Nikt nie strzegł granic lepiej od komunistów. Wokół wybrzeży rozwijały się kolczaste druty służb granicznych, a strażnicze reflektory cierpliwie przemykały pomiędzy i ponad falami. Strefa przybrzeżna była pilnowana tak, by nie przegapić na morzu śladu najmniejszej jednostki, ani kilwateru zuchwałego jachtu, który odważyłby się nabrać pełne żagle wiatru i wybrać kurs na wolność.
W najtrudniejszym okresie lat pięćdziesiątych miłośnicy morza i oceanów skazani byli głównie na żeglugę śródlądową i pływania zatokowe.
W takich czasach wyrastali bracia bliźniacy Piotr i Mieczysław Ejsmontowie. Od najmłodszych lat ciągnęło ich do żeglarstwa i każdą wolną chwilę spędzali na przystani klubu LPŻ w rodzinnym Węgorzewie. Jako dziewiętnastoletni młodzieńcy żyli zdecydowanym postanowieniem rejsu dookoła świata. Byli idealistami i marzycielami, naiwnie wierząc, że oficjalne starania pozwolą im zrealizować tę niezrozumiałą dla systemu potrzebę entuzjastów żeglarstwa i wolnych ludzi.
Władzom żeglarskim odmowy łatwo przychodziły; mogły się uparcie powoływać na niedoświadczenie młodych sterników. Przez trzy lata nie wydawano im zgody na samodzielny rejs, odsyłając podania z mentorskim pouczeniem: „kto za was będzie odpowiadał, jak się utopicie”. Nikt nie musiał nawet wspominać, że zasadniczą przyczyną była reguła nie wypuszczania nikogo za kordon otaczający szczelnie „obóz socjalistycznej demokracji”. Węgorzewskim żeglarzom nie udało się nawet wkroczyć na oficjalny szlak, prowadzący na szerokie wody; nie przyjęto ich do żadnej z morskich szkół, ani w Darłowie, ani w Giżycku, ani w Gdyni.
Po tak przykrych doświadczeniach, zdecydowali się na krok szalony i po wypożyczeniu z klubu balastowego jachtu „Powiew”, sfałszowaniu dokumentów i wprowadzeniu w błąd służb granicznych, jesienią 1959 roku, w sztormowej pogodzie, wzięli kurs na Kopenhagę. To śmiałe, ryzykowne żeglarskie wyzwanie zakończyło się sukcesem i po całonocnej, pełnej przygód żegludze, weszli do duńskiego portu. Tutaj okazało się, że nikt nie zamierza zaopatrzyć w prowiant łupiny, którą chłopcy zamierzali płynąć dalej. Zaskoczeni uciekinierzy nie byli przygotowani do wystąpienia o azyl polityczny, który zagwarantowałby im bezpieczeństwo. Musieli wrócić do Polski, na szczęście z wyjątkowo łagodną kwalifikacją ich czynu – jedynie jako młodociani „kryminaliści”. Fakt odmowy przyjęcia azylu i rozbrajający entuzjazm sportowy żeglarzy przyczynił się do pobłażliwego ukarania „przestępców”. Pomimo uniewinniającego wyroku sądowego, przesiedzieli jednak w śledztwie pół roku w więzieniu w Goleniowie, a żeglarska prasa w filuternie zatytułowanej notce („Rejs do paki”) pryncypialnie połajała: „Niefortunnych nawigatorów czeka za uprowadzenie jachtu i dokonanie przestępstwa granicznego rozprawa sądowa i zasłużona kara”. („Żagle”, nr 8-9/ 1959, s.8)
Po wyjściu z więzienia uziemiono chłopaków służbą wojskową. Systematycznie pozbawiano ich złudzeń, co do możliwości realizowania w PRL-u marzeń o rozległych oceanach i dalekich lądach. Wprawdzie nie zabroniono im dalszej kariery żeglarskiej, ale na wielkie rejsy nie mogli liczyć. Po wojsku zostali bosmanami na s/y Mariusz Zaruski i s/y Wielkopolska, zyskując wiele żeglarskich przyjaźni i uznanie w środowisku. Co z tego. Kiedy organizowano rejs jachtem „Śmiały” dookoła Ameryki Południowej i bracia zgłosili się, jako jedni z pierwszych – nie zostali zakwalifikowani. Wilczy list, ścigający śmiałków, którzy odważyli się „nielegalnie przekroczyć granicę” nie ulegał przeterminowaniu. Władza ludowa nie zapominała tym, którzy obnażyli jej słabość. Gdyby Ejsmontowie cierpliwie znosili te represje, może dotrwali by do „poluzowania śruby” i „liberalizacji”, bardziej łaskawie rozdzielającej paszporty. Zew morza był jednak zbyt silny i bliźniacy, skazani na kręcenie się po Bałtyku, zdecydowali się wybrać wolność i samodzielnie sterować swoim losem. Ponieważ z obawy o ewentualność ucieczki, nie zezwalano im na wspólne rejsy, musieli skoordynować pływania tak, by mogli jednocześnie zejść z pokładów dwóch różnych jednostek i tym razem zdecydowanie wystąpić o azyl polityczny. Pragnienie wolności i potrzeba realizowania własnych planów i marzeń była zbyt silna, by mogli dłużej dusić się w obwarowanej paragrafami i siecią zezwoleń rzeczywistości przybrzeżnej żeglugi pod czujnym nadzorem służby bezpieczeństwa. Wolność żeglowania w Polsce PRL-u była ograniczana w rozmaity sposób. Jednym z typowych zabiegów uprzykrzania morskiej przygody było choćby mustrowanie na pokład z dobrze dobraną i zgraną załogą tajemniczych, samotnych miłośników żeglarstwa. Zwykle byli to towarzysze z partyjnych komitetów i skromnie anonimowi tajni współpracownicy, nie przestrzegający zwykle etyki żeglarskiej, ale za to trzymający rękę na ideologicznym pulsie i oko na reszcie załogi.
Dalsze dzieje braci Ejsmontów wpisują się już w emigracyjny los Polaków, którzy zdecydowali się opuścić ojczyznę nie dla chleba, ale dla przestrzeni. Ciężko pracując, zdołali kupić własny jacht, ani na chwilę nie porzucając myśli o rejsie dookoła świata. W tym krótkim felietonie nie ma miejsca, by pisać o wszystkich żeglarskich i życiowych perypetiach marzycieli z Węgorzewa. Warto wspomnieć o żegludze przez Atlantyk do Stanów Zjednoczonych, specjalnie po to, by złożyć wieniec na grobie zamordowanego prezydenta Johna. F. Kennedyego. Byli tam przyjmowani z należnymi honorami, zostali także gośćmi senatora Edwarda Kennedyego.
Po dłuższym pobycie w Stanach Zjednoczonych wyruszyli w kolejny etap rejsu, tym razem na trzecim już, dwudziestotrzystopowym, fiberglasowym jachcie, szwedzkiej produkcji, ochrzczonym w Detroit imieniem s/y „Polonia” Wypłynęli pod zaprojektowaną przez nich samych banderą Wolnych Polskich Żeglarzy. Stanowiła ją biało-czerwona, wcięta flaga z orłem w koronie i błękitną obwódką.
Tak dobrze się zapowiadająca i konsekwentna, oparta już o wieloletnie doświadczenie żeglarskie podróż dookoła świata, zakończyła się tragicznie. 18 grudnia 1969 roku na pokładzie jachtu s/y „Polonia”, wspólnie z polskim studentem Wojtkiem Dąbrowskim, wyruszyli z Puerto Deseado w Argentynie do Rio Gallegos. Mieli się tam zatrzymać przed planowaną wyprawą przez cieśninę Magellana do Przylądku Horn. Od tego dnia ślad po jachcie i jego dzielnej załodze zaginął na zawsze. Nie dały rezultatu intensywne poszukiwania prowadzone przez marynarkę argentyńską. Los żeglarzy okrywa tajemnica, której już pewnie nigdy nie poznamy.
Dzisiaj w rodzinnym miasteczku, Węgorzewie, bracia Piotr i Mieczysław Ejsmontowie są bohaterami. Mają ulicę swojego imienia i coroczne regaty – memoriał ich imienia. Ich siostra, mieszkająca w Toronto Wanda, w rocznice ich zaginięcia wypuszcza na wody wielkiego jeziora Ontario wieńce, z zatkniętą na szczycie biało-czerwoną banderą.
Czy jednak pamięć o nich nie powinna być bardziej powszechnie pielęgnowana i podtrzymywana? W czasach ciemnej nocy komunistycznych restrykcji, kiedy większość młodych ludzi nie śmiała nawet składać podania o paszport, bracia Ejsmontowie potrafili marzyć i z młodzieńczą wiarą dążyć do realizacji własnych pragnień. Z naturalną logiką prawdziwie wolnych ludzi, dążyli do celu, nie zważając na ciasny gorset, w który wtłoczono całe polskie społeczeństwo. Potrzeba wolności, którą tak ukochali jest ponadczasowa i dzisiaj potrzebujemy jej poczucia może bardziej niż kiedykolwiek. Wolności mamy bowiem tyle, ile potrafimy sobie wywalczyć. Polscy Wolni Żeglarze, bracia Ejsmontowie, intuicyjnie o tym wiedzieli, z podniesionym czołem walcząc o niepodległość. Swoją własną, żeglarską przestrzeń oceanów, ale także naszą wspólną: niepodległość Polski, odrzucającą kompromisy i zdradę ideałów.
Aleksander Rybczyński