Z siedemsetosobowej rzeszy podróżnych ocalało tylko dwadzieścia kilka osób uczepionych belek zatopionego statku. Między innymi został wyłowiony z morza przez patrolujący cieśninę trawler wyczerpany śmiertelnie porucznik Rudlicki.
Jak zginął Druh Andrzej Małkowski (1888-1919)?
Rok 2019 powinien zostać ogłoszony w Polsce rokiem Druha Andrzeja J. Małkowskiego – jednego z pionierów polskiego skautingu i harcerstwa. W połowie stycznia tego roku minie SETNA rocznica jego śmierci, a 30. października roku bieżącego minie sto trzydziesta rocznica jego urodzin.
Druh Małkowski (m. in. tłumacz “Skautingu dla chłopców” Roberta S. S. Baden-Powella na język polski) zginął w katastrofie morskiej w styczniu 1919 roku, mając ledwie 30 lat. Właśnie owa katastrofa zwróciła moją uwagę na postać Druha Andrzeja – przecież śledzę i badam morskie katastrofy od z górą pięćdziesięciu lat, a zatonięcie s/s “Chaouia” przez długi czas pozostawało u nas nieznane!
Autorzy “Leksykonu harcerstwa” [1] informują pokrótce:
W listopadzie 1918 [Małkowski] został przeniesiony do armii gen. Józefa Hallera. Wysłany w misji wojsk. do pol. oddziałów w Odessie zginął w czasie podróży w wyniku zatonięcia statku, którym płynął.
Eugeniusz Sikorski w swoich “Szkicach z dziejów harcerstwa polskiego” [2] pisze więcej:
Początek roku 1919 przynosi harcerstwu wielką stratę. Andrzej Małkowski, który we Francji zgłosił się do dyspozycji gen. Józefa Hallera, otrzymał od niego misję do dywizji gen. Lucjana Żeligowskiego, działającej w rejonie Odessy. Okręt “Chaouia”, którym tam płynął w nocy z 16 na 17 stycznia 1919 r. wpadł na minę w Zatoce Mesyńskiej u wybrzeży Sycylii. W katastrofie tej zginął Małkowski.
Barbara Wachowicz w swojej książce o druhnie Oldze i druhu Andrzeju Małkowskich [3] opisuje rzecz dokładniej:
Noc z 13 na 14 stycznia 1919 roku. W minutę po północy (by nie zaczynać rejsu od feralnej trzynastki) statek “Chaouia”, noszący imię górali marokańskich, odbija od brzegów Marsylii.
Na pokładzie 700 osób, przeważnie robotników serbskich i greckich z dziećmi. Przy stoliku Andrzeja i Rudlickiego [4] – piękna Rosjanka w brylantach, dążąca do Moskwy, za którą umiera z tęsknoty (“…zapomniała o bolszewikach, którzy na nią czekają z nie mniejszym utęsknieniem” – zakpi Rudlicki), rumuński kapitan w strojnym galowym mundurze “z buzią jak malina”, dużo opowiadający o willi na Riwierze swej obfitokształtnej, wystrojonej cioci. Oficer francuski patrzący koso na wszystkich. I Polacy. Rudlicki w czerni lotnika, Małkowski w błękitach hallerowskiej armii. Towarzystwo do salonowego filmu. Wieczorem polscy oficerowie, odziawszy się do snu i spojrzawszy na siebie – parsknęli śmiechem. Andrzej miał długą, dostojną koszulę do kostek – taką jak swój sławny “konno-artyleryjski” szynel. Rudlicki amerykańską frywolną piżamę w znaki zapytania. Usnęli w świetnych humorach. Ranek 14 stycznia wstał słoneczny i lazurowy. Andrzej zapadł w bibliotece. Na pokładzie dzieci bawiły się, robiąc sobie mosty z porzuconych pasów ratunkowych. Noc nadeszła duszna. Nagle w kajucie rozległ się krzyk Małkowskiego nieprzytomnie trzęsącego rękami. – Szczury! łażą po mnie! Szczury! Wstrętny sen. Ale ranek 15 stycznia wstał znowu jasny, przezroczy. Tylko armatki ustawione na dziobie okrętu mówiły, że niebezpieczeństwo jeszcze czyha na wodach. Nocą w świetle księżyca statek zbliżał się do Cieśniny Messyńskiej. Andrzej siedział w kabinie, pisał. Rudlicki była na górze. Nagle – wstrząs. “Chaouia niskim, ochrypłym głosem ryczała jakby o ratunek”. Wpadłszy na niemieckie miny – tonęła.
Rudlicki w swoich wspomnieniach, pisanych po wielu latach i niewątpliwie mocno wystylizowanych, daje wszakże autentyczny obraz paniki i masakry. Pierwsi uciekli ze statku kapitan i marynarze francuscy. Spośród siedmiuset pasażerów ocaliło się osób dwadzieścia, uczepionych pływających belek, wyłowionych przez irlandzki rybacki trawler “Daghestan” – jedyny, który miał odwagę podejść do tonącego statku…
Ocalony Rudlicki szukał Andrzeja. Spod uchylonego brezentu spojrzały nań tylko martwe, szkliste oczy pięknej Rosjanki.
Andrzeja nie było.
Oczywiście s/s “Chaouia”, mimo armatek na dziobie, nie był wcale żadnym “okrętem”, tylko zwykłym statkiem.
Opis Aleksandra Kamińskiego [5] jest najdłuższy:
Zbliżał się dzień odjazdu. Statek do Odessy odchodzi z Marsylii. Licho wie, jak tam w tej trwającej w wojnach wschodniej Europie funkcjonować będzie poczta. Trzeba “na zapas” zasypać żonę listami.
Marsylia, 10 I 1919 r. Oleńko Najukochańsza, kilka słów z drogi. Do Marsylii przyjechałem z porucznikiem Rudlickim dziś koło 1 godz. po poł. Wyjechać mamy na statku “Chaouia”, czy coś podobnego. […] Niesłychane, radujące, zdumiewające wieści z Polski! […] Cały świat wkrótce będzie musiał uchylić czoła przed Wielką Zmartwychwstałą.
Następnego dnia: Marsylia, 11 I 1919 r. Wyjeżdżamy na koniec pojutrze. Podróż tym razem będzie bardzo wygodna, bo w pierwszej klasie…
Następnego dnia: Marsylia, 12 I 1919 r. Jak bardzo czuję się małym wobec tego ogromu zadań, jak bardzo pragnę dziś światła i sił.
I wreszcie – 13. stycznia. To już nie list, tylko krótka pocztówka: Pozdrowienie przed opuszczeniem Marsylii… Serdeczne ucałowania. Lutykowi życzenia postępów w nauce. Przesądny kapitan statku wolał jednak trzynastego nie ruszać na morze.
Gdy Andrzej z porucznikiem Rudlickim, przeciskając się z walizkami przez rozgorączkowany tłum, stanęli wreszcie na pomoście, od razu ocenili ciężkie warunki przyszłej podróży. Wielki dwukominowy statek pocztowy “Chaouia” był starym transatlantykiem towarowym [6], bez poprzecznych grodzi wodoszczelnych; wypełniał go tłum siedmiuset pasażerów, w większości robotników serbskich z rodzinami, wracających do ojczyzny przez Saloniki. Zbite masy Serbów zalegały wszystkie miejsca, gdzie tylko postawić się dało nogę; był to chyba pierwszy statek francuski, wyruszający do Konstantynopola po zawieszeniu broni.
Powoli, krok za krokiem, torując sobie drogę wśród koczujących na pokładach rodzin, wymijając stosy kufrów, waliz i koszy, posuwali się dwaj oficerowie naprzód. Małkowski – z dużą torbą z brezentu przez ramię, w przydługim szynelu “konno-artyleryjskim”, jak żartował Rudlicki. Ich kabina – niestety drugiej, a nie pierwszej klasy – była bliżej przodu statku, na dolnym pokładzie. Statek “miał szereg pięter z mnóstwem korytarzy i zaułków bez wyjścia, w których trudno było się połapać”.
Zaraz po północy z 13 na 14 stycznia odbili od brzegu. Błyszczą w księżycowej poświacie wapienne wzgórza, lekko lśni wysoka kopuła bazyliki Najświętszej Panny. Z lewej bury “Chaouia” wolno wymija słynny [7] Chateau d’If. Morze jest spokojne i czyste, pogoda wspaniała. Długo jeszcze widnieć będą w dali ognie Marsylii.
Noc w ciasnej, dusznej kabinie była bardzo przykra. Andrzeja nawiedził jakiś męczący sen (“szczury, szczury”). Rano zwrócili się o przeniesienie do innej kabiny, położonej nie tak głęboko i bliżej łodzi rtunkowej, do której mieli przydział. Obiecano to zrobić, lecz nie zrobiono. Cały dzień spędzili na górnym pokładzie; niebo było wciąż bez chmurki. Można, otuliwszy się porządnie kocami, leżeć na leżaku i czytać, pisać, pracować. Zima jest na tym lazurowym morzu tak łagodna, że dałoby się od biedy nawet spać pod gwiazdami.
Na przykład teraz. Słońce zachodzi, ale powietrze jest dziwnie ciepłe. Warto odłożyć brulion i pióro i zapatrzyć się w te słoneczne zorze wieczoru. Jakże są podobne do zórz porannych. W kolorycie, w tonie, w grze świateł. Nad Polską błyszczą tej zimy zorze jutrzenki…
Mrok gęstnieje. Lada chwila na północnym wschodzie ukazać się powinny światła mijanych brzegów Italii. Dziś jest już 15 stycznia. Jeszcze tylko kilka dni i błysną światła Konstantynopola, a potem światła Odessy. I przekroczony zostanie próg. I otworzą się wreszcie drzwi upragnionej przyszłości.
Andrzej przymyka oczy i zapada w półsen- marzenie. Odessa. Jekaterynosław, Biała Cerkiew, Humań… Zastępy, drużyny… Plutony, kompanie… Orzełki i lilijki… Krzyże wojskowe i krzyże harcerskie…
– Trzeba ich będzie wyspecjalizować w zwiadzie, pionierce [8] i łączności. Powinny to być oddziały wspaniałe.
Co też się tam teraz dzieje kołoWilna, koło Gdańska, koło Cieszyna. W Warszawie, Krakowie, Poznaniu. “Wszystkie ręce na pokład” [9]. A potem – rzeczpospolita skautowa. Wielka farma, cała wieś. I wzorowa szkoła – internat. Skautowy sąd, skautowe warsztaty, finanse. I przede wszystkim skautowy system wychowawczy, mający dać Polsce nowy typ człowieka.
Robi się zimno. Powieki się kleją. Trzeba już zejść na dół.
– Kolego, zostańcie – mówi porucznik Rudlicki. – Zapowiada się śliczna noc. Pogadamy trochę.
– Wybaczcie, zejdę jednak. Jestem zmęczony całodziennym pisaniem i senny.
W momencie, gdy Andrzej już zasypiał w dusznej kabinie, uczuł na ramieniu dotyk dłoni.
– Słuchajcie, kolego, machnijcie ręką na sen i chodźcie na górę. Zobaczycie coś pysznego. Będzie zaraz wspaniały widok na Messynę, jesteśmy już w cieśninie.
Andrzej także tym razem odmówił. Odczuwał wyjątkowe zmęczenie i ból głowy.
A w dziesięć minut potem… Jakiś przygłuszony łomot. I huk. Trzask dartego żelastwa, gejzer spienionej wody. Dziób statku pochyla się ku głębinie. Po chwili ciszy – wrzaski ludzi, syk rozżarzonych kotłów zalewanych wdzierającą się wodą, wycie syreny i chaos zapadającego się w nicość świata. Rozdarty przez wiązkę [10] min przód statku spowodował prawie natychmiastowe zatonięcie.
Z siedemsetosobowej rzeszy podróżnych ocalało tylko dwadzieścia kilka osób uczepionych belek zatopionego statku. Między innymi został wyłowiony z morza przez patrolujący cieśninę trawler wyczerpany śmiertelnie porucznik Rudlicki.
Przez kilka dni szukał Andrzeja w sszpitalach i kostnicach. Wypytywał ocalonych.
Jeden człowiek twierdził, że go widział, jak wychodził z kabiny w nocnej koszuli i długim płaszczu, z pasem ratunkowym w ręku, gdzieś w jakimś przejściu. Rozmawiał pochylony z jakimś dzieckiem, dziewczynką… W pewnej chwili – pisze Rudlicki – ujrzałem w wyobraźni twarz Andrzeja jak żywą i jak żywy usłyszałem jego głos: Jerzy kochany, pas oddałem dziewczynce zagubionej w oszalałym tłumie.
Na próżno Rudlicki krążył po brzegu, poszukując śladów Andrzeja. Na próżno wypytywał rybaków. Na próżno wyczekiwał cudu-przypadku. Lazurowe morze nie odpowiedziało na wezwanie rozbitka.
Piszący te słowa jest synem wileńskiego Trzynastaka – Druha Pumy – i zaprzedanym historii żeglugi hobbistą, dopisującym w miarę możności swoje trzy zdania na każdy temat morski. Wie, rzecz jasna, że statki holenderskie, sprzedawane w trzecie ręce, zwykle smutno kończą, by wspomnieć tylko “Johana van Oldenbarnevelta”, “Oranje”, czy “Willema Ruysa” [11].
Sylwetka “Królowej Wilhelminy” (nr 21 na liście floty SM N w “De Schepen” s. 41). Pod nią znajduje się charakterystyka i historia parowca. Pod znakami SM Nederland zbudowany w 1896 roku w stoczni “De Schelde” statek służył w latach 1896-1911. Miał 4249 RT pojemności brutto, i 2735 RT netto, 4433 tony nośności, wymiary 120,7×13,72×8,87 m; napęd o mocy 3500 KM, prędkość 13,5 w. W grudniu 1911 roku sprzedany do Francji, nazwa zmieniona na “Chaouia”; 15.1.19 w Cieśninie Messyńskiej wpadł na minę i zatonął (Marsylia-Lewant).
Tłum. z niderlandzkiego – wmw
S/s “Chaouia” też był holenderskiej budowy – powstał w 1896 roku we Vlissingen nad Skaldą, jako z górą 4000-tonowy “pasażer” dla Stoomvaart Mij. “Nederland”. Szczegóły na temat parowca autor niniejszego artykułu znalazł w materiałach z Holandii właśnie – a ściślej w niewielkiej książeczce G. J. de Boera pod tytułem “Statki SM Nederland” [12] oraz w jej angielskiej wersji.
.
Opracował
Wojciech M. Wachniewski, Słupsk
.
Informacja o S/s Chaouia, jego wraku i lista ofiar katastrofy
.
Przypisy autora
1. Leksykon harcerstwa, praca pod redakcją Olgierda Fietkiewicza, Młodzieżowa Agencja Wydawnicza, Warszawa 1988, s. 250
2. E. Sikorski, Szkice z dziejów harcerstwa polskiego w latach 1911-1939, Wydawnictwo Interpress, Warszawa 1989, s. 37
3. B. Wachowicz, Druhno Oleńko! Druhu Andrzeju! Gawęda o twórcach Harcerstwa Polskiego Oldze i Andrzeju Małkowskich, Oficyna Wydawnicza Rytm, Warszawa 1995, ss. 163-64.
4 Por. pilot Jerzy Rudlicki był towarzyszem Małkowskiego w ostatniej podróży.
5. A. Kamiński, Andrzej Małkowski, Młodzieżowa Agencja Wydawnicza, Warszawa 1983, ss. 209-13
6. Tak w tekście. Transatlantyki nie bywały “towarowe”, ponadto ani holenderska “Królowa Wilhelmina”, ani francuski “Chaouia” nigdy nie pływały na Starym Szlaku!
7. …z powieści A. Dumasa Starszego (1802-70) “Hrabia Monte Christo”.
8. Chodzi o zadania dzisiejszych saperów.
9. W naszej literaturze pokutuje w najlepsze to pokraczne tłumaczenie angielskiego zwrotu “All hands on deck”, a przecież nie chodzi o “wszystkie ręce”, a o “całą załogę”!
10. ?! Do zatopienia statku wielkości “Chaouia” wcale nie potrzeba było aż “wiązki” min – wystarczyła tylko jedna, a postawił ją w październiku 1918 roku jeden z niemieckich okrętów podwodnych (zob. informacja na stronie U-Boat Net).
11. Wszystkie trzy wymienione statki padły pastwą pożarów po sprzedaży za granicę. Chlubnym wyjątkiem od tej niedobrej reguły był nasz ostatni transatlantyk – 15.044-tonowy turbinowiec “Stefan Batory”, zbudowany (jako ts/s “Maasdam”) w Schiedam w Holandii w 1952 roku, który przesłużył pod polską banderą i flagą PLO niemal równo 19 lat.
12. G. J. De Boer, De schepen van de ‘Nederland’, De Alkenreeks Beeldencyclopedie – Alkmaar, De Alk NV, Alkmaar, NL, ISBN 90 6013 196 7 oraz The Centenary of the Stoomvaart Maatschappij Nederland 1870-1970, The World Ship Society, Kendal, England 1970
“Pierwsi uciekli ze statku kapitan i marynarze francuscy.” Ten szczegół katastrofy jest wyjątkowo bulwersujący. Gdzie tradycja, zwykle przestrzegana, nakazująca kapitanowi, by schodxził z pokładu jako ostatni?