Zenon Szostak – Cebulki tulipanów

(opowieść)

Siedzieliśmy w mesie jachtu, przy śniadaniu; nareszcie przy równym stole, nie wstrząsani spadaniem z fali albo nagłymi przechyłami. Jacht spokojnie kołysał się na wodzie lekko zafalowanej od przepływających jednostek portowych, przycumowany do kei klubu żeglarskiego, prawie w centrum dużego miasta. Po mokrym, uciążliwym rejsie, wpłynięcie na Zatokę Kilońską, pełną promieni słońca, ciepła i spokojnego wiatru, bez uciążliwego zafalowania, było długo oczekiwanym przybyciem do wymarzonego świata Zachodu.

Poranek był ciepły, słoneczny, a lekki zefirek nastrajał optymistyczną wiarą w uroki roztaczającej się wokół wolności i swobody. Wzdłuż nabrzeża na deptaku spacerowym pojawiali się co rusz nowi spacerowicze; uśmiechnięci, zadowoleni, jakby bez problemów, kłopotów: zadbana, elegancko ubrana dama z pieskiem równie dalekim jak i ona od trudów dnia powszedniego, starszy pan z żoną pod rękę, grupa rozweselonych nastolatków pomykająca na łyżworolkach ze słuchawkami od walkmana na uszach. Dalej od nabrzeża, w głąb lądu, za spacerowym ciągiem na lekko wznoszącym się krótko przystrzyżonym trawiastym zboczu, pomiędzy terenami klubów żeglarskich rozkładali swoje kajaki i łodzie wioślarskie członkowie lokalnego kanu klubu; dochodzący gwar spokojnych wesołych rozmów świadczył o beztroskich chwilach czekających ich jak zwykle w wolny niedzielny dzień. Wzdłuż terenów klubowych przebiegała ulica, którą jeździły samochody błyszczące i czyste, jakby właśnie wyjechały prosto z myjni, albo jakby nigdy nie pokryły się kurzem, bo niby skąd, jak wokół nigdzie go nie było: ani na ulicach, ani na chodnikach. Czasami któreś z aut zwalniało i skręcało z ulicy na parking klubowy; kierowca przesiadał się na jacht, kajak lub motorówkę.

Za główna ulicą, błyszczała w słońcu fasada świeżo wyremontowanych domów, pomiędzy nimi czyste uliczki centrum miasta, gdzieniegdzie strzeliste wieże neogotyckich kościołów. Całość zapraszała do wejścia w tkankę miejską oferującą uroki od których wzrok oderwać było trudno.

Kuk sprawnie i wyszukanie jak na warunki jachtowe podał śniadanie pachnące ciepłem, prawie domowym. Aromat herbaty z cytryną, zapach ugotowanych baltonowskich parówek i jajecznicy prosto z patelni, wypełnił wszystkie zakamarki naszego jachtu wprawiając w pogodny nastrój.
– Ahoj na Dali! Cześć kapitanie! – dobiegł niespodziewanie głos z zejściówki. Wszyscy z zaciekawieniem zwrócili głowy w stronę dobiegającego głosu, gdzie w promieniach wpadającego porannego słońca tkwiła znajoma postać w okularach o szkłach prawie butelkowych.
– Jestem Niemiec – dobiegło do nas.
– Kaziu, to ty! Skąd tu się wziąłeś? Twego jachtu nie widzieliśmy! – odezwał się spokojnie nasz kapitan, cedząc każde słowo. – No, zejdź do nas, właśnie mamy śniadanie. Siadaj. Chcesz herbaty?
Nie trzeba było dwa razy zapraszać. Niespodziewany gość ochoczo wszedł do środka, na stole nawigacyjnym zostawił swoją torbę z zakupami od „Aldiego” i rozsiadł się w mesie przy mahoniowym stole.
– Opowiadaj, gdzie stoisz, gdzie twój jacht ? – zachęcał kapitan, wyraźnie zadowolony ze spotkania młodszego kolegi klubowego, też kapitana.

Wracaliśmy z Holandii, postój w Kilonii to nasz ostatni port przed powrotem do kraju, przed powrotem z Zachodu, a Kaziu, – no tak, oni mieli płynąć do Kielu po naszym wypłynięciu z kraju; najpierw do Kilu, potem porty duńskie i z powrotem do kraju. Ale teraz powinni już być w domu; ich jachtu tutaj nie widzieliśmy…
– Herbatę czy kawę? – zapytał kuk
– Kawę, a jajecznicę i parówki możesz podwójnie. – Kaziu był wyraźnie zadowolony; może to pora śniadaniowa tak go usposabiała. – Zostałem na Zachodzie. Poszedłem na policję i dali mi azyl; mi i mojej rodzinie. Zostajemy tutaj, albo jedziemy dalej – do Kanady.

Zainteresowanie tak nieoczekiwanym gościem – ba nawet podziw i lekka zazdrość – widoczne były na twarzach całej załogi. Tylko kapitan z flegmatycznym spokojem, rzeczowo zapytał:
– A gdzie masz jacht, gdzie pozostała Twoja załoga?
– Popłynęli z powrotem.
– Sami, do kraju? – dalej spokojnie dopytywał się kapitan.
– No tak, Zbyszek da sobie radę, jest sternikiem morskim, zna łódkę i drogę powrotną, a jego syn też już trochę żeglował. Dadzą sobie radę. Kuk masz już kawę?…

Nasz podziw dla jego decyzji pozostania na Zachodzie rósł z każdą chwilą, z każdym opowiedzianym szczegółem. Oto upragniony Zachód jest tu i my jesteśmy na nim, na Zachodzie. Barwny, kolorowy, urzekający i zachęcający do życia lepszego, pełnego, do nowych wrażeń, do odkrywania nowych możliwości. Czy można było się oprzeć ?…
– Kurcze, poszedłeś na policję i tak po prostu dali ci azyl? A gdzie w Kielu jest policja? – Krzysiek nie mógł wyjść z podziwu i dopytywał się nad wyraz rzeczowo.

Z kambuza rozchodził się zapach kolejnej herbaty dla kapitana.
– Gieniu, cztery łyżeczki, jak zwykle? – upewniał się kuk, choć zwyczaje słodzenia herbaty naszego „Starego” znaliśmy wszyscy bardzo dokładnie.
– A mi też zrób jeszcze jedną kawę, albo macie może piwo; napiłbym się, gorąco się robi, a ja mam jeszcze tyle spraw do załatwienia – nasz gość czuł się wyraźnie swojsko w jachcie, ale też nie raz pływał na nim; żeglował również z Gieniem, naszym kapitanem.

Przy zastawionym stole opowiadał całą historię rejsu; jak wypłynęli z kraju – on z żoną i córką i Zbyszek z synem. Rejs mieli łatwy, pogoda sprzyjała i szybko dopłynęli do Kielu. Mieli żeglować dalej do Flensburga i do porów duńskich – do Svendborga, na Duży Bełt, a może i do Kopenhagi, ale w Kielu, pierwszym zagranicznym porcie, Kaziu spakował swoje i rodziny rzeczy, wystawił na keję i zdumionemu Zbyszkowi – swojemu pierwszemu oficerowi, bliskiemu koledze z Klubu – oświadczył, że on z rodziną zostają tutaj, na Zachodzie i idą na policję po azyl.

Był to silny wstrząs dla Zbyszka, jego pierwszego oficera, w Polsce wiernego, zatwardziałego zwolennika panującego ustroju; działał w Partii, w zakładzie był kierownikiem; praca, działka, pływanie w klubie to dla niego było wszystko i wiedział, że to jest słuszne i dobre, że linia wytyczona przez Partię, że socjalistyczny rozwój i demokracja socjalistyczna, że to jest właściwe, a jeśli nawet są jakieś błędy i nie tak idzie to wszystko to przecież będziemy powoli sami zmieniać.
– Tata, a może my też byśmy,… może ja bym… – jego syn nieśmiało zapytał.
– Tak, tak! Głupio gadasz. I co tu zrobisz? Nic. Tam mamy wszystko, tam nasza mama; wracamy. Z ojcem nie było dyskusji – wiedział swoje i koniec.
– Zbyszek, dasz sobie radę wracając, a jak się boisz to zadzwoń do Klubu i ktoś przyjedzie, przyślą jakiegoś kapitana i wrócicie z nim. – Kaziu uspokajał, jakby wszystko miał przemyślane.

Przy naszym jachtowym piwie, jeszcze z kraju, rozmowa ożywiła się, wciągnęła nas wszystkich, rozbudziła wyobraźnię.

Z zewnątrz dochodził wesoły, beztroski gwar miasta; słoneczny, ciepły dzień zachęcał do wyjścia, tym bardziej, że Kaziu opowiedział już wszystko, a na pewno to co najważniejsze, co rozpalało myśli, kierowało je w stronę lepszego, ciekawszego świata.
– Gieniu, my idziemy na miasto. – Krzysiek wstał od stołu w mesie i zaczął się szykować. Ze stołu nawigacyjnego odsunął leżącą na mapie plastikową torbę Kazia z zakupami od Aldiego, uniósł blat stołu i wyciągnął swój paszport i choć kapitan widział to, nie powiedział słowa; w końcu ich wybór, są dorośli – pomyślał ze spokojem, ale papierosa palił z przejęciem, jak w chwilach ciężkiej pogody na morzu.

* * *

Zbyszek czuł pewien dreszczyk emocji; już tyle lat był sternikiem morskim, mógł samodzielnie żeglować, ale po morzu – co najwyżej jako pierwszy oficer; do egzaminu kapitańskiego nie przystępował, może trochę z braku pewności siebie, a może dla wygody – żeby uniknąć odpowiedzialności za innych. I teraz nadarza się okazja, drugiej takiej nie będzie; mogę sam prowadzić jacht po morzu – myślał rozgorączkowany. Nie, nie, nie będę dzwonił do kraju, zresztą – dzwonić, po co dzwonić?, przecież to drogo kosztuje. Kaziu… co mu strzeliło do łba i żeby taki numer mi wykręcić. Zachciało mu się tego Zachodu, a gówno to wszystko warte tutaj, pieprzeni kapitaliści. Mają wszystko. No mają, ale nakradli w wojnę, a potem Amerykanie im dali, a i swoich w robocie okradają. U nas to przynajmniej jest uczciwie, choć biedniej, ale nie ma takiego wyzysku i jest równość i sprawiedliwie, każdy może do czegoś dojść, no i się poprawia, zmienia, jest lepiej, jest odnowa. Towarzysz Jaruzelski przecież mówił, zaraz jak to było, gdzieś to mam, w naszej gazecie…, po czym rozłożył starannie złożoną „Trybunę Ludu” i przeczytał raz jeszcze podkreślony na czerwono fragment:

„Wytyczona przez naszą partię linia socjalistycznej odnowy znajduje się w głównym nurcie procesów, którym nowych, potężnych impulsów dostarczył XXVII Zjazd KPZR. Są one niezbitym dowodem, że socjalizm ma niespożyte rezerwy twórcze, stwarza zapotrzebowanie na nowatorstwo, urzeczywistnia nakazy czasu. Choć Polska jest na innym etapie budownictwa socjalistycznego, nasz sposób podejścia, filozofia działania są współbieżne z linią KPZR.”
To go upewniło w słuszności decyzji powrotu.

Żegluga była przyjemna, bezpieczna i dawała tak bardzo mu potrzebne poczucie pewności siebie wobec podjętego zadania sprowadzenia jachtu do kraju, a pogoda i wiatry sprzyjały; w końcu jeszcze nie był kapitanem na morzu, a i syn też nabędzie sporo doświadczenia morskiego.
W nocy ubrany w zniszczony żółty sztormiak siedział cały czas na sterze, syn spał, a w dzień zmieniali się, ale poczucie odpowiedzialności za jacht, za bezpieczeństwo żeglugi nie pozwalało mu spokojnie odpoczywać; bardziej drzemał niż zapadał w głęboki sen; synowi kazał budzić się co godzinę i oczywiście w każdej sytuacji niebezpiecznej, np. gdy na horyzoncie pojawi się jakiś statek, albo rybak.

Młody chłopak z żalem oglądał się za malejącym w oddali lądem, a jednak przyciągającym gorące skłębione myśli, aż wreszcie cały ten świat Zachodu zniknął za widnokręgiem, pozostał kolorowym wspomnieniem rozbudzonych marzeń o lepszym życiu. Pustka wokół, tylko woda i woda. Nie, nie, to nie było dla niego. Nie rozumiał ojca w tej jego potrzebie żeglowania, bo co to za przyjemność: ciągle mokro, zimno, wszystko się kiwa; po co, na co, przecież to bez sensu. Sterowanie też nie sprawiało mu przyjemności, to jakby za karę, a tam było tyle ciekawych rzeczy. Wrócę tam kiedyś, będzie można normalnie zarabiać, normalnie żyć; fajne były te samochody na ulicach, nawet rowery mają lepsze, w kinach normalne filmy…

– Uważaj, jak sterujesz! – dobiegł z wnętrza jachtu mentorski głos ojca. – Z fali trzeba łagodnie zjeżdżać, a ty ciągle spadasz, aż wszystko tu trzeszczy. Jacht mi rozwalisz.

Ciągle się czepia, ciągle mu źle. Kiedy to się skończy. Już mam dość. Zimno, mokro… Niezła była ta czarnula w oknie wystawowym, prawie rozebrana…, żeby nie stary…, ale i tak nie miałem forsy. Nawet na coca-colę żałował. Tylko połaziliśmy i oglądaliśmy wystawy sklepowe, a i jeszcze te reklamówki, kolorowe foldery – pełno ich nabrał, i te swoje tulipany kupił; na cholerę mu te cebulki, jakieś czarne tulipany i jeszcze ich nazwa: „Queen of Night”, to tak jak tamta czarnula z wystawy, też królowa nocy – hehehe, a tu te jego tulipany, posadzi je sobie na tej swojej działce, a może prędzej mu tutaj zgniją. Hehehe, działka – to obciach, zasuwa na niej codziennie po robocie i gówno z tego ma. I jeszcze mnie tam goni. Nie będę tam chodził, już mam tego dosyć…

Pluusk!… grzywa fali uderzyła w burtę i wdarła się niczym „dziad” na pokład, przelała przez osłonę kokpitu i znalazła wejście do dziurawego sztormiaka mocząc dupę sternika.
– Kurrr…! Ile jeszcze!?…
– A nie mówiłem, żebyś uważnie sterował? Teraz będziesz miał mokro.

Wejście do portu, żegluga znajomym torem wodnym z płynącymi nim statkami handlowymi, napawała go dumą z dobrze wykonanego zadania; dopłynął do kraju, przyprowadził jacht, dobrze nawigował. Jeszcze tylko odprawa graniczna i żegluga do klubu, a potem w domu, u siebie.

– Tutaj, tutaj dobijcie! – dobiegł z nabrzeża stanowczy głos żołnierza wojsk ochrony granic. Niepokój udzielił się Zbyszkowi, ale przecież zawsze tak było, w końcu nikt nie lubi kontroli granicznych, świdrujących spojrzeń żołnierzy, celników, całego tego napięcia, nerwów, niepewności, bo przecież mogą coś znaleźć, coś im się nie spodoba, nabiorą podejrzeń i nie wypuszczą w rejs albo – jak się wraca – to będzie zakaz pływania. Bzdura – Zbyszek szybko odgonił od siebie złe myśli. Przecież ja wracam do kraju, do ojczyzny i jeszcze jacht przyprowadzam z powrotem. Jacht, który Kaziu – kapitan przecież, porzucił na Zachodzie, uciekł z niego. Nie, nie, o nagrodzie nie myślał, ale na pewno to docenią, pogratulują mu odwagi i troski o nasz państwowy majątek.

Jacht ostrożnie zbliżył się do zniszczonego nabrzeża z wystającymi niebezpiecznie stalowymi szpilkami, z urwanymi odbojnicami z opon samochodowych, które w najlepszym przypadku zostawią gumowy, czarny ślad na jasnych burtach jachtu. Jeszcze nie założyli cum na polerach, a znów usłyszeli ponaglający głos żołnierza: – Kapitanie: paszporty, listę załogi i do nas na odprawę. Po czym skierował się do niewielkiego, zniszczonego domku – baraku, tuż przy nabrzeżu.

– Tylko dwóch ? A ilu wypływało? Gdzie reszta? – dopytywał oficer straży granicznej.
Nie było wątpliwości, sprawdził w książce wyjścia: trzech brakuje, nie wróciło.
– I co kapitan został! A wyście przypłynęli, a gdzie Wasz patent kapitański?
Zbyszek poczuł, że jednak może być źle.
– No to będą kłopoty, „Paaanie Kapitanie”. – zawyrokował z przekąsem oficer.

***

– Zbyszek!, Zbyszek! – wołałem przez rzekę w stronę Wyspy. Nikt się nie pojawiał, a łódź do komunikacji z wyspą była właśnie tam, w krzakach wyciągnięta na brzeg. Wreszcie po kolejnym zawołaniu wyszedł z baraku na wyspie i podszedł do łodzi.
– Czekaj, już płynę po Ciebie.
Potem przeszliśmy wśród zrujnowanych, opuszczonych poniemieckich – jeszcze z czasów wojny – baraków. Kilka lat termu, jak trzymaliśmy tu poza sezonem jachty, wszystko wyglądało lepiej, było przez nas remontowane i „żyło” – przychodziliśmy do jachtów.
– Chcą mnie stąd wyrzucić, ale jeszcze pozwolili zostać. Płacę za prąd – nie odcięli i tylko w tym baraku jestem. Sam zostałem, nikt tu już nie przychodzi, nic nie trzyma. Zalepiłem dach, bo ciekło na głowę, trochę dyktą przykryłem dziury, ociepliłem, bo do laminowania muszę mieć temperaturę, a jeszcze mam trochę roboty. Może w przyszłym sezonie zrzucę go na wodę, postawię maszt. Na wodzie to już inna robota, a do zrobienia jeszcze sporo zostało, ale czasu mam teraz dużo, na działkę nie chodzę – zapuściłem ją. Zakład mi chcą zlikwidować, a mnie wyrzucają, nowe związki uparły się, że to niby teraz idzie nowe i takich kierowników jak ja, ze starego systemu partyjnego to nie potrzeba. No, niech im będzie: „Idzie nowe” – jak mówią, zobaczymy, ale zdążyłem jeszcze w zakładzie kabestany sobie odlać, z mosiądzu. Zobacz, jak nowe! I jeszcze mam śruby z nierdzewki, tokarz w robocie mi wytoczył. Co tak patrzysz? A skąd niby miałem wziąć?, nigdzie nie kupisz, bo nie ma, a te z Zachodu cholernie drogie. Trzeba sobie radzić, jakoś kombinować, inaczej nic nie zrobisz. Takie czasy.

***

Wszystko trwało chwilę, dosłownie chwilę. Spokojna, słoneczna pogoda nagle zmieniła się: silny podmuch wiatru przeszedł nad jeziorem, groźnie wzburzył wodę, podniósł ją i jako pył wodny wypełniający powietrze poważnie ograniczył widzialność. Wypełnione gwałtownym, silnym wiatrem żagle położyły jachty na burtach; niektóre mniejsze żaglówki mieczowe wywróciły się. Z jednej z nich cała załoga – pięć młodych osób – znalazła się nagle w wodzie; niektórzy bez pasów ratunkowych. Płynący w pobliżu jacht balastowy z jednym człowiekiem za sterem ruszył na ratunek osób z wywróconej żaglówki.
– Złapcie się za linę, wyciągnę was – zawołał mężczyzna z jachtu balastowego.
Najpierw tego, jest najbliżej i bez kamizelki – pomyślał.
– Trzymaj moją rękę, wciągnę cię.
– Dobra, ja już wejdę. Teraz złap tamtą, ona nie umie pływać – krzyczał przerażony młody chłopak.
Jeszcze tego z prawej, chyba się zakrztusił wodą i panikuje. Potem tamtych dwóch – uczepili się wywróconego kadłuba, ale nie wejdą na niego, nie mają siły. Podam im bosak; dociągnąć do burty, wtedy wyciągnę ich. Kurcze coś mnie zabolało, pod sercem, cholera, że też akurat teraz…
– Wszyscy są? Na pewno?, piątka was była? .. Rozglądał się po wodzie aby upewnić się, że wszyscy są wyjęci z rozfalowanej, wzburzonej wody, uratowani.
– Wszyscy, wszyscy… Nasze rzeczy na łódce, chyba powypadały?..
– Złapiemy waszą żaglówkę, Za maszt, przyciągnijmy ją do burty…
Ssss…, kurde, coś jest nie tak, ostry ból, moje serce… usiąść, ręka…nie czuję… jezioro, trzciny, wszystko się rozpływa, niknie, szaro, szaro, niewyraźnie, kurcze, co jest!…, serce!…, boli…, o Boże…

***

– Tutaj, tutaj, halooo tutaj. Wszyscy jesteśmy, on nas uratował, ale leży, usunął się przed chwilą, nie rusza się, chyba niedobrze z nim, nie oddycha…
Ratownicy z motorówki przeskoczyli do kokpitu jachtu i ratowali leżącego. Bezskutecznie, ich wysiłki okazały się daremne. Podnieśli bezwładne ciało i z trudem przesuwali je z pokładu jachtu do motorówki. I wtedy z kieszeni żółtego sztormiaka denata wypadły do wody pokryte pleśnią, przegniłe cebulki tulipanów „Queen of Night”.

 

Zenon Szostak, 2020

Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe, choć w jakimś fragmencie wszystko to mogło się wydarzyć i zadziwić tak zwanymi kolejami losu.

 

Subskrybcja
Powiadomienie
0 Komentarze
Najstarsze
Najnowsze Popularne
Inline Feedbacks
View all comments