Wczoraj późnym wieczorem pojawiła się wiadomość o śmierci Tadeusza Konwickiego. Gdzieś w sieci znalazłem krótką, lakoniczną notatkę. Że ciężko chorował, że na święta wypisano go ze szpitala, że zmarł w domu w otoczeniu bliskich…
Widywałem Konwickiego dość często, choć z różną regularnością, bo przez blisko dwadzieścia lat mieszkaliśmy bardzo niedaleko od siebie.
Często wystarczyło wyjść z domu, przejść na drugą stronę ulicy i przez bramę za księgarnią skierować się w stronę ulubionego sklepu spożywczego, żeby natknąć się na mocno już przygarbionego autora „Małej Apokalipsy”. Ale spacerującego pisarza można było spotkać też na Chmielnej, w wąskim przejściu między Villą Foksal a SARP-em prowadzącym w stronę Smolnej i dworca PKP Powiśle, no i oczywiście, gdy kroczył nieśpiesznie Nowym Światem, po wyjściu od Bliklego, w zielonej kurtce o niby wojskowym kroju.
Ta jego charakterystyczna, nieco pochylona sylwetka… Konwicki szedł zwykle zatopiony w jakiejś perypatetycznej medytacji, od czasu do czasu tylko obrzucając mijanych ludzi bacznym spojrzeniem. Bez daru rozumiejącej obserwacji nie byłoby przecież pisarza, zdolnego zdefiniować bolączki i euforie swojego czasu. A przecież autor „Sennika współczesnego”, „Kompleksu polskiego”, „Kalendarza i klepsydry” zdołał ukazać sedno peerelowskiego świata, jak mało kto.
Obserwowałem nieraz sędziwego pisarza, gdy szedł opłotkami Nowego Światu. Zdarzało się, że przez krótką chwilę spotkaliśmy się wzrokiem. Ot, takie przenikliwe, uważne, ale zdecydowanie neutralne spojrzenia, nieujawniające żadnych emocji, jeśli nawet jakieś elementarne odczucia temu wzajemnemu przyglądaniu się towarzyszyły. Nie, nie znaliśmy się przecież, choć dawno temu, przed laty, w okresie filmowej aktywności Konwickiego mogliśmy się znaleźć na jednej liście. Stare dzieje, lata sześćdziesiąte zeszłego wieku…
Studiowałem właśnie inżynierię lądową w Krakowie, a mój dobry kolega z Rzeszowa, o dwa lata młodszy ode mnie Olek Błoński był na operatorskim wydziale łódzkiej filmówki. Od dziecka fotografował, chętnie stylizując ówczesną przaśną rzeszowską rzeczywistość na kreacyjne zdjęcia mody, wzorowane na zachodnich kanonach, a ja nieraz mu podczas takich sesji pozowałem. Byliśmy pod wrażeniem zdjęć Richarda Avedona, Irvinga Penna czy światka fotografii reklamowej modelowo ukazanej w „Powiększeniu” Antonioniego. Mój kolega był chyba naprawdę niezły, skoro raz i drugi wydrukowano mu obszerne zestawy prac w kultowym wówczas miesięczniku „Ty i Ja”.
Po starej znajomości Olek, z którym przed laty podlewaliśmy z dziecięcych wiaderek świeżo zasadzone topole w pobliżu ośrodka sportowego nad Wisłokiem, zaproponował mi rolę w swej szkolnej etiudzie filmowej. Wprawdzie nic z tego nie wyszło (w ostatniej chwili dostałem z Łodzi telegram, żeby nie przyjeżdżać), ale dość ożywione kontakty między nami trwały nadal.
Pewnego dnia przyszedł pocztą do akademika list. Z koperty zaadresowanej na moje nazwisko wyjąłem kartkę maszynopisu na cienkim przebitkowym papierze. Była tam krótka, jednozdaniowa modlitwa, opis techniczny, co należy z tą modlitwą dalej zrobić oraz bardzo interesująca lista trzydziestu uprzednich adresatów. Inaczej mówiąc, typowy łańcuszek św. Antoniego, w komunistycznej Polsce niezbyt rozpowszechniony, a już z pewnością dość niecodzienny w ówczesnych środowiskach artystycznych.
Przesyłka mnie zdumiała, natomiast polska część listy wprawiła w nie lada konfuzję. Mniejsza o to, że oryginalny tekst miał być wysłany z Holandii i zanim trafił do mnie na Bydgoską w Krakowie zdołał już okrążyć świat 9 razy. Modlitwa po czterech dniach od nadejścia listu miała przynieść adresatowi szczęście, ale należało ją w tym celu przepisać i rozesłać do dwudziestu swoich przyjaciół przed upływem 96 godzin, opuszczając pierwsze nazwisko ze spisu, a w zamian na końcu wstawiając własne.
Pierwszą osobą z Polski była projektantka mody Barbara Hoff, która otrzymała łańcuszek od niejakiego Victora Palmego. A potem już poszło. Z ciekawszych nazwisk, w tamtym czasie elektryzujących studenta zainteresowanego kulturą, warto wymienić piosenkarkę Fryderykę Elkanę, prozaika Jerzego Kosińskiego, jazzmanów Zbigniewa Namysłowskiego i Andrzeja Trzaskowskiego, śpiewaczkę i reżyserkę Krystynę Mierzejewską, fotografkę Zofię Nasierowską-Majewską, aktora Andrzeja Łapickiego, tłumacza Bronisława Zielińskiego, reżysera Andrzeja Żuławskiego czy Andrzeja Jaroszewicza, rajdowca z mocnym zapleczem politycznym.
Ostatnie nazwisko w dołączonym do modlitwy spisie pozwalało zrozumieć, w jaki sposób modlitewny łańcuszek z Holandii dotarł do akademika Politechniki Krakowskiej. Oczywiście, wysłał mi tę modlitwę Olek, który zaskoczył mnie również niezmiernie dojrzałą uwagą w dodanym od siebie akapicie listu.
Po słowach oryginału brzmiących: Nie posyłaj pieniędzy. Nie trzymaj tego listu. Musi Cię opuścić w 96 godzin od nadejścia – mój kolega napisał: „Tutaj następuje szczegółowy opis przykrości i nieszczęść, jakie nawiedziły osoby zatrzymujące modlitwę u siebie. Postanowiłem opuścić ten fragment, ponieważ wydaje się być rodzajem szantażu wobec ludzi przesądnych, a którzy przecież nie muszą mieć ochoty na dalszą korespondencję. Również zostaje wypaczona w ten sposób idea pewnej abstrakcji i dobrowolności modlitwy, której wygłoszenie nie gwarantuje żadnych skutków /AB/”.
Ten modlitewny łańcuszek od Zofii Nasierowskiej (jeszcze wraz z groźbami opuszczonymi później przez Olka) trafił m.in. do Tadeusza Konwickiego. Nie wiem, czy sprawił to zmysł ludyczny, czy może wspomniana wyżej obawa przed zapowiadanymi nieszczęściami, czy raczej jakaś właściwa pisarzowi obowiązkowość, że ten przepisał list dwadzieścia razy i skierował go m.in. do Andrzeja Łapickiego…
Sam nie wysłałem tego łańcuszka do nikogo. Czy stało się tak, bo nie miałem akurat pod ręką maszyny do pisania, czy zawinił raczej brak cierpliwości, gdyż sporządzenie tylu kopii oznaczało wówczas co najmniej pięciokrotne przepisywanie tego samego tekstu? A może przesądził o tym zwykły duch przekory, który kazał mi się buntować przeciwko działaniom traktowanym jako rodzaj zabobonu? Nie potrafię dziś tego rzetelnie zrekonstruować. W każdym razie straciłem przez to szansę, żeby znaleźć się na jednej liście z kilkoma osobami, których kunszt artystyczny wysoko ceniłem i które szanowałem za powszechnie znane dokonania.
Oprócz jazzmanów, Barbary Hoff czy Bronisława Zielińskiego należał do nich również Tadeusz Konwicki. Gdy po wielu latach, przeglądając stare papiery, znalazłem przebitkę z modlitwą, przyszła mi do głowy myśl, żeby podejść kiedyś do pisarza i zagadnąć go o motywy, które sprawiły, że jednak wziął przed laty udział w tej zabawie-niezabawie.
Postanowiłem, że tak zrobię, ale wtedy jakoś przez dłuższy czas nie udało mi się go spotkać. Przy Górskiego zaczęły się przebudowy, remonty. Później znów gdzieś na trochę wyjeżdżałem. Ostatni raz na wewnętrznych dróżkach zaplecza Nowego Światu los zetknął nas parę tygodni temu. Konwicki już źle wyglądał. Spojrzał w moją stronę. Nie podszedłem jednak, nie zapytałem.
Może teraz nadszedł czas na przywołanie owej modlitwy sprzed lat: „Wierz w Pana z całego serca swego i zawierzaj Mu, a oświeci Twą drogę”.
Waldemar Żyszkiewicz
8 stycznia 2015
Nowy Świat, rys. Tadeusza Konwickiego