Szymon Orzędała – Transylwania upomni się o ciebie

White on white translucent black capes
Back on the rack
Bela Lugosi’s dead
The bats have left the bell tower
The victims have been bled
Red velvet lines the black box
Bela Lugosi’s dead
Undead undead undead
The virginal brides file past his tomb
Strewn with time’s dead flowers
Bereft in deathly bloom
Alone in a darkened room
The count
Bela Logosi’s dead
Undead undead undead
Bauhaus – Bela Lugosi’s Dead 

.

Transylwania Arkadiusz Elion Masalski

.

Od kiedy pamięta interesował się Transylwanią. Albo to Transylwania zainteresowała się nim. Przynajmniej jedna z jego osobowości tak to sobie tłumaczyła. Ale kwestią zasadniczą było czy pozostałe mogły jej ufać. Czy to wytłumaczenie było jednoznacznie do przyjęcia i dostatecznie wiarygodne. Planował wyprawę w Karpaty, odkładał pieniądze i sprawdzał rozkłady jazdy pociągów. Samolot nie wchodził w rachubę. Tak naprawdę najodpowiedniejsza byłaby karoca. Na samą myśl o wymarzonej peregrynacji do heimatu tego, którego totem sporządził z wieka od trumny, ślinił się jak zwierzę. Siedząc w swoim malutkim pokoiku o ścianach oblepionych plakatami z filmów o wampirach i półkach obładowanych książkami o takiejże tematyce. Klasyczne pozycje fabularne oraz historyczno-antropologiczno-socjologiczne. Żadnych dobrotliwych pop – katolickich wybryków dla trzynastolatek. Osobna półka była przewidziana na woluminy z dziedziny medycyny – transplantacja organów oraz dentystyka.

…..Bella Lugosi szczerzył zęby z plakatu na drzwiach. Przychodził też nocą w snach. Noc, ta cudowna pocieszycielka grzeszników – nie trzeba dodawać, że była jego ulubioną porą z tych przeklętych dwudziestu czterech godzin banalnej egzystencji. Gramofon odgrywał w kółko upiorne walczyki grane przez owadzich połamańców. Dyskografia Bauhausu piętrzyła się w kącie. Klaus Kinski mrugał porozumiewawczo uczepiony poszarpanych kotar zasłaniających okno.

…..To stawało się pomału nie do zniesienia. Oczekiwania wszystkich z zewnątrz toczyły zażartą sprzeczkę z jego wewnętrznymi dążeniami. Tego jednego, szczególnego „jego”. Ponieważ zostawało ich jeszcze kilku zamieszkujących jedną cielesna powłokę, tłoczących się, rozpychających łokciami, dosłownie wchodzących sobie na głowy. A przecież musiało zostać chociaż trochę miejsca dla sów i nietoperzy. Cały ten tłum postaci tworzył potworny jazgot i harmider. Grali w karty, pili wódkę, kłócili się oraz pluli i rzucali niedopałki. Jego wnętrze zamieniło się w spelunę. Zaczęli żłopać terpichol, benzedrynę, denaturat i krew. Mmmm krew….Ale nie byli łaskawi się podzielić. Doszło do tego, że nie mógł skoncentrować myśli, bo inni mu je kradli. Chwila nieuwagi i przychodził Mroczny Lokator zabierając mu czas,  plątając szyki, oraz perfidnie i z premedytacją odwracając jego uwagę niekończącymi się, bezsensownymi historiami o niczym. W efekcie wyprawa do Rumunii odwlekała się. W przebłysku geniuszu, na poczekaniu ukuł plan działania.

…..Gdy się zmierzchało, błyskawicznie zerwał się ze swego legowiska. Miał mało czasu. Szybko otworzył zatrzaśnięte na skobel drzwi od komórki na węgiel. Przetrzymywane tam hobgobliny piszcząc i miaucząc rozbiegły się na wszystkie strony. Ta metoda żywej zasłony dymnej powinna zyskać mu chwilę czasu. Jednym susem znalazł się w łazience. Spojrzał w lustro. Dziko się wyszczerzył i ryknął jak raniona bestia – jednocześnie unosząc ręce z rozcapierzonymi palcami oraz wybałuszając oczy. „Oni” chyba poczuli, że coś się święci. Zaczęli pojawiać się w lustrze. Początkowo jako chwilowe mignięcia, po chwili coraz bardziej określeni poprzez swoje kształty. Z całej siły uderzył głową w lustro. Szklana tafla pękła z trzaskiem raniąc go niemiłosiernie. Twarz, szyja, ramiona i żylasty korpus były zalane posoką. Jednakże była to najlepsza metoda na zmaterializowanie owych wiecznie niezadowolonych, nie do końca chcianych sublokatorów jego jestestwa. A utratę krwi uzupełni sobie później. Główny winowajca i podstawiacz nóg zmaterializował się wypełzając ze szklanych resztek. Gulgocząca quasi-humanoidalna masa z gigantycznymi zębiskami, odziana w coś co przypominało poszarpany płaszcz Franciszka Józefa. Było to ucieleśnienie wszystkich „nich”, z którymi musiał się tyle czasu użerać. Sięgnął po osikowy kołek ze swojej kolekcji trzymanej w razie wizyty nieproszonych gości – nota bene kolegów po fachu. Stwór gulgocząc i sycząc jak parowóz spiął się i przygotował do skoku. Obnażył pazury, rozdziawił paszczękę i ruszył z impetem do przodu. Jako iż rzecz cała działa się w malutkiej łazience, takoż bestia nie miała pola manewru i w jednej sekundzie strąciwszy kilka szafek i zniszczywszy to co jeszcze zdemolowane nie było, nabiła się na osikowy kołek, który główny protagonista wymierzył w jej plugawe serce. Wraży obiekt spazmatycznie wystrzelił kończynami, po czym runął przygniatając fana Transylwanii i powiększając kałużę krwi do rozmiarów jeśli nie jeziora, to z pewnością sporej sadzawki.

…..Po cholera-wie-jakim-czasie wygrzebał się z pod truchła oponenta. Coś się zmieniło. Ale nie potrafił sobie uświadomić co. Kręciło mu się w głowie, usta były opuchnięte a całe ciało poranione i poobijane. Czuł każdy mięsień. Włosy pokrywała skorupa zaschniętej krwi. Spojrzał przez okno. Ujrzał kominy dymiące jakby znów Stalin przeprowadzał industrializację. I przez ten dym nie mógł rozróżnić czy dzień to po bitwie nastał, czy noc wciąż panuje. Ale obstawiał dzień. W końcu po co ktoś miałby tak dymić w nocy. Chociaż jakieś dziwadło mogło mieć swoje niejasne powody. W każdym razie pozbył się tych namolnych przeszkadzaczy, którzy hamowali jego poczynania urzędując w jego głowie i nasyłając wątpliwości. Brzęk! Trzask! Bach! Łubudu! Jakiś hałas odwrócił jego uwagę od rozmyślań nad stanem teraźniejszym zastanej rzeczywistości. Wkroczył do swego pokoju, a tu hops! Któż to? Wizytator – doppelganger. Niewiarygodne ale prawdziwe. Jota w jotę, pysk w pysk. I to na siódmym piętrze. Wybite okno i naderwana rama na której się chybotał, potłuczone szkło, zgruchotane posążki bałwanów pogańskich, które zwykł trzymać na ściennym postumencie. Co za psuj – przemknęło mu przez myśl. Sobowtór nie zdążył rzec ani słowa gdyż hobgobliny dotychczas hasające po mieszkaniu niczym lemingi rzuciły się na niego. Obsiadły go jakoby robactwo gryząc i bijąc, gdy zachwiał się i runął w otchłań pociągając je z sobą. Wąpierz słyszał jeszcze ich milknące w oddali zwodnicze kwilenie.

…..Teraz wolny od wszelkich przeszkadzajek wiedział dokładnie co czynić. Z powrotem w łazience. Skrzynka z narzędziami i podręcznik dentystyki napisany przez niejakiego Stracha Na Wróble. Niezbędne akcesoria. Z rozbitego zwierciadła zachował się jakiś spory kawałek zdatny do użytku. Ustawił go naprzeciw twarzy. Pięknie. I oto nadszedł ten czas, ten cudowny właściwy moment tak długo wyczekiwanej metamorfozy. Ryt przeobrażenia. Ze skrzynki wyciągnął kombinerki i dwa dziesięciocentymetrowe gwoździe. Głęboki wdech, ciężki wydech. Rzut oka na właściwy rozdział w książce. Teraz! Złapał kombinerkami lewy siekacz. Zaparł się i pociągnął jak najmocniej potrafił. Ból niemalże pozbawił go przytomności. Wykrzywił twarz w dzikim grymasie. Krew leciała ciurkiem. To było zastanawiające, że po tych wszystkich przejściach miał jej jeszcze tyle. Wyrzucił ząb do umywalki. Musiał się śpieszyć, inaczej mógłby się wykrwawić lub utracić wszystkie zmysły, które łączyły go z tym światem. Krew już umazała cały zlew. Istna rzeźnia. Ale nie ma się czym przejmować. Inni mają jeszcze gorzej. Inni nie są w stanie odkryć swojego powołania. Swojego ja. Odnaleźć metod i środków nakierowujących ich bytowania na właściwy tor. Tor krypt, mauzoleów i cmentarzy. Zdecydowanym ruchem pozbawił się drugiego siekacza. Wszystko dookoła się zaczerwieniło. Strumień szkarłatu wypływaj z jego ust niczym ze starodawnego rzygacza umiejscowionego na ścianie katedry w jakimś przeklętym mieście poetów i rewolucjonistów. Miał teraz dwie piękne dziury. Cudowny uśmiech kryminalisty. Nie ma co zwlekać. Podniósł pierwszy gwóźdź i umiejscowił go w przestrzeni ubytku. Wrażliwa tkanka dziąsła zareagowała protestem. Nieważne. Jeżeli się powiedziało A, należy powiedzieć B. Droga do samospełnienia prowadzi przez mękę i piekło. Implant zdawał się trzymać całkiem znośnie. Teraz drugi. Reakcja organizmu podobna. Z tym, że teraz już był jakoś z tym zaznajomiony. Więc zero zaskoczeń. Oni wszyscy pożałują. Drugi implant wpasował się idealnie. Jego nowy nieco metaliczny uśmiech bardzo mu się podobał. Dopiero teraz w pełni stał się tym co starożytni zwali Nosufur-atu. Nocny stwór. Nekropolie, starodawne zamczyska, zakazane zaułki i nieprzebyte knieje czekały teraz z otwartymi ramionami. Nareszcie. To już tyle czasu minęło. Przypatrując się sobie w resztkach lustra czuł niewypowiedzianą dumę. Dokona tego. Stanie się tym, o czym inni tylko pisali. Właściwie już się stał. Po części. Przekroczył Rubikon. Zanosząc się upiornym śmiechem zgniótł na miazgę ów kawałek lustra, który przysłużył się jego przeistoczeniu. I znów krew popłynęła, tym razem z zaciśniętej pięści. Oto nadchodzi noc gdy kolos powstanie z granitowego tronu by światu odmierzyć jego czas. Kłapnął szczęką, raniąc się w usta. Wyszczerzył się, jednocześnie ciężko dysząc. Królestwo Erebu należało do niego.

…..To coś co się zmieniło, ale nie potrafił dokładnie określić co, nagle do niego dotarło. Był owadem. Gigantycznym owadem jak na standardowe rozmiary insekta. Z tym, że zmiany postępowały stopniowo, więc w jego cechach zewnętrznych wciąż dominowały tendencje humanoidalne. Ale dostrzegał już wyrzynające się szczękoczułki oraz chitynowy pancerzyk pomału pokrywający jego ciało. Swędzenie na plecach zapewne zwiastowało skrzydełka.

…..Nim uda się w pielgrzymkę do swej duchowej stolicy, musi spalić wszystkie mosty. Tak by zapamiętali raz na zawsze. By czuli trwogę. By budzili się w nocy zlani potem, nasłuchując. Gdyż stuk, stuk, stuk Pająki Schizofreniki skradały się do drzwi. Po co te nerwy? Coś na nerwy. Coś w podziemiach. W piwnicy przetrzymywał drugą grupę hobgoblinów. Schodząc na sam dół napotkał kogoś. Z nagim torsem umazanym krwią i w podartych pasiastych kalesonach oraz poszarpanym płaszczu wroga, który narzucił na grzbiet – musiał zrobić ogromne wrażenie. Dostatecznie duże by ten ktoś stanął jak wryty z wytrzeszczonymi oczami i rozdziawionymi ustami. Idealna okazja do wypróbowania zębiszczy. Chwycił ofiarę za głowę, kciuki wsadzając w oczy, a jej krzyk przeszedł w dziki wrzask gdy zagłębił swe żelazne zęby w jej szyi. Krew, krew, więcej krwi, dla owada – wampirzego gada. Ukontentowany swym czynem, skierował się ku piwnicom, zostawiając poskręcane zwłoki leżące na schodach. Nikt się nie zainteresował wrzaskami na klatce schodowej. Typowe zachowanie, a właściwie jego brak, dla mieszkańców pewnego kraju w Europie środkowo-wschodniej. Co było mu na rękę. Miał w końcu sporo do zrobienia i nie chciał by maluczcy niepotrzebnie wchodzili mu w paradę. Będzie jeszcze mnóstwo okazji by nacieszyć się ich Rh.

…..Piwnica jak to piwnica: syf, brud, kurz, wilgoć, światło ledwo co i śmierdzi szczyną. Gdzieś walały się zaschnięte rzygowiny. Wdepnął w coś. Mniejsza z tym. I nagle pustka, stop, w głowie mrok. Eeee, niech to dunder świśnie i do stu diabłów, pora otworzyć drzwierzeje tego przybytku osobliwości. Kłódkę roztrzaskał metrową rurą, którą zdjął ze ściany. Bowiem kluczami nie zawracał sobie głowy. Kopniakami wypędził towarzystwo na korytarz, a stamtąd już pognali gdzieś, gdzie ich kaprawe oczka poniosły. Hobgoblinoidy, pieruny jasne i do kata dukata. Przypomniał sobie o powinności spalenia mostów. Sięgnął po baniak benzyny, który zalegał w kącie pokryty pajęczynami. Aż dziw, że te pokraki nie wywołały jakiegoś kataklizmu mając taki sprzęt w pobliżu. Widocznie przecenił percepcję tego właśnie sortu tych zielonych maszkaronów w szlafmycach na szkaradnych łbach. Rozlał łatwopalny płyn po niewielkim pomieszczeniu, a pusty pojemnik cisnął na stos gratów. Zapałka. Trzask. Płomienie. Cudowne, oczyszczające, nieskalane. Spłońcie przeklęci głupcy. Wybiegał z bloku, a piekło szło za nim. Coraz wyżej i wyżej. Biegnąc, śmiał się do siebie. Śmiejąc się do siebie, biegł. W stronę nowy wyzwań i intensywniejszych doznań. Krwiiiiii…..

…..Gnał, potem biegł, następnie truchtał, później już tylko człapał. Ciężko sapiąc. Poderwał się na nowo. Z rękami sztywno wyprostowanymi przed siebie. Na łeb na szyję. Prawdopodobnie wył. Szare twarze golemów przypatrywały mu się z milczącą aprobatą. Albo pobłażliwym politowaniem. Wytaczali się z szynków, urzeczeni jego widokiem. Jakby im coś przypominał. Jeżeli w świetle latarni, ktoś zdołał go dostrzec i był na tyle rozsądny by jak najszybciej oddalić się, tamtej nocy zachowywał swe życie. Ale pewną ilość razy, na rogach ulic, parków, placów zderzał się z kimś. Nie liczył dokładnie ile. Bo to nie było miejsce i pora ku temu, by bawić się w jakąś buchalterię zwłok.

…..Resztę nocy spędził na cmentarzu. Czas minął mu na recytowaniu wierszy Witkacego na grobach nieznanych poetów. W każdym razie dla niego byli to nieznani poeci. No bo w końcu kto zaświadczy, że hydraulicy, inżynierowie, tramwajarze, kury domowe i łapiduchy nie pisali wierszy? Albo tacy alkoholicy. Co do nich można być niemalże pewnym. Może nawet pili krew. Mroczny sekret gazeciarza czy innego mleczarza. Dlaczego kanibalem miałby być tylko doktor psychiatrii, a nie kelner? Czy wyrafinowania zbrodnia nie jest najbardziej plugawa poezją? A więc poeta nad mogiłami poetów. Z emfazą i teatralną gestykulacją, zapamiętale wypluwał z siebie strzępki językowych kompozycji. Aż zastał go świt. Na szczęście była mgła. Bo nie zabrał przeciwsłonecznych okularów. Co w jego stanie osobowościowym mogło zakończyć się ślepotą. Jako nocna kreatura musiał nienawidzić słońca. Więc hyc do krypty. I przeczekać do zmierzchu.

…..Morfeusz wziął go w swe przegniłe ramiona i zesłał połatane urojenia. Śnił o robactwie i pożywieniu. W głowie kołatała mu się wizja „krainy za lasem” jak zwali ją Rzymianie.  Po pewnym czasie pijawki obległy jego ciało. Swoimi trójzębami dźgały jego korpus. Wił się i cierpiał. Oprzytomniał. Głodny i spragniony. Przeklęty pomiot Apolla udał się dręczyć synów i córy nocy po drugiej stronie globu. Wygramolił się na powierzchnię. Wciągnął zimne powietrze. Ruszył w kierunku cmentarnej bramy. A tamże natknął się na jakąś zbłąkaną owieczkę – o dziwo w sutannie. I znów metalowe kły zagłębiły się w szyi. Rozpruwając tchawicę, łapczywie chłeptał krew. Gdy zwłoki ze stłumionym łoskotem osunęły się na ziemię, padł na czworaka i począł napychać sobie usta żwirem. Jakaś przekładnia przeskoczyła w jego głowie. Przestał, wypluł wszystko i poszedł w kierunku stacji kolejowej.

…..W dużym mieście, zwłaszcza po zmroku, oberwańcowi jakiejkolwiek proweniencji jest dużo łatwiej wtopić się w tłum. Czy też w otoczenie, jeżeli tłumu akurat nie da się uświadczyć. Owadzie przepoczwarzenia postępowały. Wyraźnie na plecach czuł zaczątki skrzydełek, czy raczej skrzydeł w jego przypadku. Już wkrótce przydadzą się. Szczękoczułki były już w fazie rozwoju na tyle wyraźnej, że mógł nimi poruszać. Też się przydadzą. Do ćwiartowania i miażdżenia. Chityna coraz grubiej pokrywała jego ciało. Oby przetrzymała, gdy przyjdą w nocy by dźgać swoimi sztyletami. Ale na bok czarne myśli. Do przodu. Kto nie maszeruje ten ginie. Zakręcił kilka piruetów na środku chodnika. Groteskowy stwór w samym środku betonowego mrowiska. Już wkrótce poczuje woń lasów i odetchnie ożywczym, nocnym powietrzem Karpat. Takaż to myślowa nieomal sielanka zaprzątała wnętrze jego nie-świętej w końcu głowy, gdy natknął się na indywidua gorsze niż on sam. A z pewnością i pod każdym względem bardziej trywialne. Jak rozpatrzymy zło? Jak je podzielimy? Na zło nie-zło, o ile w ogóle można cos takiego rozważyć, czy też bardziej wyrafinowane, samoświadome zło złożone. Być może nieco skomplikowane. Być może o niejasnych do końca pobudkach. Chcące przekraczać pewne granice, chcące posmakować ognia piekielnego zupełnie jawnie i z ochotą. Zło czynione z premedytacją. Oto ja! Czynię zło! Czynię co zabroniono! Jestem plugawy i nad wyraz tego świadomy! Poraź mnie gromem z jasnego nieba Zeusie! Czy jak Ci tam. Nic. Cisza. Żadnych gromów?……..Jest też kolejny rodzaj zła. Zło prostackie, filisterskie, małostkowe. Zło z pod znaku powykrzywianych mord wtórnych analfabetów. Zło kmiotów. Zło pomiotów z trudnością potrafiących sklecić zrozumiałe, spójne i logiczne zdanie. Zło ofiar chowu wsobnego. Te ryje, nie twarze. Te pyski. Te gęby. Te potworne maski będące parodią fizys homo-sapiens. To zło bezmyślne, bezrefleksyjne, bezmózgie. Zło czynione przez stwory omyłkowo nazywane ludźmi. Stworów tych nieprzebrane mrowie jest. Lęgną się w odrażających, zdeformowanych konwulsjach. Wypełniają przestrzeń aż po horyzont. I właśnie na takie poczwary natknął się Wąpierz. Tej nocy, dla nich, jak i dla całego zresztą świata lepiej by było gdyby się nigdy nie urodzili. Jak powiadają – dres to nie ubiór, dres to stan umysłu, chociaż w ich przypadku słowo umysł zdaje się być wyraźnym nadużyciem. A ten dres jest tak banalny, że już bardziej być nie może. Niestety niebanalni osobnicy napotykają na swej drodze tuzinkowość i podrzędność. Zwłaszcza umysłową. Bowiem strachy na wróble często płaczą wewnątrz swego wypchanego jestestwa. Ale te świńskie ryje to naprawdę podły żart Boga, czy tam kogo kto ich wymyślił. No więc było ich dwóch. Mijał właśnie miejską budę z prądem czy jak to tam zwą. Transformator prądu. Niech będzie.  Poruszał się kręcąc swe wampirze piruety, które prowadziły go wprost ku transylwańskiemu ekspresowi, odchodzącemu ze stacji dokładnie minutę po północy. Niemalże jakby to ktoś wymyślił specjalnie – dla hecy. W kraju odbitych na ksero, funkcjonujących, ożywionych figur woskowych, wyróżnić się nie jest trudno. Wyróżniał się znacznie. Bardzo mocno odstawał . To się nie spodobało im. Jeżeli jesteś inny od nich, znaczy się jesteś wrogiem. A był „inny” par excellence. Byli pijani? To nie ma znaczenia. Bo przecież nie będziemy oskarżać pijaństwa o całe zło tego świata. W końcu artyści, oraz inni wszelkiej maści koryfeusze twórczości czy szermierze myśli, a nawet tytani intelektu – nie wylewali za kołnierz. Nawet dalej nie wylewają. O ile jacyś się jeszcze ostali. Naćpani byli? Też byli? Byli czy nie byli w końcu? To też nie jest istotne. Narkotyki potrafią być piękne i cudowne. To znaczy ich efekty. Pod ich wpływem osobowość topnieje. Jest zmienna jak kobieta. Ach te cliché. Ileż dzieł by nie powstało bez ich pomocy. Ileż cudowności potrafią zdziałać. A ileż zdziałały. Nieświatli oskarżają je o całe zło. A przecież nie rzuca się pereł przed wieprze. Jednak nie dla każdego coś miłego. Ten galeon zabiera tylko wybrańców. Skazańcy zaś będą błądzić w ciemności własnego tumaństwa. Tako rzekła rada Manichejczyków. Powróćmy na plac boju. Odważniejszy, czy raczej głupszy z tej dwójki – tak, tak głupotę można stopniować, wyartykułował niepochlebną uwagę pod adresem naszego protagonisty. W swoim bełkocie zawarł wszystkie przewiny jakich wampiroid dopuścił się wobec niego, oraz całego stada zwierząt mu podobnych. Były to między innymi: nieodpowiedni sposób poruszania się, niesportowy strój, oraz ogólna zuchwałość w kwestii, że jak on śmie w ogóle istnieć. Oczywiście zawarte było to w kilku werbalizowanych warknięciach, przy których pomruki jaskiniowców zdawały się być poezją. Prymitywne przekleństwa pod jego adresem rozsierdziły owego odważnego apostoła zniszczenia. Jako iż w sposób naturalny pogardzał tego typu bydlętami, postanowił poigrać chwilkę z nimi. W jak sądził nieco bardziej wyrafinowany sposób. Gdy pierwszy z nich znalazł się na tyle blisko, dosłownie na wyciągnięcie ręki i już miał zamachnąć się pięścią – nasz ulubiony sadysta skoczył na niego. Zamiast jednym kłapnięciem szczęki skrócić podły żywot adwersarza, swoimi gwoździo-zębami idealnie wpasował się w jego oczodoły. Buchnęły płyny ustrojowe. Bydlak zwalił się na ziemię, tarzając się i kwicząc jak zarzynane zwierzę. Rękami zasłaniał miejsca gdzie powinny znajdować się oczy, a z pomiędzy palców ciekła mu krew. Zostaw tą twarz – jęczał bezrozumnie, jakby nie zdając sobie sprawy z tego co zaszło. On nie miał twarzy. Miał parszywe ryło troglodyty. Druga z kanalii z rozdziawioną paszczęka i wybałuszonymi oczyma, jak zahipnotyzowana zbliżała się do tego, który uosobieniem jej końca jawił się w mroku nocy. Co ty kurwa jesteś? – wybełkotał. Nawet jeśli odpowiedź padła, została momentalnie zagłuszona przez jego własny charkot. Poeta zbrodni zgniótł jego szyję w mocarnym uścisku swej żylastej, lewej dłoni. A z jego patrzałkami uczynił podobnie jak z oponentem numer jeden. Oba skunksy wiły się konwulsyjnie w prochu ziemi. Nasyciwszy się swoją rolą pogromcy i uosobienia Bożego gniewu, zabrał się do aktów kanibalizmu. Jakież to zło w przelanej krwi, jeżeli powód takiż właściwy się zdawał. Co dla jednych występkiem, dla innych cnotą być się zdaje. Bowiem nie dla herosa rzecz to, szubrawców respektować obyczaje. Nasyciwszy swe pragnienie skierował się ku torom, semaforom i tym podobnym.

…..I resztę naszej historii pokryje sieć spekulacji bądź mgła domysłów. Czy potrącił go pociąg? Dokładnie ten, który – o ironio, miał zabrać go do wymarzonej Ultrasylvani, jak zwali tą krainę w średniowiecznych annałach. Może był dostatecznie silny by przeżyć takie zderzenie? W końcu był ponad człowiecze słabości. W znacznym stopniu. A może dostał się na dworzec? Nazajutrz gazety donosiły o niecodziennym obdartusie, z którym służby porządkowe miały spory problem, ze względu na jego niebezpieczne i potencjalnie mordercze zachowania. Niestety nie odnalazł się nikt kto miałby być rzekomym świadkiem tych gwałtownych wydarzeń. Mniej więcej w tamtym okresie, osobliwa historia zaczęła krążyć wśród konduktorów i pracowników kolei. Na międzynarodowej linii z Rumunią, podobno widziano straszydło w łachmanach błyskające metalowymi kłami. Padły również słowa o jego jakoby insektoidalnym obliczu. Głuchy telefon twierdził nawet iż jeden z konduktorów odbył rozmowę z wyżej wspomnianym osobnikiem. Jegomość ów pragnął uchodzić za Francuza nazwiskiem d’Racula. Ponoć jego francuski był fatalny. Ale to tylko plotki, ploteczki ciemno-niebieskich mundurków. Jakoś w tamtym okresie transylwańskie media karmiły się historią mieszkańców okolicznych wiosek i miasteczek wokół Bran, jakoby Vlad wrócił. Choć niektórzy twierdzili że to nie on, tylko jakowyś uzurpator. W każdym razie doniesienia o serii tajemniczych zwłok rumuńska policja zamiotła pod dywan. Ale to wszystko przecież mogły być zbiegi okoliczności. W końcu według wszelkiego prawdopodobieństwa był postacią fikcyjną. Albo i nie.

.

Szymon Orzędała

Grafika: Arkadiusz “Elion” Masalski.

O autorze:

Screenshot 2016-07-19 23.29.16

Szymon Orzędała, rocznik 1986. Urodzony, by zginąć. Żyje, by umrzeć. Ukończył filologię, ale wcześniej pracował na budowach w Irlandii. Skazany prawomocnym wyrokiem za zbrodnię, której nie popełnił. Wydalony ze szkoły rabinackiej pod zarzutem „gnostyckich odchyleń” oraz nadużywania alkoholu i narkotyków. Wielki fan rewolwerów, ostrych noży oraz nitrogliceryny. Dzień zaczyna od połknięcia garści gwoździ i żyletek, a następnie zapicia ich spirytusem.

 

 

.

Subskrybcja
Powiadomienie
1 Komentarz
Najstarsze
Najnowsze Popularne
Inline Feedbacks
View all comments
Mariusz Wesołowski
7 years ago

Comte de Lautréamont spotyka się z Thomasem Ligottim. Brawo!