Wszyscy znamy wózek hycla z filmu “Lassie, wróć” Ten budzący grozę obraz zdaje się powoli znikać z naszej pamięci. Zjawisko bezdomnych zwierząt wyeliminowano w inny sposób: regulacjami praw lokatorów, sterylizacją bezdomnych kotów, obarczeniem mieszkańców miast wielogodzinną pracą i pogonią za utrzymaniem standardu życia, eliminującego potrzebę i pragnienie przygarniania do rodziny, wymagającego czasu czworonoga. Przy rosnącej populacji miast, populacja zwierząt domowych zdaje się utrzymywać na skromnym poziomie, a psy trzymane są pod specjalnym nadzorem, z dala od ulicy.
Nie udało się jednak zlikwidować potrzeby utrzymywania schronisk dla zwierząt. Trafiają do nich bezdomne koty, zwierzęta, których opiekunowie zmarli, psy, których właściciele zdecydowali, że nie mogą dłużej poświęcać im serca. O argumenty przeciwko tym, którzy nie potrafią mówić w swojej obronie coraz łatwiej. Czasem powody oddania żywej istoty do schroniska są zrozumiałe, najczęściej jednak wynikają z braku wyobraźni i odpowiedzialności. Znane w Polsce zjawisko porzucania zwierząt, często w brutalny i bezwzględny sposób, w Kanadzie jest raczej niespotykane. Brak serca można okazywać w sposób bardziej cywilizowany…
Pamiętam kilka schronisk, z którymi zetknąłem się w różnych okresach życia. Z dzieciństwa zachowało się wspomnienie azylu w Katowicach. Nie mogę sobie przypomnieć, gdzie dokładnie się znajdował, ale nadal słyszę odgłosy szczekania i ujadania psów. Dochodziły z daleka, budząc niepokój i trudny do zrozumienia lęk.
Unikałem zbliżania się do tego miejsca, bo rozmiar psiej niedoli nie mieścił się w wyobraźni dziecka, które marzyło o owczarku niemieckim. Od tego czasu sfora bezdomnych psów kojarzy mi się z natarczywym, obsesyjnym ujadaniem, skierowanym w pustkę, do świata zajętego wiązaniem socjalistycznego końca z końcem, bezwzględnego jeszcze bardziej wobec ludzi, niż zwierząt. Podobnie hałaśliwe było schronisko w Krakowie, przy ulicy Księcia Józefa, gdzie desperacko trafiłem kiedyś w poszukiwaniu zaginionego psa.
Po tych doświadczeniach torontońska siedziba Humane Society, współczesna wersja panowania nad nieszczęściem naszych “braci mniejszych” wydaje się bardziej zorganizowana i pozbawiona charakteru. Wszystkie zwierzęta mają własne kojce oraz klatki, przypominające szpitalne izolatki. Ich samotność i wołanie o pomoc wydaje się bardziej bezpośrednie i odarte ze zwierzęcości, która atakowała wizytujących stłoczone azyle naszej młodości. Schronisko przy River Street odwiedza wielu ludzi; spacerują trochę, jak w ogrodzie zoologicznym, starając się zachować obojętność i nie okazywać emocji. Wiadomo, że niektóre zwierzęta, te najstarsze, brzydkie i hałaśliwe nie znajdą nowych właścicieli. A przecież także im należy się porcja w misce i choćby mała racja miłości.
Aleksander Rybczyński