PRZYŁÓŻ UCHO DO SZYN
Na siódmym obiedzie czwartkowym w willi „Smytnia” podano jako przystawkę płat pieczonego boczku na podpłomyku. Podpłomyk z mąki żytniej razowej zagniecionej z siekanym drobno czosnkiem był w Sierockiem od dawna znanym specjałem, rzadko podawanym w sąsiednich wsiach Bustryk i Bańska Wyżnia. Ktoś z grona Akademików zagadnął na stronie profesora Kwaśnicę o to, czy przystawki wejdą na stałe do jadłospisu obiadów.
– Nie, wykluczone – odpowiedział profesor. – Ale niech pan doktor popatrzy na niebo. Cirrusy, jak mokre szmaty rozwleczone cirrusy, nad Maruszyną. Nie zdążymy zjeść zupy, a powieje halny. I to od razu mocny. Miałem telefon od meteorologów z Aeroklubu w Nowym Targu. Potwierdzają. Popatrz-że łaskawco na Koziarowe Smercki. Las się już kłoni. A my, ludzie pod takim niebem, stajemy się bezradną, zagubioną trzódką. Gniotą depresje, szerzy się wzajemna podejrzliwość, naiwny irracjonalizm, wybuchają swary o zupełne byle co. Akademia musi w takich momentach zrobić wszystko, aby umocnić ducha. Sam wybierałem boczek do pieczenia, wiozłem aż z Trybsza. A moja gawęda po obiedzie oderwie się od bieżących kłopotów. Mam nadzieję, że niejednemu otworzy widok ku horyzontom nadziei.
– Metafizycznej nadziei? – spytał doktor Mrozik.
Kwaśnica roześmiał się.
– No proszę, spadek ciśnienia i już się pan doktor pyta o metafizykę. Wnoszą wazy z polewką piwną, siadajmy.
Nim skończyli zupę, uderzył wiatr. Wszyscy śledzili lot leżaka, który jakby przyciągany przez wzmiankę o Aeroklubie złapał podmuch w swe płótna, wzbił się ponad płot, wywinął looping, zawisł na srebrnym świerku przed willą „Sen Sandry” po drugiej strony drogi ku Bańskiej.
Doktor Mrozik nachylił się u jednej z młodszych Chichotliwych Elegantek.
– Niech pani raczy spojrzeć na ten wał z chmur nad Tatrami. Ja czasem czekam, że on okaże się walcem drogowym i tak się po nas przejedzie, że…
– Właśnie – potwierdziła sąsiadka. – A za faszerowanymi żeberkami przepadam. Lubi pan doktor?
Doktor westchnął i zaatakował swoją porcję.
Chwilę później profesor Kwaśnica zadzwonił nożem w kryształową szklankę.
– Kochani, aura przyciąga nasz wzrok, nasze myśli także, tym wspaniałym, groźnym spektaklem. Nie chcę z nią konkurować, ale tradycji musi stać się zadość. Przypomnę, że w naszych czwartkowych obiadach nawiązujemy nie tylko do słynnych „śniadań z morałami” z zupełnie minionej epoki, ale także do dialogów filozoficznych, jakie prowadził Jan Sabała z doktorem Tytusem Chałubińskim podczas tatrzańskich biwaków.
Jedna z obecnych tu dam zagadnęła mnie przed obiadem o nowe zjawiska społeczne w Europie, o te niewyobrażalne ruchy mas ludzkich. Mówiła, że słyszała w radio cyfry – sto sześćdziesiąt tysięcy rocznie. Po pierwsze to są liczby, nie cyfry. Po drugie – tu do „Smytniej” przywiozłem od siebie z domu dwa składane krzesełka. Do zupy zawsze można dolać wody, więc uważam, że w naszej lokalnej skali rozpoczęliśmy właściwe przygotowania. Po trzecie – czy ta miła pani musi słuchać radia? Musi. Ale sądzę, że lepiej, aby słuchała mniej. Kiedy włączamy radio, telewizor czy internet, najczęściej nie mamy pozytywnej motywacji, nie jesteśmy aż tak bardzo ciekawi świata. Najczęściej mamy motywacje negatywne, nie chcemy zostać z własnymi myślami. A tymczasem one zasługują na uwagę, może nawet na naszą czułą przyjaźń. To one są teraźniejszością, darem chwili. Takiego daru – tak jak daru wiatru halnego – nie trzeba odrzucać pochopnie. Kiedyś myśliwy na Sybirze dał mi taką radę. Rozejrzyj się dokoła powoli, w ciszy posłuchaj wszystkiego. Tak zrób trzy razy – to spotkasz siebie. A dopiero potem przyłóż ucho do szyn i słuchaj, co przybywa, aby ciebie spotkać.
– To była kolej transsyberyjska! – zgadł jeden z Milczących Drabów. Bardzo był z tego dumny.
Profesor Kwaśnica pokręcił głową.
– Nie, to była taka tam bocznica. Do naszej stacji badawczej przywozili chleb i konserwy. Bardzo nieregularnie.
gg
Piotr Wojciechowski
Fot. Marcin Kęsek
dd
O autorze:
Piotr Wojciechowski (ur. 1938) – prozaik, poeta, reżyser filmowy.
Autor powieści: