Druga dekada XXI wieku
Tango
Podobno Berlin jest jednym z największych centrów tanga na świecie. Podobno wszyscy wieczorami pędzą na kursy albo na wieczorki taneczne z tangiem. Podobno. Żeby posmakować atmosfery, zdecydowałam się na próbną godzinę nauki tańca. Nie znoszę tańców klasycznych w tradycyjnej wersji, ze sztywnym podziałem ról. Z tego powodu, będąc jeszcze studentką, zrezygnowałam z udziału w kursach pana Wieczystego „Pod Baranami“, choć lekkość i gracja kroków tanecznych bardzo mnie pociągała. Nie podobało mi się jednak to, że ja nie mogę prowadzić w tańcu, lecz mam być prowadzona przez partnera.
Trzydzieści lat później, w Berlinie, wybieram się jednak, za namową i w towarzystwie mojej przyjaciółki, na lekcję tańca. Było jasne, że będziemy tańczyć razem i że gdy pojawi się temat, kto prowadzi, a kto jest prowadzona, będziemy zamieniać się rolami tak, żeby i jedna, i druga tańczyła w obu rolach.
Kurs odbywał się w dużej sali na ostatnim piętrze kamienicy w śródmieściu. Na podłodze parkiet, na jednej ze ścian wielkie lustro na całą szerokość, a pod pozostałymi ścianami krzesła i sofy rzeźbione, w starym stylu, z aksamitną, czerwoną tapicerką. Zaraz przy wejściu trzy panie witają się radośnie po polsku. Najszczuplejsza z nich, w butach eleganckich i zarazem sportowych typu błyszczące adidasy na wysokich obcasach, okazuje się prowadzącą kurs. Drugim prowadzącym jest sympatyczny, przysadzisty Latynos z brzuchem uzupełniającym z dużym naddatkiem szczupłość figury swojej partnerki.
„Zazwyczaj przychodzi więcej kobiet i nie ma wystarczającej ilości prowadzących, ale tym razem jest sporo mężczyzn“, zagaduje nas jedna z uczestniczek, uważając pewnie, że dodaje nam w ten sposób otuchy. Rozglądam się i faktycznie, na sali jest tyle samo kobiet, co i mężczyzn. Trudno, myślę, muszą sobie poradzić, ja i tak będę tańczyć tylko z moją partnerką. Kurs się rozpoczyna, ustawiamy się w parę i zostaje to przyjęte przez prowadzących jako zupełnie oczywiste. Kątem oka widzę, że dwaj mężczyźni, który najwyraźniej przyszli bez partnerek, bez entuzjazmu zabierają się do tańczenia ze sobą.
Kurs jest prowadzony ciekawie i z zaangażowaniem, prowadzący stale towarzyszą naszym próbom i ćwiczą z nami kroki w parze. W połowie zajęć zarządzają zmianę partnerów. Ja nie chcę, ale widzę, że moja partnerka zdradziecko sunie w stronę najbliższego mężczyzny. Z kolei do mnie zbliża się chłop jak dąb, barczysty i wyższy ode mnie o dwie głowy. Przestałam się najeżać, gdy zapytał od razu, czy chcę prowadzić, czy być prowadzona. Oczywiście chciałam prowadzić i już za chwilę, przy muzyce, chłopisko zaczął wywijać przede mną ósemki. Potem na krótko wymieniliśmy się rolami, ale zaraz sytuacja wróciła do normy, bo pojawiła się moja partnerka.
Godzina zajęć szybko mija. Chcemy popatrzeć, jak tańczą inni, z grupy zaawansowanej. Zostajemy na czerwonym pluszu pod ścianą, a przed nami zaczyna się rozpościerać towarzystwo uwolnione od sztywnych reguł płci i wieku. Prowadzący kurs wszystkich traktują z jednakową uwagą i życzliwością. I dwie młode dziewczyny, zgrabnie razem sunące po parkiecie, i starszego pana, dość powolnego, i nieliczne pary męsko-damskie, które przyszły tu razem i razem tańczą, wszyscy byli mile widziani. Panie Wieczysty, myślę sobie, nie można było tak, jak tu? Ładnie, elegancko, z gracją, ale też na luzie?
Sauna
Ef-ka-ka, czyli Kultura Swobodnego Ciała, ujawnia granicę pomiędzy polską, a niemiecką częścią wybrzeża bałtyckiego. U nas na plażę trzeba się odpowiednio ubrać. W Niemczech na plaży jest się często bez ubrania. Bez tych wszystkich elastycznych fatałaszków, które mają coś tam zasłaniać i coś tam podtrzymywać, które mają mocne kolory oraz gumki, wrzynające się w ciało. Wszystkie te tak zwane kostiumy kąpielowe zostawiają na ciałach plażujących białe plamy. W Polsce, bo w Niemczech można opalać się bez ubrania i nie budzi to wielkich emocji.
W Berlinie chodzę do sauny przy centrum sportowym. Zarówno mężczyźni, jak i kobiety korzystają z niej na golasa. Szatnie są osobne, ale sauna na ok. 12 osób jest wspólna. Trzeba tylko mieć swój ręcznik do siedzenia lub leżenia, nie wolno leżeć bezpośrednio na drewnianych ławach. Przypomina o tym krótki i dosadny napis w saunie: „Żadnego potu na drewnie“. W Irlandii napis pewnie by brzmiał: „Zapraszamy do siadania lub leżenia na drewnianych ławach, lecz prosimy wcześniej rozłożyć na nich swój ręcznik na całej powierzchni. Dziękujemy i życzymy przyjemnego pobytu w saunie“. W Polsce byłoby różnie. W PRL stałoby: „Kategorycznie zabrania się siadania/leżenia na ławach BEZ ręcznika“. W III RP pewnie byłoby coś w rodzaju: „Prosimy o siadanie względnie kładzenie się na ławach w saunie wyłącznie na swoim ręczniku“. W IV RP jest do wyboru, do koloru.
W Niemczech w każdym razie informacja o pocie i drewnianych ławach jest krótka i konkretna. Taka kultura, taki styl. Precyzja i wyrazistość. Łatwo przeczytać, bo komunikat jest krótki. Łatwo zrozumieć i stosować, bo wyraźny i dosadny.
Wchodzimy do sauny mówiąc „cześć“, a potem ani nie rozglądamy się zbytnio, ani nie gadamy, tylko zajmujemy swoje miejsce i zaczynamy się pocić. Po kwadransie zimny prysznic i odpoczynek w sali obok na leżakach. Wszyscy spokojni, uprzejmi, nikt nie gada, nikt na nikogo nie wpada, nie przewraca się.
Z centrum sportowego korzystają osoby raczej kulturalne, klasa średnia i prekariat. Do sportu zalicza się tu też zajęcia z jogi, kursy tańca oraz tai-chi.
Rozmowy prowadzone są rzadko i przyciszonym głosem. Na przykład o książkach: „Czytałam książkę pewnej pani, która waży 350 kg. Twierdzi, że napisała ją, żeby dodać odwagi osobom marginalizowanym z powodu otyłości “, mówi w saunie półgłosem pani chuda jak szczapa. Siedzący obok niej mężczyzna, też na oko 70-latek, zainteresował się tematem. W tym samym momencie otworzyły się drzwi sauny i wyciągając rękę na powitanie wszedł inny nagus, w podobnym wieku, ze sporym brzuszkiem. Cała trójka powitała się uściskiem dłoni. Nagus usiadł obok swoich znajomych. Wszyscy wydawali się lekko skonsternowani. Po chwili ciszy ktoś rozładował napięcie komentując: „ Dobrze się czasem spotkać, wszystko jedno, czy w ubraniu, czy bez“.
Ślub
Nie spodziewałam się, że ślub będzie kościelny. Panna młoda jest działaczką organizacji ekologicznej i jej pracowniczką. Religijnie raczej indyferentna. Pan młody z kolei germanista i nauczyciel niemieckiego, jest zaangażowany w rozmaite inicjatywy na rzecz kultury alternatywnej. Oboje dojrzali wiekiem, z pokolenia dzieci rewolty studenckiej. Wybrali Kościół Zbawiciela, położony malowniczo na brzegu Haweli.
Kościół ten cudem uniknął losu innych zabytków, zaniedbanych lub celowo zniszczonych na terenie Niemiec Wschodnich. Stał w obszarze granicznym między Berlinem Zachodnim, a Wschodem i ponoć były plany, żeby go po prostu wysadzić w powietrze, żeby nie przeszkadzał w patrolowaniu granicy i nie służył jako kryjówka dla ewentualnym uciekinierów z Berlina Wschodniego. Choć ze zniszczony wyposażeniem, przetrwał nazizm oraz komunizm i obecnie jest na liście zabytków UNESCO. Inne kościoły miały mniej szczęścia, na przykład neogotycki Kościół Pojednania, który również znajdował się na granicy pomiędzy Berlinem Wschodnim, a Zachodnim. W 1985 roku, czyli tuż przed upadkiem muru berlińskiego, władze NDR zdecydowały wysadzić ten kościół w powietrze. Po upadku muru utworzono tam miejsce pamięci.
Przed wejściem do kościoła każda osoba otrzymała kilkustronnicowy śpiewnik ze światowymi przebojami o miłości. Przed przyjściem pary młodej organista poprowadził z przybyłymi lekcję śpiewu. Księdzem, udzielającym ślubu, okazał się piękny i młody cudzoziemiec. Spóźnił się, a ceremonię ślubu zaczął od przeprosin i szczegółowych wyjaśnień, dlaczego przyszedł o kwadrans za późno i że musiał odwieść samochodem swojego przełożonego, ale nie spodziewał się, że korki będą tak przeogromne. Wyjaśnienia zostały przyjęte wyrozumiałymi uśmiechami.
Co to była za ceremonia! Gdy tylko ksiądz wydawał jakieś polecenie młodej parze, z chóru rozlegał się okrzyk: „ale najpierw śpiewamy”. Kilkakrotnie księdza zastępowały przy ołtarzu inne osoby, na przykład para z gitarą, śpiewająca o nadziei. Albo przyjaciel państwa młodych, który odczytał tekst ślubowania. Państwo młodzi ślubowali sobie bowiem nie tylko dozgonną miłość i wierność małżeńską, ale też to, że będą wspólnie działać na rzecz świata wolnego od wyzysku i dyskryminacji oraz na rzecz przyrody i przekazania jej niezniszczonej następnym pokoleniom.
Ksiądz zdołał przyjąć od państwa młodych zapewnienie, że chcą zawrzeć związek małżeński, choć gdy padło pytanie o dzieci, para już nie tak młoda wykrętnie odpowiedziała, że o ile jej się dzieci przydarzą, owszem, wychowa je na ludzi. Gdy ksiądz odmawiał modlitwę, „Ojcze nasz”, najwyżej jedna piąta obecnych w kościele była w stanie mu towarzyszyć, w tym część z nostalgicznym uśmiechem, jak gdyby przypominała sobie słowa z dzieciństwa, dawno nie używane. Leonarda Cohena „Hallelujah” natomiast znali i śpiewali wszyscy. Z kościoła para młoda wychodziła krokiem tanecznym w rytm piosenki wodewilowej z berlińskich złotych lat dwudziestych. Przy kościele przygotowany był mały poczęstunek. Po toastach, szampanie oraz po pokrzepieniu się gorącym ponczem i kawałkami pizzy, państwo młodzi, goście oraz ksiądz i organista przeszli do parku, w którym, w odległości dziesięciu minut drogi od kościoła, rośnie najstarszy dąb w Brandenburgii. Państwo młodzi stanęli pod dębem, w otoczeniu swoich przyjaciół, a zaproszona specjalnie na tę uroczystość bajarka w czerwonych butach, w czerwonym kapeluszu i w zielonym płaszczu opowiedziała historię o wielkiej mocy prastarej pieśni ziemi: dawno temu żył król. Był nieszczęśliwy, bo zachorowała jego ukochana córka i nikt nie umiał jej uleczyć. Pewnego dnia na zamek przyszła stara kobieta i powiedziała królowi, że córkę może uleczyć tylko prastara pieśń ziemi. Król posłuchał starej kobiety i udał się w najdalsze zakątki swojego królestwa w poszukiwaniu tej pieśni. Gdy dotarł do starego drzewa w najgęstszym lesie i poczekał trzy dni i trzy noce pod tym drzewem, pieśni przyszła do niego, a on tą pieśnią uleczył swoją córkę. Wszyscy byli przejęci opowieścią, nikt bajarce nie przerywał, a kilka osób miało łzy w oczach. Również ksiądz wyglądał na wzruszonego.
Kamienice
Berlin jest rozłożysty. Czteropiętrowe kamienice, dominujące w mieście, to pozostałość końca XIX wieku. Wtedy, w ciągu trzydziestu lat, budowano szaleńczo i zbudowano większość berlińskich kamienic. Spacerując po dzielnicach Krzyżowa Góra czy Piękna Góra wbija czasem w ziemię widok wspaniałej, ozdobnej fasady. Zostało ich bardzo niewiele, a współcześnie nie da się już odtworzyć tych wielu kunsztownych zawijasów kamiennych, ozdobników w kształcie ludzi, zwierząt i roślin. Podobno po wojnie kamienice były tak zniszczone, że właściciele dostawali dotacje, by obtłukiwać resztki kamiennych ozdób, które zagrażały przechodniom. Gdy napotyka się teraz pojedyncze kamienice, które zachowały się w całości, dociera do przechodnia, jaki przepych i jaka uroda tych kamienic została utracona, na zawsze. Nawet jeśli wnętrza się zachowały, twarze znacznej większości kamienic zostały wyprasowane twardym, bezwzględnym żelastwem wojny.
Boże Narodzenie
Wygląda zupełnie inaczej w mieście różnych nacji i religii, niż w Polsce, gdzie religia jest jedna, a potem długo, długo nic. W kwiaciarni przy ulicy Poczdamskiej śniadolica sprzedawczyni w chuście chętnie podejmuje rozmowę o świętach. Tak, ona też świętuje. Dzieci chcą mieć choinkę, tak, jak wszyscy w szkole i chcą dostawać prezenty. Rodzina jest wprawdzie muzułmańska, ale ponieważ mieszka w Berlinie, w Europie, dopasowuje się do obyczajów tubylczych i też ubiera zimą choinkę. Żeby w domu było ładnie i kolorowo, jak w innych domach lokalsów i żeby dzieci miały miejsce, w którym znajdą prezenty.
Cmentarz
Chodzi nie o cmentarze w ogóle, lecz o jeden, szczególny, stary cmentarz pod wezwaniem św. Mateusza. O mało go nie zrównali z ziemią za Hitlera. Wódz wymyślił sobie, że zbuduje w Berlinie łuk triumfalny dziesięć razy większy od tego w Paryżu i że jego Pola Elizejskie będą również nieporównanie ogromne. Na szczęście okazało się, że tak gigantycznych budowli betonowych nie udźwigną piaski Brandenburgii i wyburzanie przerwano. Niemniej część nagrobków na cmentarzu św. Mateusza została wyburzono.
Od dawna nie powstają tam nowe nagrobki. Zabytkowy cmentarz przyciąga swoją parkową atmosferą, ciszą i pięknem wysokich drzew. Można na nim odwiedzić miejsce pochówku Hedwig Dohm, pisarki i działaczki na rzecz praw kobiet. Jest tu symboliczny grób hrabiego Stauffenberga, któremu o mało co udał się zamach na Hitlera. Braci Grimm odwiedzają dzieci, które zostawiają im na nagrobkach zabawki i kolorowe rysunki.
Nowych pochówków nie ma, ale ustalono, że jeśli jakaś osoba czy grupa osób podejmie się dbania o zabytkowy nagrobek przez dłuższy czas, po latach nabywa prawa do pochówku w tym grobie. Cmentarz upodobała sobie społeczność gejowska. Na ozdobnym grobowcu zapomnianego już wojskowego widnieje teraz napis: generał oraz dwunastu przyjaciół. Przy nazwiskach części z nich jest tylko data urodzin.
Na cmentarzu jest wiele ławek, można na nich odpocząć. Co jednak, jeśli dopadłby człowieka głód czy pragnienie? Nie ma problemu, na terenie cmentarza, zaraz przy wejściu, ulokowała się maleńka kawiarnia o wdzięcznej nazwie „Finovo”. Kilka stolików wewnątrz, kilka na zewnątrz, własne ciasta oraz kawa i herbata to oferta pierwszej w Berlinie, ale już nie jedynej, kawiarni cmentarnej.
Dentysta
Pani chce się u mnie leczyć? – dziwi się lekarz z ulicy Górniczej, jednej z głównych ulic dzielnicy Krzyżogórskiej – do dentysty jeździ się teraz do Polski. Lekarz jest miły, szczupły i niewysoki, energiczny, ale i uważny. Patrzy spokojnie, prosto w oczy, podaje rękę, wyjaśnia, pyta, wysłuchuje odpowiedzi. Razem z dwójką innych stomatologów prowadzi prywatny gabinet. Informują o sobie w internecie: „umiemy więcej, niż tylko zaplombować dziurę w zębie”. Tego mi właśnie trzeba. Kosztorys wprawdzie robi wrażenie, ale jest porównywalny z tymi, które dostałam w Krakowie. Natomiast jakość kontaktu o niebo wyższa. Czytam w internecie o sympatycznym doktorze. Studiował filologię angielską, nawet ją skończył, a potem zabrał się za studia medyczne. Człowiek delikatny i wrażliwy, ale też praktyczny i wytrwały. Oprócz stomatologii skończył też kurs psychologii i empatycznego kontaktu z pacjentem. To widać i czuć.
Gabinet mieści się na parterze zabytkowej kamienicy. Nie ma w nim nigdy kolejek, bo panie w recepcji sprawnie ustalają terminy i kierują pacjentów do jednego z trzech gabinetów. W obszernej poczekalni zasiada się na sofach lub fotelach na krótko. Pacjenci wszyscy jak gdyby znajomi. Spokojni, kulturalni i raczej niezbyt zamożni. „Pani doktor Maier, prosimy”, słyszę i po raz kolejny upewniam się, że tutaj się jest człowiekiem, a nie wyłącznie pacjentem.
Park na skrzyżowaniu linii kolejowych
Nie ma już w Berlinie dworca saksońskiego, najbardziej okazałego ze wszystkich berlińskich dworców, z którego odjeżdżały pociągi we wszystkie strony Europy. Po wojnie w miejscu zbombardowanego dworca i węzła kolejowego pozostały fragmenty imponującej budowli niedaleko placu Poczdamskiego oraz ogromny obszar, zarastający chaszczami. Teraz to jest park. Są w nim ścieżki, aleje, trawniki, kawiarnie. Dziwny ten park i trochę przerażający. Raz po raz widać w trawie stalowe proste równoległe, fragmenty torów donikąd. Pomiędzy drzewami stoi zarośnięta trawą zwrotnica. Największa kawiarnia mieści się w pięknie zagospodarowanych zabudowaniach nieistniejącego dworca. Nosi nazwę „Peron pierwszy”, makabryczną, ale też przekorną. W tej nazwie jest i wola pamięci, i przemożna potrzeba stworzenia czegoś nowego i lepszego w tym miejscu.
Po parku można długo spacerować. W słoneczny dzień na łąkach dorośli i dzieci grają w piłkę czy badmingtona, opalają się na trawie, jeżdżą na rowerach. Jest miejsce dla tych, co jeżdżą na deskorolkach i ławki dla tych, którzy wolą spokojniejszą formę wypoczynku.
Las Szprewski
Stąd pochodzi produkt regionalny, nie znany nigdzie indziej w Niemczech: szprewskie ogórki. Testowałam wielokrotnie, to nasze klasyczne ogórki kiszone. W Niemczech ogórki konserwuje się w zalewie octowej, kiszenie ogórków raczej nie jest praktykowane.
Dojeżdża się tam bardzo prosto: trzeba jechać na południowy wschód, w kierunku Chodzieboża, najpierw godzinę autostradą z Berlina, a potem jeszcze chwilę przez małe miejscowości. Już po zdjezdzie z autostrady zaczynają się dwujęzyczne nazwy : Lueben / Lubin, Lehde/Lejda. Czasem niemieckie nazwy tych miejscowości to szyfr, który może złamać tylko osoba, znająca język polski, czeski, czy inny słowiański. Na przykład Byhleguhre, Nieszczęśnik, nie znający żadnego słowiańskiego języka, nie ma szans wpaść na to, że chodzi o poczciwą Białą Górę. Faktycznie, na płaskim terenie wyróżniają się w okolicy tej wsi niewielkie pagórki.
Na błotnistym terenie, w lesie i na podmokłych łąkach, pośród kanałów, rozlewisk, chat drewnianych, pokrytych strzechą, czujemy Polesia czar. Polesia oraz Wenecji i Holandii razem wziętych. Pytam mężczyznę, który kosą kosi trawę, czy zna język łużycki i niechcący uruchamiam słowotok: on zna tylko parę słów i zwrotów, ale jego babka znała. Poza tym lepiej nie mówić o łużyckim, bo to określenie obraźliwe, lecz o wendejskim. Wenedowie to bardzo stary naród, z czasów cesarstwa rzymskiego. Babka była silna jak smok, nie pozwoliła sobie nic powiedzieć. Pytałem matkę, dlaczego mnie nie nauczyła wendejskiego. Powiedziała, że ojciec, uciekinier ze Śląska, nie chciał. Wolał, żeby w jego domu nie mówiono językiem, jakiego nie znał. Babka nie podporządkowała się jego woli, ale matka tak. Szkoda, że babka umarła już dawno. Teraz nie ma kogo zapytać. Po dziadkach odziedziczył stary dom z bali drewnianych, ma ponad sto lat. Dach zwieńczony oczywiście rzeźbą z drewna w formie dwóch splecionych ze sobą węży w koronach. Podobno przynoszą szczęście do domu.
nadchodzi rok 2020 – pierwszy lock down
I już nic nie jest takie samo. Kelnerzy z pizzerii „Niebo nad Berlinem”, wcześniej gadatliwi, uprzejmie i dowcipnie zaczepni, ucichli. Klientów znacznie mniej, bo albo trzeba nosić maseczki, albo trzeba wykazać się paszportem kowidowym, albo oprócz paszportu dodatkowo testem z danego dnia. To zniechęca, również zaszczepionych. Na drzwiach wesołej wcześniej knajpki wisi ponury szkic twarzy w czarnej masce, a kelnerzy dostali dodatkowe zadanie kontrolerów sanitarnych. Wróciła moda na domówki. Nawet tradycyjne, berlińskie knajpki narożne mają kłopoty finansowe. Jedna z nich, na skraju Góry Krzyżowej, przy moście Pomników, poszła z duchem czasu i przekwalifikowała się na punkt testowania. Nie całkiem. W ciągu dnia wisi nad wejściem ogromny baner z napisem, że tu można błyskawicznie uzyskać tekst na kowid. Faktycznie, w jednej z dwóch sal testują, do godz. 18 . Potem punkt testowania jest zamykany, baner ściągany, a w drugiej sali zaczynają serwować piwo.
Gdy ogłaszane jest, że nie można się spotykać w mieszkaniach, młodzi ludzie urządzają imprezy w parku, w krzakach, pod mostem. Gdy wymagany jest dystans społeczny i nie można się spotkać ani w kawiarni, ani w domu, ludzie umawiają się na spacery. Gdy stało się jasne, że ten kowid nie jest taki groźny, jak mówią w telewizji, ludzie zaczęli spacerować pod siedzibami ratuszy dzielnicowych i miejskich, zawsze w poniedziałki o godz. 18, żeby pokazać politykom, że nie zgadzają się z ograniczeniami. W inny sposób trudno to zrobić, bo demonstrowanie też jest zakazane. Ważniejsze jest przecież zdrowie, niż demokracja, a o nasze zdrowie już zadbają odpowiedni ludzie. Naprawdę? Mamy się nie niepokoić? Zaufać? Podporządkować się? Nawet takim ich pomysłom, które dewastują nam życie?
Rośnie niezadowolenie ludzi, którzy z różnych względów nie zdecydowali się na zaszczepienie. Na mocy decyzji administracyjnych w krótkim czasie zostali zredukowani do obywateli drugiej kategorii: nie wolno im wsiąść do tramwaju ani metra, nie mogą iść do muzeum czy na wystawę, nie wolno im nic zjeść w restauracji. Nie mają prawa sobie kupić butów czy nowego ciucha, bo tylko sklepy spożywcze, kosmetyczne i apteki są dla nich dostępne. Inne sklepy przy wejściu wymagają poświadczenia o szczepieniu. Chcesz kupić książkę? Chcesz mieć nową lampkę na biurko? A może patelnię potrzebujesz? – wystarczy, że dasz sobie zrobić zastrzyk i już to wszystko będzie proste, łatwe i dostępne.
Nie wszystkim podoba się taki szantaż. Chcą, żeby urzędnicy przestali zajmować się kontrolowaniem zdrowia. Ma być tak, jak dawniej: moje ciało i zdrowie to moja sprawa i moja odpowiedzialność. Gdy pójdę do lekarza, chcę, żeby lekarz zachował tajemnicę lekarską i żeby wszystko, co mu powiem w zaufaniu, pozostało pomiędzy mną, a nim.
Niezaszczepieni schodzą do podziemia. Spotykają się w domach prywatnych, na festynach na świeżym powietrzu, na wycieczkach za miasto. W trakcie swoich spotkań śpiewają dawne pieśni o myśli, której nikt nie zdoła zamknąć w murach więzienia oraz o ptaszku, który pięknie śpiewał i wolał wolność, niż dostatki w niewoli. „Zabierz swoje złoto i swoje jedwabie. Jestem małym, dzikim ptaszkiem i nie zmusisz mnie do tego, bym dla ciebie śpiewał”.
.
Sławomira Walczewska
Berlin, luty 2022
.
O autorce:
Sławomira Walczewska – feministyczna teoretyczka i działaczka, absolwentka filozofii na UJ (promotor: W. Stróżewski), doktorat w SNS PAN w Warszawie (promotorka: A. Jawłowska). Redaktorka i wydawczyni pisma „Pełnym Głosem” (1993-1997) oraz członkini redakcji pisma „Zadra” (1999-2018). Autorka wielu artykułów o historii kobiet i ruchu kobiecego oraz o teorii feminizmu. Jej książka „Damy, rycerze i feministki. Kobiecy dyskurs emancypacyjny w Polsce” odkryła na nowo duchowe przodkinie współczesnych polskich feministek. Książka została przetłumaczona i wydana również po niemiecku i włosku, a fragmenty ukazały się również po ukraińsku (w “ji”) oraz po słowacku (w “Aspekcie”). Mieszka w Krakowie.
.
.
Siedziałem kiedyś we Wschodnim Berlinie w hotelowym ogródku przy piwie w towarzystwie lotniczym,z Niemcem i Rosjaninem. Zerknąłem w bok i zapytałem Niemca,czy przypadkiem tam w oddali widać tunel aerodynamiczny.Potwierdził,tak to tunel grafa Zepellina.A tuż przed nami kwatera marszałka Goeringa.I dodał, mam nadzieję, że wojen już w Europie nie będzie. Pomyślałem,co powiedział by na to pewien Adolf.I to samo pomyślałem czytając Berlin w obrazkach?