NAGRODA SUPER KOLOS 2015 DLA KAPITANA WOJCIECHA JACOBSONA
[Wywiad z laureatem, przeprowadzony przez Monikę Witkowską i Dominika Baca, zamieszczamy dzięki uprzejmości “Zeszytów Żeglarskich”]
Dominik Bac, Monika Witkowska: Drogi Wojtku, dziękuję, że przyjechałeś do nas ze Szczecina. Wiem, że mimo że znasz doskonale „kolosową” publiczność, ale tym razem jesteś tu jako gość specjalny i stoisz po drugiej stronie lustra, jako nagrodzony najważniejszą nagrodą podróży i eksploracji w Polsce – Super Kolosem. Szanowni Państwo, wielkie brawa – Kapitan Wojciech Jacobson !
Wojciech Jacobson: Witam wszystkich bardzo serdecznie.
DB/MW: Jesteś znany z wielkiej skromności i trudno znaleźć o Tobie wiele informacji nawet w wszechwiedzącym internecie. Chcielibyśmy abyś podczas tej krótkiej prezentacji spróbował opowiedzieć nam o swoim życiu pod żaglami. Zostawiłeś za rufą ponad 260 000 mil morskich; ilość którą mogą pochwalić się tylko zawodowi marynarze pływający we flotach handlowych. Mamy na tą prezentację 40 minut więc mamy 6500 mil na minutę ! Kotwica w górę !
WJ: Obawiam się, że mile na morzu są łatwiejsze do pokonania.
DB/MW: Wkrótce kończysz 87 lat . To kawał czasu. Jakie były początki Twojego kontaktu z żeglarstwem?
WJ: Starsi bracia mieli jolę mieczową, żeglowali po Wiśle, w Toruniu. Zabierali mnie także. Miałem 6-7 lat i bałem się. Obecnie dzieci w tym wieku żeglują samotnie na Optymistach, bez problemu i strachu.
Wpływ na zainteresowanie żeglarstwem miały też lektury. Jako 8 latek dostałem książkę, można powiedzieć żeglarską, Jaskółki i Amazonki Artura Ransome. Opowieść o przygodach wakacyjnych kilkorga rodzeństwa i ich przyjaciół żeglujących na jeziorach angielskich. Książka mnie fascynowała, wspominam do dziś.
Lektury inspirowały także do podróży. Taką książką, która w latach młodzieńczych zachęcała do ruszania w świat była Z setka złotych naokoło świata Tadeusza Perkitnego, późniejszego profesora AR w Poznaniu. Perkitny, wraz z kolegą świeżo po studiach ruszyli w świat po różnych krajach i kontynentach. Po drodze pracowali. Oglądanie świata, ale nie jako turysta – to było pociągające.
Na poważnie z żeglarstwem zetknąłem się już po wojnie w Szczecinie, gdzie studiowałem chemię. Wyciągnęli mnie na przystań AZS-u bardziej doświadczeni koledzy. Momentem przełomowym był ogólnopolski obóz żeglarski AZSu w r. 1949 w Trzebieży – 67 lat temu! To była dobra szkoła żeglowania – i nie tylko. Także zachowania się na jachtach i… śpiewania.
Tam poznałem studenta z Wrocławia, który się nazywał Ludomir Mączka. Nie wiedziałem, że z tym kolegą, zwanym na obozie „Ludojadem”, 24 lata później popłynę na oceany!
DB/MW: Na usta ciśnie się pytanie, jak wyglądało żeglarstwo w tamtych czasach.
WJ: Morskie żeglarstwo było ograniczone. Wtedy pływało się po jeziorze. Morzem dla nas był Zalew Szczeciński. Żeby tam popłynąć, trzeba było mieć odprawę graniczną na Jez. Dąbskim. Najpierw listy załogi zatwierdzane przez milicję, potem jachty były przeszukiwanie przez WOP.
Na jeziorze można było żeglować relaksowo lub na regatach. Były świetną formą doskonalenia rzemiosła żeglarskiego. Próbowałem sił w różnych klasach- od mieczowych do balastowych:Omega, Finn, Star, jachty kilowe. Często z sukcesami.
DB: A morze ? Kiedy po raz pierwszy udało Ci się stracić ląd z oczu ?
WJ: Pamiętam, że to było na regatach na Bałtyku, i że byłem w załodze kpt. Haski. Nowicjuszom kazał wypić szklankę wody morskiej. W latach 1955-56 warunki poprawiły się. Żeglarze mogli wypływać na tzw. rejsy krajowe, bez portów zagranicznych. Można było oglądać np. Bornholm prawie z bliska, ale bez zawijania. Z tym samym kapitanem Haską popłynąłem później naJurandzie w rejs na wody pływowe na wyspy Normandzkie koło Francji.
DB/MW: W tamtym czasie pracujesz jako chemik, a Twój przyjaciel z kursu żeglarskiego w Trzebieży – Ludomir Mączka (zresztą również Laureat Super Kolosa) wyjeżdża na wyprawy geologiczne do Mongolii i Zambii oraz odbywa rejs dookoła Ameryki Południowej na s/y Śmiały w 1966 roku.
WJ: Mączka przeniósł się do Szczecina w r. 1955, żeby być bliżej morza. Wziął udział w trzech dużych wyprawach żeglarskich – do Narwiku, do Islandii i dookoła Ameryki Południowej. Jako geolog pojechał do Mongolii, a potem na trzy i półletni kontrakt do Zambii.
Jego wyprawy i wyjazdy już wtedy budziły zainteresowanie. Listy z Mongolii i Zambii krążyły z rąk do rąk. Zachowały się do dziś.
DB/MW: Po powrocie z tych wypraw Ludek stał się “milionerem” i kupuje jacht, słynną Marię. W 1973 wyruszacie wspólnie w pierwszy daleki rejs.
WJ: Wyruszyło nas trzech. Mączka na trzy letni, w planach, rejs dookoła świata, Andrzej Marczak i ja na kilka miesięcy. Najpierw przez Atlantyk, potem Małe Antyle – „śladami Teligi” – (spotkaliśmy jego przyjaciół) – Antigua, St. Vincent, St. Lucia, Bequia, Testigos.
Najpiękniejsze przeżycia dał nam dwumiesięczny pobyt w Wenezueli (zresztą nielegalny), gdzie dzięki koledze ze Szczecina, który miał samolot, dotarliśmy aż na Wyżynę Gujańską, do słynnej Canaimy i wodospadu Salto Angel.
Potem był Kanał Panamski i Pacyfik. Nasz udział w rejsie skończył się w Peru.
DB/MW: Trzeba w tym miejscu wspomnieć że dalekie rejsy małymi jachtami w tamtych czasach były wciąż rzadkością. Wielkie rejsy Polaków można było policzyć na palcach. Maria zostaje w Peru aby następnie kontynuować przez Pacyfik jak się później okaże 11-letnią włóczęgę. Za chwilę do niej wrócimy. Ty z kolei zarażasz się oceanem i już w 1976 wyruszasz przez Ocean do Nowego Jorku.
WJ: Był to rejs był organizowany przez Szkołę Morską – udział w Operacji Żagiel znanej dzisiaj jako Tall Ship’s Race’s; zlot żaglowców do USA na 200-lecie amerykańskiej konstytucji. To były regaty oceaniczne.
Popłynąłem w załodze Krzysztofa Baranowskiego jachtem Polonez. Połowę załogi stanowili studenci SM. Teraz są poważnymi kapitanami. Mam z nimi kontakt do dzisiaj.
Po drodze dołączyła Angielka, która spóźniła się na swój jacht. Przez Atlantyk płynęło 6 chłopów i dziewczyna! Potem razem na defiladę na East River w NY.
DB/MW: Jednak z powrotem przez ocean wracasz już inaczej. Może trochę wybiegnę w przyszłość, ale w Bostonie poznałeś kolejną żeglarską pasję czyli żaglowce, która będzie towarzyszyła Ci przez wiele lat.
WJ: Jeszcze nie była to pasja, a poznanie czegoś nowego. Polonez zostawał w USA, a Krzysztof Baranowski załatwił dla załogi możliwość powrotu do kraju na Darze Pomorza. Szansa niezwykła. Pływałem na mieczówkach, jachtach kilowych, a tu nagle statek żaglowy!
Dar płynął przez Atlantyk ostatni raz. Pozwolono mi dołączyć do załogi studenckiej, ale najpierw zobowiązałem się, wobec kierownika nauk – kpt. Tadeusza Olechnowicza, poprowadzić kilka wykładów dla studentów z dziedziny zbliżonej do chemii – środki ochrony przeciwpożarowej. Potem mogłem po raz pierwszy wchodzić na reje – z wielkim strachem…
DB/MW: Mówisz często że jacht Maria był częścią Twojego życia. Od 1975 roku Ludek zmieniając załogę odwiedza kolejne zakątki świata. Pokonuje Pacyfik i dociera do Australii tam przez pewien czas pracuje zarabiając na remont jachtu. Później pokonuje 3-krotnie Ocean Indyjski. W tym czasie również uczestniczysz w rejsie Marii jako jej załoga lądowa – organizujesz załogi, zbierasz informacje i jesteś “skrzynką kontaktową” Marii.
WJ: Przez długie lata wyprawy Marii prowadziłem w domu kalendarium rejsu, miałem kontakt listowy z załogą (z wyjątkiem stanu wojennego), a czasem radiowy, przez radioamatorów. Otrzymywałem zapiski, które udostępniałem innym – rodzinie Mączki, żeglarzom, dziennikarzom. Część była publikowana w różnych mediach. Rezultatem była książka A.J.PiszaMarią przez Pacyfik.
Pomogłem też kilku następnym osobom dotrzeć do załogi na pokład Marii.
W tym czasie, prócz pracy zawodowej, żeglowałem na jachtach klubowych po Bałtyku. Startowałem w regatach morskich, także jeden raz w regatach samotników. Udzielałem się też jako instruktor: m.in. szkoliłem młodzież libijską w Trzebieży, a potem w Bengazi, w Libii.
DB/MW: W 1982 Ludek dopływa do Ameryki Południowej i w 1983 wypływacie wspólnie z Montevideo do Le Havre we Francji i tak jak 11 lat wcześniej wspólnie rozpoczęliście rejs Marią wspólnie go kończycie.
WJ: Razem z kolegą z Politechniki, Markiem Kowalskim, dolecieliśmy podmianą rybacką do Montevideo i do Marii. Rozpoczął się powrót do Europy wzdłuż wybrzeży brazylijskich i Gujany Francuskiej .
Na Atlantyku zamknęliśmy pętlę rejsu dookoła świata Marii i Ludomira Mączki. Dopłynęliśmy do Francji, do Le Havre, gdzie jacht został wyciągnięty na ląd. Okazało się, na dość długo. Na 7 lat.
Etap do Francji był najdłuższy ze wszystkich. Trwał 76 dni, prowiant się kończył ale głód nam nie groził. Ryżu, oleju i cebuli nie brakło. Ryż miał robaki, to nie przeszkadzało.
DB/MW: Z Francji jednak nie wracacie do Polski. Jak widać na tym zdjęciu (Vagabond w Paryżu) na paryskim bruku odnajdujecie kolejny jacht i kolejną przygodę?
WJ: Jeszcze w Ameryce Południowej doszła do nas propozycja od Janusza Kurbiela, , polskiego żeglarza działającego we Francji, by przeprowadzić jego jacht Vagabond 2 do Vancouver w Kanadzie, po stronie Pacyfiku.
Janusz Kurbiel już wtedy był znanym żeglarzem polarnym. Jest nim nadal, od blisko 40 lat zorganizował ponad 30 wypraw do Arktyki.
Jego jacht Vagabond 2 był zbudowany specjalnie do żeglugi w Arktyce i świetnie wyposażony w najnowszy sprzęt i elektronikę. W porównaniu z Marią to był przeskok w inną epokę żeglarską.
Zamierzeniem Kurbiela było przeprowadzenie jachtu z Pacyfiku przez Przejście Północno-Zachodnie z powrotem na Atlantyk. Od Vancouver załogę miała stanowić jego żona Joelle i my dwaj – Mączka i ja.
Tymczasem we Francji czekała mnie niespodzianka. Na rejs do Kanady Kurbiel zaprosił moją córkę Magdę. Nie uprzedził mnie. Z Ludkiem i Magdą, w 3 osoby, wyruszyliśmy późną jesienią przez Biskaje na Atlantyk.
Żegluga do Kanady trwała 7 miesięcy. Z przygodami, ale dotarliśmy na czas.
DB/MW: Jak wspomniałeś Janusz Kurbiel przygotował jacht specjalnie do żeglugi w lodach. W tamtych czasach (zresztą i dzisiaj) był to jacht marzenie do pływania w wysokich szerokościach geograficznych. Dzisiaj w dobie GPS, elektronicznych map, zdjęć satelitarnych i dokładnych prognoz lodowych, żeglowanie w tych rejonach jest bardziej ułatwione. Jednak wtedy w roku 1985 w ciągu 80 lat od pierwszego przejścia przez Amundsena, Northwest Passage pokonało przed Wami zaledwie 3 jachty. Czy nie czuliście, że ruszacie w nieznane ?
WJ: Szczerze mówiąc nie przypuszczałem, że będę kiedykolwiek żeglował w lodach. Byłem kiedyś na rejsie, na którym koledzy rozmawiali, że bardzo chcieliby zobaczyć Arktykę, choćby taki Spitsbergen. Powiedziałem im wtedy wprost: „Płyńcie sobie, tam zimno, ja nie zamierzam!”
Ale propozycja od Janusza Kurbiela, była nie do odrzucenia: -„Przeprowadzacie jacht do Kanady i dalej razem pokonujemy Przejście Północno-Zachodnie”. Ja wtedy nawet nie wiedziałem dokładnie, co to jest ten Northwest Passage, ale rozumiałem, że to będzie naprawdę wielka rzecz.
Jak już wyruszyliśmy – żeglugi wśród pól lodowych, oceny warunków, uczyliśmy się od Kurbiela. Bariery lodowe często zagradzały drogę. Przy wietrze północnym, wzdłuż Alaski, pola lodowe dociskały nas do brzegu. Jacht miał niskie zanurzenie i dzięki temu mogliśmy się chronić w tzw. lagunach – płytkich rozlewiskach za mierzejami, gdzie kry lodowe nie docierały.
DB/MW: Po Waszym wyczynie trzeba było czekać 20 lat na kolejne polskie akcenty w Northwest Passage. Dopiero w 2006 roku przejście pokonały wspólnie Stary i Nekton, w 2010 roku jacht Solanus, następnie Lady Dana i w tym roku Selma Expeditions. Wszystkie dokonały tego w ciągu jednego sezonu. Wy na Vagabond podobnie jak pionierski Amundsen potrzebowaliście aż 4 sezonów żeby przedostać się na Atlantyk.
WJ: Złe warunki lodowe w latach 1985-1988 nie pozwalały na zakończenie Przejścia i zmuszały nas do pozostawiania jachtu przez kolejne zimy w Arktyce. Vagabond II nie mógł zostawać w zamarzającej wodzie, to była łódka z mieczem, skrzynką mieczową. Trzeba było jacht 3 razy wyciągać na ląd.
Była to trudna operacja. Wyszukanie odpowiedniego miejsca, budowanie sań do wyciągania, zorganizowanie ciągnika. Potem wyniesienie z jachtu w ciepłe miejsce wszystkiego co mogłoby ulec zniszczeniu w niskich temperaturach. Na wiosnę, a raczej latem, operacja odwrotna – zrzucanie na wodę.
Obaj z Ludkiem zjawialiśmy się przy jachcie wcześniej niż inni, by łódkę przygotować do sezonu i odwrotnie. Miało to dobrą stronę, – uczestniczyliśmy dłużej w życiu wioski inuickiej- eskimoskiej.
DB/MW: Dwie zimy jacht pozostawał w Gjoa Haven, miejscu nazwanym od kutra Roalda Amundsena. W tym miejscu chciałbym przytoczyć niezwykłą anegdotę. Kiedy w 2006 roku na jachcie Stary płynęliśmy przez Northwest Passage również zatrzymaliśmy się w Gjoa Haven. Przy maleńkim pomoście zebrała się grupka Inuitów. W czasie rozmowy spytaliśmy czy nie pamiętają przypadkiem czerwonego jachtu z polską załogą. Jeden z nich bez słowa wyciągnął wtedy portfel i wyjął złożoną starannie karteczkę. Na kawałku papieru była pieczątka Vagabond i podpisy: Wojciech Jacobson / Ludomir Mączka. (zdjęcie). Była to dla nas niesamowita chwila. Powiedział, że oczywiście pamięta dokładnie pobytVagabond’eux i że jako mały chłopiec odwiedzał jacht często. Gdy jacht opuszczał Gjoa Haven, dostał tę karteczkę z podpisami a Wojtek i Ludek powiedzieli, że kiedyś ktoś o nią zapyta. Wojtku, skąd wiedzieliście że tak się stanie ?
WJ: Karteczkę zostawiliśmy chłopcu 18 lat wcześniej z myślą o załodze zaprzyjaźnionego jachtu amerykańskiego Belvedere. Miał się tam zjawić nieco później po nas. To, że karteczka trafiła na Was było absolutną niespodzianką – sprawił to los i pamięć chłopca. Nie dziwię się, że zatelefonowaliście wtedy z Arktyki do mnie. Nazwisko Inuka poznaliśmy później – William Aglukkaq.
W Gjoa Haven przebywaliśmy dość długo zjawiając się wcześniej by przygotować jacht do sezonu. Mieliśmy dobre relacje z Inuitami – Eskimosami. Zapraszali nas na różne imprezy, uroczystości, także do swoich domów (np. na kąpiel). Kiedyś prosili o pomoc przy pochówku 2 zmarłych osób.
DB/MW: W 1988 roku wreszcie sytuacja lodowa się poprawia i przygotowujecie jacht z Ludkiem do ostatecznej rozgrywki z Arktyką.
WJ: W ostatnim roku Arktyki (1988) Janusz Kurbiel dał znać, że nie może przylecieć naVagabonda 2, i zostawił nam przeprowadzenie jachtu we dwóch.
Mieliśmy duży kłopot ze zrzuceniem jachtu na wodę. Jedyny wioskowy spychacz był zepsuty. Do pomocy Inuitom w naprawie ruszył Ludek. Jego przykład zadziałał i w końcu łódka znalazła się na wodzie.
Tym razem wiatr odepchnął pola lodowe i przez Cieśninę Bellota przedostaliśmy się do Cieśniny Lancaster, osady Arctic Bay i dalej do Grenlandii. Stamtąd na Atlantyk. I w drogę do Francji.
DB/MW: Po opuszczeniu Arktyki i kilku sezonach w lodach w drodze powrotnej przyszedł dla Was moment największej próby. Na północnym Atlantyku przeżyliście ciężki sztorm i kilkukrotną wywrotkę jachtu.
WJ: W połowie drogi do Francji dopadł nas sztorm tropikalny Helene, o sile huraganu. W krytycznym momencie wysokie fale trzykrotnie położyły jacht masztem pod wodę. To były chwile grozy. Utraciliśmy znaczną część elektroniki, w tym wszystkie anteny masztowe i radar. Utrudniało to znacznie dalszą żeglugę.
Szczególne kłopoty mieliśmy przy wybrzeżu francuskim z powodu gęstej mgły. Na torach wodnych było wiele statków. We mgle nie było ich widać. Nie wiedzieliśmy czy widzą nas na radarach. Z pomocą przyszła stacja brzegowa przy latarni morskiej Quessant. Znalazła nas na swoim radarze i przejęła ostrzeganie statków o jachcie na trasie. Potem podawała nam namiary. Mając kolejne pozycje weszliśmy niemal po omacku do Brestu. Tym samym 16.10.1988 zakończyliśmy wyprawę wokół Ameryki Północnej: – pierwszą polską.
DB/MW: Już w czasie jednego z zimowań Vagabond’eux powróciłeś do wielkich żagli. Jak w popularnej szancie dostałeś telefon od przyjaciela z pytaniem “potrzebuję do załogi jakąś nową twarz” i wyleciałeś do Singapuru ?
WJ: Kolejna niespodzianka w życiu żeglarskim. Kpt. Andrzej Marczak prowadził Pogorię dookoła świata w czarterze kanadyjskiej Szkoły pod Żaglami, zwanej Class Afloat. W połowie rejsu zabrakło mu oficera ze znajomością jez. angielskiego. Poleciałem wtedy do Singapuru. Rejs biegł przez Ocean Indyjski, Malediwy, Indie, Morze Czerwone i Kanał Sueski do Gdyni. To był dla mnie początek dalszych kontaktów z Class Afloat.
DB/MW: Rozpocząłeś wieloletnią współpracę ze szkołą pod żaglami z Kanady Class Afloat. Po rejsie z Singapuru były kolejne rejsy przez Atlantyk na Karaiby i wreszcie rejs dookoła Afryki
WJ: W latach 1990 -1992 trafiłem znów na Pogorię w czarterze kanadyjskim. Przemierzyliśmy Atlantyk do Kanady, na Karaiby i z powrotem do Gdyni. Potem, w kolejnym rejsie okrążyliśmy Afrykę. Żegluga z młodzieżą dawała dużą satysfakcję.
DB/MW: Class Afloat wybudowało wreszcie swój własny żaglowiec Concordia, który stał się Twoim domem na wiele lat. Przepłynąłeś na Concordii ponad 133 000 mil morskich.
WJ: Rejsy na Concordii były przedłużeniem kontaktów ze szkołą kanadyjską – Class Afloat – nawiązanych na Pogorii. Byłem już wtedy na emeryturze, mniej ograniczony pracą zawodową.Concordia w tych latach przemierzała wiele oceanów i mórz. Dla mnie była to realizacja podróży, ale nie jako turysta.
Na Concordii poza zajęciami jako oficer miałem czasem wykłady dla uczniów z nawigacji i meteorologii. Zainteresowanych uczyłem też astronawigacji. Zdarzało się, że nauczyciele prosili mnie abym opowiedział uczniom jak wyglądała wojna w Polsce. Wojnę przeżyłem jako dziecko-chłopiec, więc opowiadałem im przeżycia chłopca, takie zapamiętane obrazki, videoclipy. Przy tej okazji mogłem powiedzieć coś o historii Polski.
DB/MW: W czasie tych rejsów wielokrotnie pokonywałeś oceany, odwiedzałeś mało znane wyspy i dalekie porty. Co utkwiło Ci w pamięci z tamtych rejsów?
WJ: Concordia zatrzymywała się w wielu rzadko odwiedzanych miejscach, jak wyspy Pitcairn, Palmyra, Fanning, Majuro, Tarawa, Nauru i inne na Oceanie Spokojnym czy na Oceanie Indyjskim wyspy Bożego Narodzenia, Chagos lub Św. Paweł i inne.
Wyspa Św. Pawła była szczególnie interesująca. Czubek wulkanu z kraterem do którego wpłynęło morze. Wyspa bezludna, odwiedzają ją tylko rybacy lub naukowcy. W połowie XIX wieku należała do Polaka – Adama Piotra Mierosławskiego, który był wspaniałym żeglarzem i odkrywcą. Brat powstańca gen. Ludwika Mierosławskiego.
DB/MW: Dotarłeś też cztery razy pod żaglami na Wyspę Wielkanocną. Jak wygląda kraina Kolosów w rzeczywistości ?
WJ: Wyspa nie ma portu. Statki, żaglowce i jachty stoją na kotwicy przy osadzie Hanga Roa. Lądowanie pontonem na przybojowej fali jest trudne. Czasem zapiera dech. Przy niekorzystnym wietrze trzeba zmieniać kotwicowisko. Moai – czyli Kolosy są w wielu miejscach. Miejsc głównych jest 5. Trudno je odwiedzić w jeden dzień. Trzeba też pamiętać o innych osobach w załodze, dzielić czas tak, aby wszyscy mieli szansę odwiedzenia wyspy na zmianę.
Tak więc cztery pobyty na wyspie to nie jest dużo. Pośpiech przy zwiedzaniu psuje atmosferę obcowania z tajemniczymi posągami.
DB/MW: Spędziłeś na Concordii 8 lat. W Twój ostatni rejs z Class Afloat popłynąłeś w 2001 roku w wieku 71 lat z Wyspy Wielkanocnej dookoła Hornu.
WJ: Concordia płynęła z Pacyfiku, z Wyspy Wielkanocnej, na Atlantyk drogą przez Horn. Dostałem niespodziewanie zaproszenie od uczniów i nauczycieli Szkoły na ten etap. Pokryli mój przelot na Wyspę Wielkanocną i powrót do kraju po okrążeniu Hornu. To była ich inicjatywa. Dzięki nim i z nimi zobaczyłem Przylądek Niezłomny.
Razem przeżyliśmy ciężki sztorm w tym miejscu. W tym samym sztormie, niedaleko od nas walczyła z żywiołem Warta-Polpharma z załogą Romana Paszke.
Rejs przez Horn był podsumowaniem wielu moich lat na tym żaglowcu, lat przyjaźni z załogami i oceanami. 9 lat później Concordia zatonęła.
DB/MW: Zawsze byłeś uznawany za chodzącą encyklopedię i znawcę planowania dalekich rejsów. Niewielu jest żeglarzy którzy nie korzystali z Twoich wskazówek i rad przy organizacji dalekich wypraw. Począwszy od rejsów Marii stałeś się dobrym duchem wielu wypraw. Ktoś mógłby pomyśleć że to teoria spiskowa, ale w ciągu ostatnich lat wspomagałeś radami licznych żeglarzy w tym też tych nagrodzonych Kolosami.
WJ: Moja pomoc dotyczyła głównie informacji o warunkach żeglugi w różnych rejonach. Przekazywałem także kontakty, adresy ludzi pomocnych na szlaku. I odwrotnie – uprzedzałem tych na lądzie, że jacht płynie w ich okolice.
Planowanie rejsów było częścią mojej pracy na Concordii i w tym mogłem być pomocny innym. Z drugiej strony taki kontakt z tymi co płynęli był jakby przedłużeniem mojej żeglugi, mojego uczestnictwa w rejsach.
DB/MW: Nigdy nie szukałeś rozgłosu, ale oprócz wspaniałego Super Kolosa którego otrzymasz dzisiaj w tej sali jesteś laureatem wielu prestiżowych nagród i wyróżnień: dwukrotnie otrzymałeś I nagrodę Rejs Roku. Należysz do Bractwa Wybrzeża które uhonorowało Cię nagrodą Chwały Mórz, a z rąk Prezydenta Polski odebrałeś banderę RP w uznaniu Twoich zasług. Jesteś honorowym ambasadorem Szczecina i wreszcie przez 10 lat byłeś członkiem kapituły Kolosów. Jest jednak jedno wyróżnienie które wiem że cenisz bardzo wysoko i mówi o Twojej osobie najwięcej. To nagroda Derek Zavitz Memorial Award.
WJ: Derek Zavitz był uczniem Szkoły pod Żaglami. Zginął w nieszczęśliwym wypadku w czasie rejsu. Ku jego pamięci ustanowiono na pokładzie i w Szkole medal, który na koniec roku szkolnego przyznawali sami uczniowie. Medal miał honorować osoby godne naśladowania.
Nie znałem Dereka, ale coś nas łączyło. Wiem, że był pod urokiem Wyspy Wielkanocnej i jej posągów. Podobnie jak ja.
Monika Witkowska: Chciałabym dodać, że szanujesz innych, nie wymądrzasz się, nie narzucasz ze swoją ogromną wiedzą.
WJ: Wiedza jest poparta książkami i źródłami pod ręką. Wymądrzać się nie lubię.
DB/MW: Jesteś znany ze skrupulatności i rzetelności. Jednak nie dbasz o własne liczby i rekordy. Mimo to zebraliśmy je tutaj. Żeglujesz 65 lat, przepłynąłeś 260 000 mil morskich, jako pierwsi w świecie pod żaglami pokonaliście Przejście Północno-Zachodnie z zachodu na wschód i byliście też pierwszymi Polakami i czwartym jachtem w historii na świecie któremu udało się pokonać arktyczną trasę. Przepłynąłeś wielokrotnie Ocean Atlantycki, Indyjski i Pacyfik, ten ostatni nawet raz dookoła. W sumie co najmniej dwa razy dookoła Świata.
Z Ludkiem jesteście pierwszymi Polakami którzy zamknęli pętle dookoła Ameryki Południowej i Północnej. Opłynąłeś też Afrykę i Australię. 4 razy byłeś w krainie Kolosów na Wyspie Wielkanocnej. A dzisiaj jeden z magicznych posągów trafia w Twoje ręce.
Kapitanie Jacobson, Super Kolosie serdecznie gratulujemy !
WJ: Dziękuję serdecznie za rozmowę, a wszystkim na sali za cierpliwość. Jestem ogromnie wdzięczny Kapitule Kolosów za ich decyzję. Życzę wszystkim takich szans żeglarskich jakie ja miałem. Dziękuję kapitanom i załogom, z którymi pływałem za piękne rejsy.
Gdynia, 13 marca 2016r.
_________________________________________________________________________________
Dominik Bac – uczestnik wyprawy jachtem „Stary” – „Cape Horn Antarctica Expedition 2002/2003” (nagroda „Rejs Roku 2003 – Srebrny Sekstant”, nagroda Kolos 2003); współorganizator i jeden z kapitanów wyprawy jachtem “Stary” przez Przejście Północno-Zachodnie (Arktyka Kanadyjska) – nagroda „Rejs Roku 2006 – Srebrny Sekstant”, nagroda Kolos 2007.
Monika Witkowska – dziennikarka, j. st. m. podróżniczka, odwiedziła ponad 180 krajów na wszystkich kontynentach. Miłośniczka gór, nurkowania i sportów powietrznych, jednak jej hobby to przede wszystkim żeglarstwo. Jak na razie jej najdłuższą eskapadą był półroczny rejs przez Ocean Spokojny, Kanał Panamski i Atlantyk na „Zawiszy Czarnym”. Za największe swoje osiągnięcie żeglarskie uważa opłynięcie przylądka Horn na jachcie „Stary”. Pisze m.in. dla „National Geographic”, „Voyage”, „Obieżyświata”, „Podróży”, „Twojego Stylu”, „Rzeczpospolitej” i „Gazety Wyborczej”. Autorka kilku przewodników oraz książek globtroterskich.
_________________________________________________
Tekst laudacji na cześć Laureata Super Kolos 2015 wygłoszony przez Marka Słodownika w jego artykule na stronie www.zeglujmyrazem https://www.zeglujmyrazem.com/?page_id=17626
Autor grafiki: mgr inż. arch. Michał Szymanowski