Rozdział 25
Czerwiec 2005. Warszawa. Pullach (Niemcy)
Kamienica przy ulicy Dąbrowieckiej 30 na Saskiej Kępie w Warszawie, dawna siedziba zachodnioniemieckiej misji handlowej, jeden z trzech budynków, w których obecnie mieściła się ambasada Republiki Federalnej Niemiec w Polsce, sprawiała wrażenie niemal wymarłej, odkąd sprawy wizowe przeniesiono do wynajętego budynku przy Katowickiej. Otoczona była niewysokim metalowym płotem, okna na parterze zabezpieczały kraty. Na wąskim chodniku przed budynkiem, dwoma kołami na jezdni, parkował czerwony volkswagen caravelle na niemieckich numerach, ale bez tabliczki CD. Dochodziło południe. Sophie zdecydowała się wjechać przez otwartą bramę i zaparkowała pajero na terenie posesji.
Dr Matthias Rehm, pułkownik dyplomowany, kierownik Wydziału ds. Nauki i Badań Naukowych ambasady i rezydent Bundesnachrichtendienst w Warszawie, przyjął ją w niewielkim, niskim pomieszczeniu w podziemiach budynku. Wręczył jej zapieczętowaną kopertę i czekał, siedząc po drugiej stronie pustego biurka, aż przeczyta tekst, zapamięta informacje, a potem wsunie papiery do niszczarki, oprócz znajdujących się w kopercie kilku identycznych wizytówek. Miał za zadanie umożliwić jej bezpieczną łączność z centralą z telefonu stacjonarnego ambasady, który pozwalał na prowadzenie rozmów na najwyższych poziomach utajnienia. Podał jej słuchawkę i kiedy nawiązała połączenie, zostawił ją samą. Szyfrujący BlackBerry, wyposażony w dodatkową infrastrukturę kryptograficzną, którym Sophie dysponowała na co dzień, niewiele większy od standardowej komórki i w obudowie charakterystycznej dla telefonów trekkingowych, formalnie umożliwiał prowadzenie rozmów tajnych, na trzecim poziomie utajnienia, jednak w tej misji miała polecenie używać go jedynie do przekazywania informacji o charakterze poufnym. Strzeżonego Pan Bóg strzeże. W razie konieczności nawiązania pilnego kontaktu w terenie BlackBerry wystarczy.
Dyrektor Volker Siewert, szef Wydziału V BND, miał zwyczaj sporządzać na własny użytek notatki z rozmów, nawet jeśli były nagrywane. Skończył rozmowę, szybko przejrzał zapiski i zakreślił parę nagryzmolonych hasłowych słów, kwestii, którymi należało pilnie się zająć. Potem odłożył długopis, wstał od biurka i podszedł do sejfu z dokumentami bieżących spraw. Wrócił z dwiema zielonymi tekturowymi teczkami zamykanymi na gumkę, otworzył pierwszą i począł przyglądać się dokumentom. Najpierw metryczka na wewnętrznej stronie okładki: data założenia – czerwiec 1986, aktualne zdjęcie, rok ukończenia Wojskowej Akademii Technicznej we Wrocławiu, dyplom oficerski z wyróżnieniem (co mogło tłumaczyć zainteresowanie wywiadu), rodzina bab-ki ze strony matki niemiecka (to oczywiście również), dalej kolejne zdjęcia, pierwsze przydziały, klasy zdobywanych specjalności wojskowych, ukończenie kursu SERE (Survival , Evasion, Resistance, Escape) w Walii, misje, w wieku trzydziestu sześciu lat awans na pułkownika, w 1999 roku skierowanie do Akademii Obrony Narodowej w Warszawie, w roku 2000 przez sześć miesięcy wykładowca w NATO Defence College w Rzymie, w 2001 w ramach wymiany natowskiej przeszedł miesięczny specjalistyczny kurs spadochronowy w bazie RAF-u w Brize Norton koło Oksfordu. W 2002 roku, na rok przed wystąpieniem z armii, był w jedenastoosobowej grupie polskich oficerów, uczestniczących w jednym z pierwszych Połączonych Kursów Sztabu Generalnego Akademii Dowodzenia Bundeswehry w Hamburgu… Próby werbunku nie podjęto. Nagrody, pełnione funkcje, prognoza kariery, profil psychologiczny…
Siewert zwrócił uwagę na zdanie: ósmy model funkcjonowania interpersonalnego wg Lowery’ego, buntowniczo-podejrzliwy… Dyrektor pokiwał głową. Znał doskonale ten typ oficera, byli w siłach zbrojnych wszystkich państw i we wszystkich formacjach: kochali armię, ale na dłuższą metę nie nadawali się do zwykłej służby. Większość prędzej czy później musiała się wyłamać, mieli to zapisane w genach. Znali swoją wartość, byli kompetentni, ambitni, z reguły samotnicy, zawsze skłonni do kwestionowania hierarchii, trudni do prowadzenia, motywujący się emocjami i chłodną kalkulacją w sytuacjach i proporcjach trudnych do przewidzenia, a więc słabo prognozowalni… Siewert westchnął. Cóż, do wykonania było jednorazowe zadanie i wydawało się, że do
jego realizacji pułkownik jest idealnym kandydatem. Tak, to było dobre typowanie. Zresztą Sophie Wieland w tym głowa, żeby wszystko poszło gładko, od tego tam jest.
Otworzył drugą teczkę. Metryczka na skrzydełku. Data założenia – kwiecień 2005. Ziomkostwo. Niederschle-sien Landmannschaft Bundesverbande. Dobra nazwa. Sprawdził aktywa. Strona WWW, w porządku. Siedziba. Zarząd. Przewodniczący dr Karl-Heinz Büchner, geofizyk, Humboldt-Universität zu Berlin, zwerbowany przez BND w 2000 roku, Hauhoff może go sprawdzać, jeśli zechce. Zdjęcia. Telefon. E-mail adress. Profil na Facebooku. Numer konta w Bundesbank, z którego dokonana zostanie wypłata. W tej sprawie wszystko grało.
Zamknął obie teczki, odłożył na skraj biurka, sięgnął do notatek z rozmowy, przejrzał zakreślone hasła, dopisał parę słów, podkreślił. Do przyszłego tygodnia, na kilka dni przed pierwszym możliwym terminem spotkania Sophie z Hauhoffem, wszystko będzie zapięte na ostatni guzik, z wyprzedzeniem.
Została ostatnia sprawa: Gerhardt Beck i generał Kurt Gründler. Stracił ich z oczu na chwilę. Trochę niepokoiła go ta para. Nie wspomniał o nich Sophie, bo nie znał ich dokładnych zamierzeń, choć może trzeba będzie ją uprzedzić, bo wybierali się do Polski – tyle wiedział. Mogli stanowić pewne zagrożenie dla operacji, należało patrzeć na ręce tym dwóm. Sięgnął po słuchawkę telefonu, wybrał numer na wewnętrznej linii.
Orest Blaschke, szef grupy operacyjnej QB 30, przeznaczonej do tropienia przecieków i informatorów w szeregach BND, sprawdził numer, który mu się wyświetlił w aparacie, podniósł słuchawkę i powiedział służbiście: – Ja, bitte, Herr Direktor? – Raportował siedząc sztywno wyprostowany w fotelu, tak jakby rozmówca mógł go widzieć.
Siewert słuchał go milcząc. Odłożył słuchawkę i dopiero wtedy zaklął.
Gerhard Beck uderzył dwa razy kantem prawej dłoni w kierownicę, mruknął „O le!”, poczekał, aż wybrzmią ostatnie takty piosenki, wyłączył radio, zerknął na rozpartego na sąsiednim fotelu Gründlera i skoncentrował się na szosie. Jechali wozem generała, zgniłozielonym wolfem z demobilu. Samochód miał niemiecką rejestrację, podobnie jak audi reportera, i dużo bardziej rzucał się w oczy, zdecydowali się jednak na mercedesa, bo był wozem terenowym, co mogło przydać się w trakcie niepewnego przedsięwzięcia gdzieś na dolnośląskich bezdrożach pozbawionych asfaltu. Zresztą reporter dysponował w Warszawie drugim wozem, standardową skodą octavią z polską rejestracją, mieli więc wybór w razie potrzeby. Na granicy w Görlitz, którą przekraczali po północy, kilkanaście minut temu, kierownicę przejął Beck, pozwalając odpocząć generałowi. Gründler nie spał, obserwował wielokilometrowy sznur TIR-ów stojących po drugiej stronie szosy. Beck uprzedził jego pytanie:
– Za dwa i pół roku wchodzą do strefy Schengen. Chyba w grudniu 2007 roku skończą się odprawy graniczne i znikną kolejki na przejściach. Do tego czasu muszą stać.
– Ja – mruknął generał. Stracił zainteresowanie tematem. Patrzył przed siebie, na drogę i wysoką ścianę iglastego lasu po prawej, widoczne w światłach reflektorów. Po chwili, nie odrywając oczu od szosy, powiedział tak, jakby głośno myślał: – Załóżmy, że nam się powiedzie…
– Ja?
– Co z transportem, Gerhard?
Beck na krótko zwrócił głowę w prawo, uśmiechnął się.
– Kommt Zeit, kommt Rat, Herr General – powiedział uspokajająco.
Generał po chwili milczenia pokiwał głową.
– Ja – zgodził się bez przekonania. – Może masz rację. Trzeba myśleć pozytywnie.
– Przyjdzie czas, będzie rada, Herr General. Najpierw zdobądźmy informację i zweryfikujmy ją.
– Kurt – przypomniał mu Gründler. W nocy przeszli na „ty”, ale reporter wciąż jeszcze miał kłopot z przełamaniem dystansu. – Kurt, Gerhard.
– Elschuldigung, Kurt. Jak mówią Polacy: nie ma co robić szumu bez potrzeby. Musimy mieć pewność.
– Ja, pewnie masz rację. Najpierw współrzędne.
– Tak będzie najlepiej.
Generał obniżył oparcie swojego fotela i maksymalnie przesunął go do tyłu.
– Nie zaśniesz, Gerhard? – powiedział półleżąc.
– Przespałem się, kiedy prowadziłeś. Czuję się wypoczęty. Śpij, Kurt.
Beck pochylił się nad kierownicą i prawą dłonią wklepał do GPS-u nazwę „Warszawa”. Od München mieli za sobą blisko sześćset kilometrów, które przejechali w sześć godzin i kwadrans, nie naruszając przepisów. Do Warszawy pozostało niespełna pięćset i według GPS-u będą potrzebowali na pokonanie tej trasy prawie ośmiu godzin. Słynne polskie drogi.
Cóż. Wczesnym przedpołudniem będą w Warszawie, tak czy inaczej. Pewnie jeszcze raz czy dwa zatrzymają się gdzieś w jakimś przydrożnym barze na kawę i posiłek, ale do Warszawy dojadą na czas. W sam raz, żeby zadzwonić do Ministerstwa Kultury i umówić się z urzędnikiem, z tym małym grubaskiem, który lubił sprzedawać informacje.
.
(Fragment powieści „Archiwum 17. Armii”,
przygotowywanej dla Wydawnictwa REBIS
.
Włodzimierz Antkowiak
…
Autor jest pisarzem i od ponad dwudziestu lat przewodniczącym Międzynarodowej Agencji Poszukiwawczej (MAP), organizacji zarejestrowanej, z siedzibą w Toruniu, zrzeszającej głównie naukowców i zajmującej się rozwiązywaniem różnego rodzaju zagadek przeszłości. O nieodnalezionym archiwum BIP-u pisał kilkakrotnie, m. in. w swoich książkach „Leksykon skarbów polskich” (Warszawa 2011), „Skarby polskie”(Warszawa 2013) oraz „Złoty pociąg i tajemnice skarbów Polski”(Warszawa 2015).