Mogło być koło północy, kiedy wyszliśmy przejść się (Sted nigdy nie spacerował, zawsze chodził, spacerowaniem gardził). Nie było niczego nadzwyczajnego w tym, że włóczyliśmy się nocami po okolicy, czasem zawadzając nawet o podmiejskie wioski i wykonując wielokilometrowe marsze – to był raczej standard. W krótszych wędrówkach towarzyszył nam niekiedy piszący wiersze lekarz wojskowy, podporucznik, który odbywał w Grudziądzu obowiązkowe dwa lata służby po studiach.
Tego dnia, czy raczej tej nocy, nie zamierzaliśmy chodzić daleko, chcieliśmy tylko przejść się trochę nad Wisłą przed snem. Była zima i pamiętam nawet, jak byliśmy ubrani: Sted był w ciepłej marynarskiej kurtce ze złotymi guzikami, którą mi później podarował i którą mu oddałem, bo była dla mnie za obszerna, podporucznik w wyjściowym mundurze, w zimowym płaszczu i w czapce z daszkiem, a ja w ortalionowej kurtce z kapturem.
Z Fortecznej, gdzie jeszcze wtedy mieszkałem, poszliśmy ulicą Jagiełły w górę, przy koszarach skręciliśmy w lewo, w gruntową drogę między koszarami a laskiem garnizonowym, otaczającym cytadelę (ta droga nie miała wtedy oficjalnej nazwy, my, okoliczni mieszkańcy, nazywaliśmy ją Czerwoną Drogą, bo utwardzona była ceglanym gruzem ze zburzonego pod koniec wojny pobliskiego kościoła garnizonowego; dziś nosi nazwę ulicy Saperów), na szczycie skarpy ponownie skręciliśmy w lewo i szliśmy wzdłuż muru koszarowego w stronę zamku, po prawej mając stromy stok skarpy i Wisłę głęboko w dole. Gdzieś przed dojściem do zamku skorzystaliśmy z jakiejś ścieżki, prowadzącej po stoku skarpy w dół, do Wisły. Wkrótce doszliśmy do ujścia Trynki, przekopanego w XVI wieku kanału, prowadzącego wody z Osy, niewielkiej rzeczki, która uchodzi do Wisły parę kilometrów na północ od Grudziądza, u podnóża moreny czołowej, noszącej nazwę Łosiowych Gór. Ten kanał zaprojektował podobno Mikołaj Kopernik, kiedy w 1526 roku był w Grudziądzu, gdzie w kolegium jezuickim wygłosił swoja słynną „Rozprawę o monecie” (że gorszy pieniądz wypiera lepszy – co sprawdza się nie tylko w finansach).
Na nabrzeżu, po północnej stronie ujścia Trynki, do którego doszliśmy, stała wyslipowana (wyciągnięta na ląd) żelazna barka, jedna z tych, na które ładowano wydobywany z dna Wisły piasek i potem transportowano go Wisłą, Nogatem, Kanałem Jagiellońskim i rzeczką Elblążką do elbląskiego ZAMECH-u (piasek z Wisły w Grudziądzu był podobno wyjątkowo drobny i doskonale nadawał się do sporządzania form odlewniczych). Wdrapaliśmy się ze Stedem na barkę, przejrzeliśmy ją i uznaliśmy, że jedyną rzeczą, która nas interesuje, jest czterołapa kotwica, zwana drapakiem. Porozumieliśmy się chyba bez słowa co do tego, że podoba nam się i chcemy wejść w jej posiadanie.
Poinformowaliśmy o tym postanowieniu podporucznika, który czekał na nabrzeżu obok barki. Dziś myślę, że zadanie, które mu powierzyliśmy, nie miało sensu, bo w końcu w jaki sposób, stojąc w połowie prowadzącej do Wisły krótkiej, stromej uliczki, gdzieś na wysokości poika w kształcie głowy lwa, któremu z paszczy tryskała woda, miałby nas ostrzec, że nadjeżdża radiowóz?
W każdym razie podporucznik stanął na czatach, a my przystąpiliśmy do działania. Czaty, choć zapewne lepiej zorganizowane, mogły być potrzebne, bo kotwicę z grubym, żelaznym łańcuchem spinała zardzewiała szekla, a szeklę z pierwszym ogniwem łańcucha łączyła wielożyłowa stalowa linka, którą trzeba było jakoś przeciąć, a mówiąc dokładnie przerąbać, bo szekla była nie do ruszenia. Bez hałasu nie mogło się obejść.
Nie pamiętam, dlaczego zabraliśmy wtedy na to nocne wyjście niewielki, bardzo zgrabny toporek, który był moją własnością, i nawet nie pamiętałbym, że go w ogóle mieliśmy, gdybyśmy go wtedy przestępczo nie wykorzystali. Wydawało się, że poradzimy sobie z tą wielożyłową linką dość łatwo, ale okazała się twardsza, niż sądziliśmy. Ustawiliśmy kotwicę tak, aby linka, spinająca ją z pierwszym ogniwem łańcucha, leżała na pokładzie barki. Pokład był stalowy, toteż kiedy rąbaliśmy linkę toporkiem, pudło barki rezonowało jak Stradivarius. Łomot był niezły, ale skoro powiedziało się „a”, to trzeba już powiedzieć cały alfabet. Pomyślną okoliczność stanowił fakt znacznego oddalenia barki od budynków mieszkalnych. Te budowle, które znajdowały się najbliżej, to był stary elektryczny młyn po drugiej stronie mostu na Trynce, teraz pełniący funkcję magazynu, na wprost był gmach muzeum, dawny klasztor benedyktynek, w którym zapewne siedział jakiś strażnik, ale nawet jeśli nie spał, to jego dyżurka musiała mieścić się przy drzwiach wejściowych, po drugiej stronie gmachu, nie od strony Wisły, potem była Brama Wodna z siedzibą Polskiego Związku Wędkarskiego na piętrze, teraz zapewne pustą (choć na parterze być może ktoś mieszkał), a od bramy w stronę wzgórza zamkowego ciągnęła się ściana gotyckich spichrzy (wraz z bramą najbardziej rozpoznawalny element architektoniczny Grudziądza), w których mieściły się wówczas magazyny.
W końcu, po dłuższych wysiłkach, nie niepokojeni przez nikogo, pokonaliśmy tę wielożyłową linkę, kotwica była wolna. I wtedy postanowiliśmy, że lepiej będzie nie mówić o tym podporucznikowi. Nie, żebyśmy go podejrzewali, że gdzieś doniesie – w końcu bez wahania zgodził się być współsprawcą, przyjmując rolę czujki-wartownika – ale nie urodziliśmy się wczoraj i rozumieliśmy, że o takich sprawach im mniej ludzi wie, tym lepiej. Wynieśliśmy kotwicę na trawę, położyliśmy ją pod drzewem w miejscu, gdzie zaczyna się biegnąca pod spichrzami trasa spacerowa, dziś wyasfaltowana ścieżka, nosząca od jakiegoś czasu nazwę alei Piotra z Grudziądza (co niezmiernie cieszy pochodzącego z Grudziądza dra Piotra Lamparskiego, geofizyka z Instytutu Geografii PAN w Toruniu, który zawsze zazdrościł mi tego, że w Grudziądzu jest ulica mojego imienia – ulica Włodka; oczywiście w dzielnicy Tarpno są też, niemal po sąsiedzku, ulice Milczewskiego-Bruno i Stachury).
Wróciliśmy do Trynki, odwołaliśmy podporucznika z czatów i odprowadziliśmy go do domu, idąc ścieżką pod spichrzami, potem wchodząc do miasta wygodnymi schodami, kończącymi się przy gotyckiej farze z rzadkimi w Polsce łukami odporowymi (w każdym razie z jednym) a dawnym klasztorem jezuitów, w którym mieściła się i jest do dziś siedziba władz miasta (Sted w jednym z tekstów, publikowanych cyklicznie w „Miesięczniku Literackim”, a potem zebranych w książce pod wspólnym tytułem „Wszystko jest poezja” – Warszawa 1975 – pisał o tych schodach i o znajdującej się u ich szczytu tablicy, upamiętniającej fakt postoju przez jedną noc u brzegu Wisły statku wiozącego urnę z prochami Juliusza Słowackiego), przeszliśmy przez wzgórze zamkowe, po drugiej stronie którego, przy ulicy Nadgórnej, miał kwaterę podporucznik. Pożegnaliśmy go, a kiedy zniknął za drzwiami, nie poszliśmy dalej w stronę Fortecznej, tylko wróciliśmy tą samą drogą po kotwicę.
Kotwica była spora, w końcu potrafiła utrzymać w nurcie Wisły ciężką barkę, dało się ją jednak nieść na ramieniu. Nieśliśmy na zmianę, zmieniając się co kilkaset metrów. Szliśmy początkowo ścieżką pod spichrzami, ominęliśmy schody, z których skorzystaliśmy poprzednio, minęliśmy wzgórze zamkowe i na szczyt skarpy wyszliśmy już blisko miejsca, gdzie zaczynał się mur otaczający koszary. Przy murze, od strony miasta, biegła niewielka, wówczas prawie niezabudowana uliczka, z której można było zejść rozmytymi, wyłożonymi kocimi łbami schodami do Nadgórnej. Z tego miejsca mieliśmy jeszcze jakieś trzysta metrów do mojego domu przy Fortecznej. Był to najbardziej niebezpieczny odcinek drogi, bo gdyby spotkał nas tu jakiś przejeżdżający radiowóz, nie byłoby gdzie się schować, a milicjanci na pewno zainteresowaliby się dwoma osobnikami, niosącymi o pierwszej czy wpół do drugiej w nocy coś ciężkiego na ramieniu.
Ale doszliśmy bezpiecznie i złożyliśmy kotwicę na strychu domu. Stała tam przynajmniej dwadzieścia lat. Wkrótce przeprowadziłem się na osiedle Strzemięcin, później do Trójmiasta, ale kiedy zaglądałem na Forteczną, lubiłem czasem popatrzeć na kotwicę. Innego zastosowania nie potrafiłem dla niej znaleźć.
Dopiero na początku lat dziewięćdziesiątych uświadomiłem sobie, jak pięknie wyglądałaby, zawieszona u szczytu owczarni u Ryśka Krzeszewskiego w Bieszczadach. Rysiek nie pełnił żadnych funkcji, ale wśród bieszczadzkich osadników znany był z jakiegoś powodu pod pseudonimem Prezes. Nawet kierowca autobusu PKS z Sanoka, którym tam pierwszy raz dotarłem którejś zimy gdzieś w połowie lat osiemdziesiątych, pytany, czy mógłby wysadzić mnie koło Prezesa, doskonale wiedział, o kogo chodzi. Rysiek dorobił się później zapobiegliwej żony, stadka wierzchowych koni, jakiegoś pensjonatu i tak dalej, ale wtedy miał tylko ten budynek owczarni, którą niemal w całości sam zbudował, w niej dwa czy trzy konie, ze dwie kozy, sporo owiec, a także dwa zwinne, bardzo łowne koty z krótkimi ogonkami, prawdopodobnie krzyżówki żbików. W jednym rogu owczarni znajdowało się wydzielone, niewielkie pomieszczenie mieszkalne: kuchnia, stół, skrzynia na rzeczy i jedno miejsce do spania. W stropie pomieszczenia była klapa, do której przystawiono drabinę – tam, na nieogrzewanym strychu, latem i zimą nocowali goście, których Rysiek uważał za przyjaciół i chętnie przyjmował. Do owczarni podchodziło się w górę, od szosy, i wyobraziłem sobie, jakie wspaniałe wrażenie robiłaby na przyjezdnych ta wielka, czterołapa kotwica, wisząca u szczytu dachu owczarni w Chmielu, w samym sercu Bieszczad. Perfekcyjnie surrealistycznie.
Ale za późno mnie olśniło. Kiedy znalazłem dla kotwicy zastosowanie, złodziejskiego łupu już nie było na Fortecznej. Parę lat wcześniej mama któregoś dnia spytała złomiarza, czy zechciałby zabrać kotwicę ze strychu, i taki był jej koniec. Sted już wtedy nie żył, ale o naszym wyczynie pewnie długo pamiętał, to jednak było piękne złodziejskie przeżycie, spore emocje, czysta poezja. Nigdy nie wspominaliśmy tego – przeżyliśmy, reszta była już mało istotna.
Mam w rodzinie paru prawników. Jakiś czas temu pytałem jednego z nich, sędziego karnistę, jaki wyrok groziłby nam, gdyby nas wówczas złapano. Uchylił się od odpowiedzi. Nie wiadomo dokładnie, jakie były okoliczności sprawy, ile warta była kotwica i tak dalej. Jak to prawnik. W każdy razie było mało prawdopodobne, że skończyłoby się na zawiasach.
Włodzimierz Antkowiak
….
O autorze:
Włodzimierz Antkowiak jest autorem ponad dwudziestu książek – poetyckich, prozatorskich, popularnonaukowych i reportażowych, w tym czterech zbiorów opowiadań – „Pewnego dnia na wysokościach” (Gdańsk 1979), „Brat wszystkich” (Gdańsk 1983), „Kukułka” (Warszawa 2015) i „Lalka” (Warszawa 2021), powieści „Depozyt Ollenhauera” (Toruń 2018) oraz reportażu literackiego „Vamos, peregrino! Droga do Santiago de Compostela” (Warszawa 2005).
Był członkiem Związku Literatów Polskich i Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. Jest członkiem Stowarzyszenia Autorów ZAiKS, przewodniczącym Międzynarodowej Agencji Poszukiwawczej (MAP) oraz członkiem założycielem Asociación de Buen Gusto dr. Hannibal Lecter (Towarzystwo Dobrego Smaku im. dr. Hannibala Lectera) z siedzibą w Getafe pod Madrytem.