużej klasy wyczynem żeglarskim” (sic!). Takie argumenty, ponadto pozytywna opinia sekretarza ambasady PRL w Kopenhadze (istotny fakt, że nie ubiegali się o azyl polityczny) spowodowały korzystny dla braci Ejsmontów wyrok sądu: umorzenie sprawy.
Rejs Piotra i Mieczysława Ejsmontów na Bornholm i jego następstwa poruszył wiele środowisk, szczególnie żeglarskich w Polsce. Władzy ludowej, działaczom żeglarskim i młodzieżowym nadwyrężył w ich mniemaniu ustabilizowany i dobrze zorganizowany, a jednocześnie będący pod pełną kontrolą, obraz wszelkiej aktywności sportowej, żeglarskiej, szczególnie młodzieży.
Dziś po latach, wspomnienia o braciach Ejsmontach i epizodzie z Powiewem odżywają w relacjach żeglarzy szczecińskich, którzy wówczas zetknęli się z nimi, ba niektórzy mieli nawet znaczny udział w całej „sprawie”.
Marek Stoeck, żeglarz z sąsiadującego z LPŻ-em akademickiego klubu żeglarskiego, tematem interesuje się od lat. Rozmawiał ze świadkami tamtych wydarzeń: „…Rysiu Jaroszek (starszy kolega klubowy Marka – przyp. red.) opowiadał, że przyjechali z Węgorzewa i pracowali na nowej Polonii. Na rejs nie „załapali” się i wypożyczono im za darmo Powiew…”.
„…Jerzy Karpiński (żeglarz ze szczecińskiego klubu żeglarskiego Ligi Przyjaciół Żołnierza, właściciela Powiewa) mówi o liście polecającym z bratniego Klubu LPŻ (z LPŻ Węgorzewo – przyp. red.). Powiew był wywrotny i zarząd LPŻ chciał im dać prowadzącego, ale nikt we wrześniu nie chciał z Ejsmontami płynąć, popłynęli sami. Stanisław Betka (żeglarz, bosman przystani LPŻ, później pracownik szczecińskiej stoczni jachtowej – przyp. red.) kazał Romkowi Kisłowskiemu (żeglarz akademicki, wówczas w LPŻ) wydać jacht. Jak mówi R. Kisłowski: – szybko dowiedziałem się, że są na Bornholmie…”.
I dalej, w korespondencji mailowej Marek Stoeck pisze: „…W tej sprawie był przesłuchiwany Romek Kisłowski. On na polecenie Stanisława Betki przekazał jacht Powiew Piotrkowi. Rozmawiałem też z Jurkiem Karpińskim o tym jachcie i dlaczego wypłynęli na Powiewie. Ja to odebrałem tak: oni przyjechali do Szczecina z myślą, że wypłyną na s/y Polonii w rejs. Zaangażowali się w prace przy wyposażaniu jachtu, w przygotowaniach do rejsu pełnomorskiego. Jacht Polonia był nowym jachtem konstrukcji Leona Tumiłowicza zbudowanym w 1958r. w Szczecinie dla PTTK. Nie dostali zezwolenia na rejs. A zarząd LPŻ w nagrodę za wkład ich pracy dał im do popływania jacht Powiew. Może to było w sądzie przedstawiane inaczej. Na Powiewie pływał też kol. Stasiu Bolewicz (żeglarz akademicki – przyp. red.). To była poniemiecka jola krążownicza, mieczówka kabinowa, solidna. Na załączonym zdjęciu (fot. J. Legut) widać tylko dziób jachtu Powiew (mahoniowy?), ale przed nim stoi biały jacht Marzena. Miała taki sam kadłub, tylko ożaglowanie gaflowe…”.
LPZ 1954-1959, fot Jan Legut
W całej tej sprawie na bliższą uwagę zasługuje jeszcze trzeci „bohater” bez którego nie byłoby tyle „zamieszania” – kabinowa jola mieczowa Powiew; „bohater”, bo przecież jachty mają duszę.
Był to jacht niewielkich rozmiarów, przeznaczony do żeglugi jeziorowej; przy znośnej pogodzie do żeglugi zalewowej, na wodach osłoniętych. Tak jak i wiele innych jednostek z tamtego okresu był jednym z wielu porzuconych, czasami celowo niszczonych, zatopionych przez Niemców opuszczających pod koniec wojny te tereny. Wydobywane, naprawiane, przystosowywane do używania przez lata służyły i czasami do dziś służą żeglarzom. Powiew, jeszcze przed rejsem Ejsmontów na Bornholm, był znanym jachtem w środowisku żeglarskim Szczecina. W IV Regatach Jesiennych, w październiku 1952 roku, w wyścigu o „Błękitną Wstęgę Jeziora Dąbie” prowadzony przez Jerzego Szelestowskiego, wówczas żeglarza z Ligi Morskiej, zajął bardzo dobre, trzecie miejsce. Dwa lata później, w rozgrywanych w połowie maja Regatach Pokoju, na półmetku trasy: jez. Dąbie – Lubin (na wyspie Wolin) – jez. Dąbie, Powiew był drugi, a na metę regat przypłynął jako pierwszy.
“Przygoda” pod żaglami
Bardzo podobną do Powiewu, a kto wie może nawet bliźniaczą jednostką była Przygoda. Jacht również zniszczony i porzucony przez Niemców. Po wojnie odbudowany przez harcerzy z V Drużyny Skautów Wodnych im. K. Arciszewskiego (tzw. „czarnej piątki”) powstałej we wrześniu 1945 roku w Gimnazjum i Liceum Ogólnokształcącym przy al. Piastów w Szczecinie. Rok później z powodu zmian organizacyjnych (szkoła przekształciła się w Liceum Żeńskie), drużyna skautów przeniosła się do utworzonego II Liceum Ogólnokształcącego (Liceum Męskie, tzw. „Pobożniak”). Wiosną 1949r, wskutek zmian politycznych w kraju
dyrektor szkoły zakazał działalności harcerskiej. Żeglarze wraz ze swoją Przygodą przenieśli się na krótko do Yacht Klubu Polski, a niedługo potem, po jego rozwiązaniu, trafili do żeglarzy akademickich.
“Przygoda” na Gocławiu
Rejs Powiewem, pomimo poważnego konfliktu z wymiarem sprawiedliwości Polski Ludowej, mimo niebezpiecznego odstępstwa od oficjalnej linii polityki wychowawczej władzy ludowej, nie zmienił żeglarskich marzeń Piotra i Mieczysława Ejsmontów. Kolejne lata wypełnia im służba w marynarce wojennej, zdobywane stopnie żeglarskie, instruktorskie, rejsy. Podczas jednego z nich schodzą z jachtów (płynęli na innych jachtach: Piotr na Polonii w rejsie turystycznym, a Mieczysław jako kpt. na jachcie Ludmiła – typ Conrad II ze Świnoujścia, brał udział w regatach „Gryfa Pomorskiego”), zostają w Kopenhadze skąd 22 stopowym, kupionym w Danii jachtem, żeglują przez Atlantyk do USA. Stamtąd na innym jachcie, zaledwie o stopę większym, żeglują ponownie przez Atlantyk, zatrzymując się na Wyspach Kanaryjskich, w stronę Cape Town z zamiarem rejsu dookoła świata. Problemy techniczne jachtu i znaczne ubytki w prowiancie spowodowane ciężkimi warunkami pogodowymi na Południowym Atlantyku zmuszają ich do zmiany planowanej trasy. Płyną do Ameryki Południowej; najpierw Rio de Janeiro, potem Buenos Aires.
Z Buenos Aires wypływają w towarzystwie trzeciego członka załogi, równie młodego jak oni Wojtka Dąbrowskiego; kierunek żeglugi: Cieśnina Magellana, Cape Horn. Następny odwiedzany port to Puerto Deseado w Argentynie z którego wypływają 18. grudnia 1969 roku i ślad się urywa, rozpływa w morzu….. Żeglarze zostają uznani za zaginionych. W kraju zapada zasłona milczenia; oficjalnie nikt o nich nie pisze, nie wspomina; jako uciekinierzy z Polski Ludowej są na cenzurowanym.
Kilka lat później znany polski żeglarz opisując w książce swój samotny rejs dookoła świata pisze o zaginionych Ejsmontach, że „siła marzeń była większa od rozsądku”. Znany polski żeglarz, niewiele starszy od braci Ejsmontów, swoje plany, marzenia realizował w sposób bardziej skuteczny. Nie napotykał na takie przeszkody jak Ejsmontowie; może dlatego, że czasy już były inne?… Rozsądku, pragmatyzmu też miał zapewne więcej, ale z jego wypowiedzi nie przebija nadmiar empatii, zrozumienia dla zaginionych żeglarzy.
Braci Ejsmontów, jeszcze w początkach lat sześćdziesiątych, poznał także Henryk Jaskuła, wówczas dopiero zdobywający żeglarskie szlify. Po latach, mając wybitne osiągnięcia żeglarskie, a jednocześnie doświadczając „raf i mielizn lądowych”, Jaskuła wykazał więcej empatii i zrozumienia dla zaginionych żeglarzy. W liście z 5. listopada 2014 roku pisał: „… Także dziś, po latach, ciągle ich widzę, wciąż ich wspominam i myślę, że byli to najlepsi polscy żeglarze, z rodzaju tych, którym nie chodzi o sławę, ale o radość i szczęście związane z życiem na morzu…”
Zenon Szostak