Dopiero w tym roku dotarło do mnie, że od dwudziestu ośmiu lat nie byłem w Polsce w Dniu Wszystkich Świętych. Wracałem do Polski często, nieraz nawet dwa razy na rok, ale nigdy nie wybrałem się za ocean na przełomie października i listopada. Stąd moja pamięć o płonących pamięcią polskich cmentarzach bliska jest dzieciństwa, wypraw z rodzicami z Katowic na krakowski Cmentarz Rakowicki, a potem wspólnych już tylko z Mamą odwiedzin grobów Dziadków i grobu Bukowskich, w którym teraz Mama spoczywa. Musieliśmy przemierzać cały cmentarz, idąc znajomymi już alejkami, mijając piękne, zabytkowe nagrobki i groby prawie bezimienne, z zatartymi literami skromnych tabliczek, na których nawet nie paliły się świeczki. Mieliśmy zawsze zapas świeczek, które zapalałem na zaniedbanych grobach, kwaterach powstańców i poległych żołnierzy. Z wczesnego dzieciństwa pamiętam piękną nagrobkową rzeźbę kobiety z głową złożoną na ramieniu. Przy nagrobku często można było zobaczyć siedzącego mężczyznę, jak powiedziała mi Mama – męża przedwcześnie zmarłej ukochanej kobiety. Kiedy wracaliśmy, było już zwykle ciemno i światła świec i zniczy rozświetlały cmentarz i niebo powyżej. Ostatnią stacją tej pielgrzymki wśród tych, co odeszli był krzyż przy wejściu na cmentarz, gdzie zapalano światła dla tych, którzy byli pochowani na innych cmentarzach, w innych miastach i innych krajach. Towarzyszyły temu odmawiane przez głośniki wypominki, niekończąca się litania pamięci, żalu i nadziei.
Dzień Wszystkich Świętych na emigracji jest tylko nieustannym powrotem do Polski. Idąc pustymi alejkami cmentarzy, pozbawionych świateł i znaków pamięci, przypominamy sobie o tłumach, ciągnacych na cmentarze z wszystkich stron miasta: tramwajami, autobusami i samochodami, które nie sposób zaparkować w promieniu kilku kilometrów. idziemy przez cmentarz w pośpiechu, bo nie ma święta i zaraz trzeba będzie iść do pracy.
W tym roku odwiedziliśmy grób Jurka, mojego przedwcześnie zmarłego kuzyna. Przyjeżdżając do Krakowa, zatrzymywaliśmy się z rodzicami u rodziny brata Mamy, mieszkającej w pobliżu Rakowic. Spotykałem się tam z Jurkiem, który w końcu wyemigrował do Kanady, gdzie nie doczekał nawet emerytury i pozostał na cmentarzu Mount Pleasant.
Odszukaliśmy grób oznaczony krzyżem, nie ma ich wiele na tej nekropolii; przed nagrobkiem leżał wypłukany wieloletnim deszczem kamień z napisem ‘Mother” Tam zapaliłem znicze za Mamę i zmarłego trzy miesiace temu Ojca. Zwykle zapalam także znicze pod monumentem lotników RAF i RCAF z pierwszej i drugiej wojny światowej. Tam także się zatrzymaliśmy. Potem w administracji cmentarza dowiedzieliśmy się, gdzie pochowany jest Erik, wyjatkowy Fin, z którym zaprzyjaźniłem się w pracy. Nie dane było nam jednak spotkać się przy stole biesiadnym i spokojnie porozmawiać. Czterokrotny zawał sprawił, że po raz pierwszy – i ostatni – nie pojawił się, jak zwykle punktualnie w pracy. Leży dzisiaj w fińskiej kwaterze i bardzo blisko grobu Glena Goulda. Może niebiańska muzyka genialnego kanadyjskiego pianisty słyszana jest także w niebie, gdzie pewnie trafiają dobrzy ludzie, tacy jak Erik.
Na koniec w pośpiechu odnajdujemy jeszcze kwaterę i pomnik ofiar katastrofy lotniczej lotu 621 Air Canada z Montrealu do Los Angeles z 1970 roku. Po krótkiej modlitwie wsiadamy do samochodu i wyjeżdżamy z cmentarza Mount Pleasant w Toronto. Brakuje nam czasu i spieszymy się, jak byśmy byli nieśmiertelni.
Aleksander Rybczyński