Dzień dusił się pod ciężarem wilgotnego upału. Mężczyzna z wysiłkiem ściągnął kajak ze skrzyni pickupa. Duży czerwono-żółty kształt plasnął o ciemną brązowo-granatową powierzchnię wody, podrapaną drobnymi połyskującymi zmarszczkami. Wysoko wędrujące, zawoalowane delikatną bielą słońce rzucało krótki cień, a rozgrzane zarośla odurzały duszącym zapachem wilgoci i gnijącej biologicznej masy. Lekki wiatr poruszał małymi listkami przybrzeżnych mahoniowców i figowców, jakby omijając nieruchome igły licznych mizernych cyprysów. Wokół panował monotonny spokój utrwalany szumem morza masującego dno pobliskiego, płytkiego szelfu.
Wytrenowanym ruchem usiadł w kajaku, ściągnął czapkę i nabierając dłońmi wodę, zmoczył krótko ostrzyżone włosy, twarz i siwiejącą brodę. Zaczął wiosłować, płynąc powoli znaną sobie wodną ścieżką w labiryncie lasu, gdzie pływy morskie, wśród opierających się sile żywiołu namorzyn, żłobiły wąskie kanały w szaro-brązowym mulistym dnie. Lekko i miarowo zanurzając wiosło raz z lewej, raz z prawej strony, z łatwością manewrował po krętych odcinkach płytkiej wody. Mrużąc oczy i patrząc na ubogi pejzaż na wprost, oczami wyobraźni, widział obraz, jaki mógłby namalować malarz konstruktywista: dwa niebieskie pasy, lazuru u góry i akwamaryny u dołu, przegrodzone nieregularnym pasem ciemnej zieleni.
Przez dłuższą chwilę nie myślał o niczym. Gdy znikły resztki oznak suchego lądu, jego myśli powędrowały nad kanał, w innej części wyspy, gdzie tego ranka pojechał karmić bezdomne psy. Na początku było ich kilkanaście, ale teraz zostały tylko dwa: Rudy i Kulawy. Kiedy pierwszy raz rozrzucił im karmę, odważniejsze osobniki rzuciły się na zostawione im jedzenie, pożerając wszystko w kilkanaście sekund, warcząc na siebie, a nawet wzajemnie się gryząc. Jeden z najmniejszych kuśtykał ze zwisającą tylną łapą wokół zbitej gromady swoich towarzyszy, popiskując z żalu odganiany wściekłymi warknięciami. Jego wystające żebra i kości kręgosłupa niemalże przebijały skórę. Kiedy karma zniknęła w ich żołądkach, psy podbiegły do postawionego kilka metrów dalej pojemnika z wodą. Piły łapczywie. Kulawy z rozpaczą węszył wokół miejsca, gdzie wyłożona była karma, niczego nie znajdując. Mężczyzna obserwował go i czuł jak w gardle rośnie mu coś na kształt knedla. Próbował podejść do kulawego, ale ten ze strachem zaczął się wycofywać. Inne psy, wciąż oblizując mordy, stały zwartą grupą opodal, przyglądając się człowiekowi. Mądre stworzenia nie chciały stracić szansy na dodatkową porcję. Z karmą na wyciągniętej dłoni mężczyzna próbował zachęcić kulejącego szczeniaka, żeby podszedł. Łagodnym głosem przemawiał do niego, widząc, że strach przed człowiekiem walczył z pragnieniem jedzenia. „Jak nie przezwyciężysz strachu, nie przeżyjesz. Jak przezwyciężysz, będziesz silny. Ze mną też tak było. No, chodź, mały, nic ci nie zrobię”. Z podkulonym ogonem i kilka razy cofając się bojaźliwie pies pokuśtykał do mężczyzny, jego nozdrza drażnił zapach jedzenia. Mężczyzna zostawił kilka kawałków na ziemi i cofnął się. Natychmiast większe psy zbliżyły się z nastawionymi uszami i wzrokiem wbitym w człowieka i w jedzenie. Największy z nich zaczął szczekać, jakby grożąc kulawemu, żeby się nie ważył. Jednak instynkt zaspokojenia głodu był silniejszy niż strach i prawa życia w grupie. Jadł uważnie i chciwie, obserwując człowieka, który co chwilę podrzucał mu nowe porcje. Kiedy jego brzuch napęczniał, z głośnym mlaskaniem wypił trochę wody. „No. Jutro też tu przyjadę, a ty, mały, już się nie bój”. Odszedł w stronę pickupa i dolał wody do pojemnika, który przestawił w cień. Odjeżdżając widział, jak kulawy ociężale pokuśtykał w stronę zarośli, gdzie wcześniej schowała się jego grupa. Następnym razem psy pojawiły się, gdy tylko usłyszały terkot silnika i skrzypienie podwozia pickupa podskakującego na wybojach. Grupa pobiegła do jedzenia, jak tylko człowiek oddalił się na kilkanaście metrów, ale kulawy szczeniak od razu przykuśtykał do samochodu. Na trzeci dzień jadł z ręki i dał się głaskać. Jemu trafiały się nawet kawałki mięsa i tłusty makaron. Kulawy szybko nabierał ciała, ale nie podążał już za grupą psów, kiedy mężczyzna odjeżdżał. Po jakimś czasie siadał obok mężczyzny, gdy ten jadł swój posiłek, w cieniu, tuż nad brzegiem kanału, gdzie upał wydawał się lżejszy. Bez pośpiechu zjadał kawałki kanapki, w których człowiek przemycał małe tabletki antybiotyku i sterydów. Cierpliwie dawał sobie masować niesprawną łapę, którą dręczył silny przykurcz mięśni. Inne psy przestały tam przychodzić. Mężczyzna przypuszczał, że albo wyłapał je rakarz, albo ktoś je powystrzelał dla zabawy, co nie było rzadkością. Gdy Kulawy chodził już i biegał normalnie, przyprowadził ze sobą kolegę. Tej samej wielkości mieszaniec, był rudy i nieufny. Szybko zorientował się, że nic mu nie grozi ze strony człowieka i dołączył do kolegi jedzącego z ręki.
Mężczyzna wiosłował rytmicznie, obserwując wodę delikatnie poruszaną zaczynającym się odpływem. Płynąc po odcinkach spokojnej turkusowej wody, pozwalał błądzić swoim myślom po fragmentach ostatnich wydarzeń lub wśród wytworów jego wyobraźni. Przed oczami miał tylko odcienie błękitu wody i nieba oraz zieleni krzewów i drzew.
Przez chwilę zastanawiał się nad dziwnym zachowaniem Kulawego tego ranka. Ich wspólny czas karmienia i zabawy przerwało coś, co teraz marszczyło delikatną szatę wewnętrznego spokoju i harmonii, w którą mężczyzna ubierał się, kiedy samotnie obcował z naturą. Kiedy z przymrużonymi z zadowolenia oczami i wyciągniętymi drgającymi ozorami, psy leżały obok mężczyzny, Kulawy zerwał się, zawarczał i nastroszył sierść. Rudy uciekł z podwiniętym ogonem w zarośla. Kulawy cofnął się i zaczął szczekać na coś, co wydawało się być za plecami człowieka. Zaniepokojony mężczyzna rozejrzał się wokół. Za nim nie było nic oprócz pnia cyprysu i betonowego brzegu kanału, po którego przeciwnej stronie były tylko skały porośnięte drobnymi krzewami i agawami, niezasłaniającymi widoku otwartego morza. Nie szczerząc zębów, pies jednak szczekał, wciąż wpatrzony w miejsce, gdzie przed chwilą siedział człowiek. „Co jest, Kulawy? Na co ty szczekasz? Przecież tu nic nie ma!” Kulawy dołączył do Rudego i po chwili obaj zniknęli w zaroślach.
Mężczyzna przestał o tym myśleć, uświadamiając sobie, że za godzinę będzie mu trudno wrócić, kiedy odpływ odetnie drogę, odsłaniając całe połacie mulistego dna lasu namorzynowego. Miał wodę, wędkę, sprzęt do nurkowania i czas. Postanowił płynąć dalej. Wierzył w swoje siły i doświadczenie. Już raz zabłądził wśród namorzyn i musiał przepychać się z kajakiem przez pozbawione lustra wody poletka mułu, kierując się położeniem słońca. Wystraszył się dopiero, kiedy raz zapadł się w mule do połowy ud i przez dłuższą chwilę nie mógł się uwolnić. Telefon w szczelnym opakowaniu nie miał zasięgu, a w promieniu kilku kilometrów być może nie było żywej duszy. Teraz wiedział, jak się zachować, jakie wykonywać ruchy, czego nie robić, kiedy nie będzie tych dwudziestu centymetrów wody, jakich potrzeba, żeby płynąć kajakiem. Wiedział, że taki powrót okupiony będzie ogromnym wysiłkiem i pieczeniem skóry na nogach, pociętej setkami malutkich zadrapań, jakie robią ostre krawędzie resztek skorupiaków pogrzebanych w mule.
Do zachodu słońca było jeszcze wiele godzin i nigdzie nie było widać małych rekinów, które często żerowały wśród namorzyn lub wygrzewały się, przywierając do dna w płytkiej wodzie. Samotne ciemne plamy łatwo widoczne na jasnym niebieskawym tle. Nie zauważył też ani jednej mureny, które zwykle wystawiały łby, niemal całe schowane wśród ciemnych gęstwinach korzeni namorzyn. Niepłochliwe, rozwierając gęby straszyły szpilkami zębów. Tak naprawdę witały intruza szyderczym uśmiechem. Trochę ruchu w zastygłym otoczeniu wprowadzały czarne Epoletniki, których żółte plamy z czerwonym akcentem na skrzydłach łatwo rzucały się w oczy. Te małe ptaki przysiadały na cienkich, szarych gałązkach namorzyn, bujały się na nich przez chwilę obserwując duży kształt kajaka i odlatywały, zabierając ze sobą czerń, zostawiając rozbujaną kępkę soczysto zielonych, eliptycznych liści i przestrzeń wokół wypełnioną jedynie pastelami zieleni i błękitu. Las zachęcał swoją głuszą, ale epatował też dobrze skrywaną wrogością.
By pozostać w jego zaciszu, powiosłował w stronę suchego lądu i pod prąd nagrzanej wody, leniwie, ale nieubłaganie wracającej do morza. Na powierzchni nie było widać pływu, ale podwodne ciemnozielone warkocze wodorostów falowały pochylone, nieomylnie wskazując kierunek ruchu wody. Mężczyzna zatrzymał kajak w cieniu krzaków. Tutaj już nie było słychać szumu fal. Głęboką ciszę zakłócały tylko ćwierkania ptaków i okazjonalny odległy warkot silnika samolotu lub szybkiej łodzi motorowej. Ściągnął koszulkę i wytarł twarz. Wciąż chłodna, mdła woda z termicznego pojemnika smakowała podle. Otworzył puszkę Coli. Ta była za słodka. Odpoczywał. Mięśnie jego ramion opuściło lekkie zdrętwienie i nadeszło przyjemne otępienie.
Bystrość umysłu wróciła natychmiast, kiedy zauważył, jak nadpływa średniej wielkości płaszczka. Wracając do chłodniejszych wód szelfu, dostojnie machała skrzydłami, całkowicie obojętna na kajak i człowieka. Kanał był wąski i mógł niemalże dotknąć jej ciemnej, szaro-granatowej upstrzonej brązowymi cętkami skóry. Wyciągnął rękę czekając aż zwierzę pod nią podpłynie. Coś jednak pobudziło jego świadomość, przypominając, że ogon płaszczki kiwający się w rytm machnięć jej trójkątnych skrzydeł, uzbrojony jest w niebezpieczny kolec. Cofnął rękę. Gdy przepływała tuż obok niego, widział wyraźnie ciemną kreskę jej oka i miał wrażenie, że rzuciło mu ono przelotne, pogardliwe spojrzenie. Mężczyzna odprowadził płaszczkę wzrokiem i przetarł brwi pełne potu, który natrętnie szczypał kąciki oczu i nakładał cienką warstwę soli na lekko spierzchnięte usta.
Kanał szybko zrobił się płytszy. Niewzruszenie zaczepione w mulistym dnie namorzyny precyzyjnie odmierzały ubytek wody, odsłaniając część swoich korzeni i tworząc wyraźny ciemny pas, oddzielający jasne lustro wody od zarośli. Ich łukowate zakończenia przypominały podpory gotyckich sklepień, mrocznych i pełnych okrutnych średniowiecznych historii. W stężałym powietrzu panował słodko-gorzkawy, przypominający aptekę zapach. Mężczyzna rozważał: płynąć w stronę otwartego morza i spróbować łowić ryby, czy dalej w stronę suchego lądu i sprawdzić, jak daleko wąska nitka kanału wciska się między nacierające krzewy. Odpływ już się kończył i leniwy prąd wody pozwalał wiosłować bez większego wysiłku. Popłynął w głąb kanału, który zrobił się jeszcze płytszy, a jego dno stało się wolne od ciemnych wodorostów. Za to w powietrzu było dużo więcej owadów. Tutaj były nawet komary i mężczyzna zastanawiał się, czym one się żywią, skoro nie ma tu ssaków. Powoli zaczynał mieć dość monotonii tej części namorzynowego lasu.
Jego uwagę przykuł ciemny owalny kształt na dnie kanału. Po kilku ruchach wiosłem kajak unosił się tuż nad najwyraźniej śpiącym lub odpoczywającym żółwiem. Czysta, głęboka na dwa metry woda, pozwalała dobrze widzieć zwierzę. Mężczyzna ocenił wzrokiem wielkość skorupy. Miała prawie metr długości – pierwszy raz widział tak duży okaz w jego naturalnym środowisku. Wyraźnie widział jego brązowe i szarożółte wzory na rogowych płytach, częściowo przykrytych jasnym piaskiem, które silne przednie kończyny gada wyrzuciły nad siebie, żłobiąc łukowate dołki z obu jego stron. Mężczyzna wyciągnął kajak na pobliską łachę suchego piasku, wyciągnął płetwy i maskę do nurkowania. „Obejrzę cię z bliska, panie żółw”.
Nurkował kilka razy, a jego niewytrenowane pięćdziesięcioletnie płuca pozwalały tylko na krótkie chwile pod wodą. Przypominająca jaszczurczą, krępa głowa żółwia tuliła się do nierówności drobnego piasku, a jej dwie górne wypukłości przecięte były czarnymi kreskami oczu zamkniętych rogowatą skórą.
Gdy z bliska próbował w nie zajrzeć, zwierzę nawet się nie poruszyło. W końcu wyciągnął rękę, żeby je obudzić. Włożył palce dłoni pod wypukłość szylkretowego pancerza, tuż za głową gada. Kiedy z wysiłkiem udało mu się ruszyć zwierzę, silne mięśnie naprężyły się próbując schować głowę, na której dwie czarne kreski stały się eliptycznymi, groźnymi oczami. Mężczyzna poczuł silny ucisk na palcach i jego dłoń została uwięziona w szorstkich fałdach skóry. Szok przyszedł nagle, kiedy żółw napędzając się silnymi machnięciami łap zaczął uciekać, ciągnąc go za sobą. Wnętrze mężczyzny eksplodowało paniką pozbawiając go niemalże wszystkich zmysłów. Jego serce, wyrwane z ram, kołatało w szaleńczym rytmie, a płuca napierały wściekle na zaciśniętą krtań. Pozbawiony dopływu tlenu organizm słabł. Widzenie peryferyjne znikło i jego wzrok ograniczony wodą w połowie wypełniającą już jego maskę skupiał się całkowicie na uwięzionej dłoni. Mięśnie szyi nabrzmiały i alarmowały bólem ledwo przebijającym się do świadomości. Zwierzę z wysiłkiem, ale zdecydowanie, parło naprzód, zamieniając przydenną wodę w szarą nieprzeniknioną zawiesinę, gęstą od czerniejących resztek zwierząt i roślin. Resztkami woli walczył, żeby nie zachłysnąć się wodą, do czego zmuszał jego organizm. I wtedy przyszło silne wrażenie, jakby czas się zatrzymał. Głowa żółwia nagle stała się odległa i kolory pociemniały. Znikł ból i ustąpiła panika. Świadomość ograniczyła się do kuszącej myśli: poddać się!
I gdy za szybką maski zrobiło się ciemno, czas ruszył na nowo. Żółw skierował się ku powierzchni. Twarz mężczyzny musnęło lustro wody, obdarowując go powietrzem. W płuca wdarł się jego ogrom, rozparł klatkę piersiową i pozwolił krztusić się z obezwładniającym wysiłkiem. Wróciła ostrość wzroku i radosna świadomość, że dłoń jest wolna i może nią swobodnie poruszać.
Gdy oddychając ciężko wtulił policzek w gorący piasek, zamknął oczy, pozwalając swoim zmysłom rozkoszować się uczuciem ulgi. Leżał dłuższą chwilę, wsłuchując się w ciszę. Usiadł, gdy słońce zaczęło nieznośnie przypiekać mu plecy. Przez chwilę patrzył jak małe kraby kręcą się opodal bez celu, niechętnie dzieląc z nim skrawek suchego lądu. Zapragnął wracać.
Wiosłował powoli pod ciężarem kłębiących się w nim uczuć: nieskierowanej wobec czegokolwiek wdzięczności, nagłej tęsknoty za bliskimi, radości, respektu do natury i resztek strachu błąkających się w ciągle rozdrganych kończynach. Błądził wśród zarośli, chcąc uniknąć bliskości otwartego morza i jego głębszej wody, ale utrzymując kierunek powrotu. Skurczony w sobie, chciał pozostać między zielonymi ścianami namorzyn. Od czasu do czasu metalowy drążek wiosła uderzał głucho o burtę kajaka, kalecząc panującą wokół ciszę. Skorygował kierunek, kiedy zobaczył czubki skupiska cyprysów, opodal których zostawił samochód. Płynął teraz pewniej, bezgłośnie, nie zahaczając piórami wiosła o dno. Oddychał równo, głęboko, powietrzem pozbawionym ciężkiej słodkiej wilgoci. Oddychał jak człowiek wolny od ciężaru trosk i kłopotów. Zaczął się przypływ, przynosząc ze sobą woń świeżości.
.
Wilhelm Ratuszyński
(zdjęcia autora)
.
O autorze: