GŁĘBSZE KORZENIE
Gościli w willi „Smytnia” przyjaciela z drugiej strony Tatr. Antek Veverka mógł rozmawiać po polsku, po czesku, po słowacku, po góralsku, po węgiersku i po niemiecku, a z urodzenia był Wielkomorawianinem. Mieszkał w Holeszowie. Dla tak honorowego gościa Podhalańskiej Akademii Wiedzy nakryto przy małym stole na werandzie od strony Skrzypnego. Zasiadł tam z profesorem Kwaśnicą czyniącym honory domu i z doproszoną dla jeszcze większych honorów magister Gienią Kołtaś, solistką zespołu „Polaniarze” z Gronkowa.
We troje mogli z wysoka spoglądać jak schodzą się na obiad czwartkowy Chichotliwe Elegantki i Milczące Draby. Widzieli jak raźny wiatr orawski szarpał kolorowe płaszcze deszczowe elegantek, zrywał z głów drabów pilśniowe kapelusze i sukienne czapy z nausznikami. Zobaczyli więc, że na ścieżce niespodziewanie zjawił się też kierownik Zakładu Ontologii Górskiej, potomek starego rodu taksówkarzy zakopiańskich Kamil Schoenborn. Zaraz też znalazł się dla niego wiklinowy fotel odpowiednich rozmiarów, a na stole dodatkowe nakrycie.
Kamil przywitał się z obecnymi, osuszył siwe wąsy z perełek mgły, przetarł okulary i związał pod szyją serwetę.
– Nie doceniałem biesiadników ze „Smytniej” – zaczął. W Akademii różnie się o nich mówi. Pamiętacie regułę Braci Janików – „co się rozprzestrzeni, to się musi złajdaczyć”. Wielu uważało że brać takie osoby, taką grupę…
– Spodziewałem się krytyki – powiedział twardo profesor Kwaśnica. – Ale to jest eksperyment. Operacja na otwartym sercu ludu tutejszego.
– Rozumiem i popieram – przerwał mu siwy ontolog. – tak, profesorze. O, jest krupnik na wołowym ogonie. Też popieram. Pański talerz, Veverka! Naleję!
Po pierwszych łyżkach krupniku można było podjąć dysputę.
– Szedłem z grupą elegantek i drabów od przystanku w Bańskiej Dolnej – mówił Schoenborn. – Był czas pogadać. Jestem pokrzepiony! To – zdawać by się mogło plankton człowieczy. Uformowani moralnie przez system promocji w supermarketach. Współcześniacy zaczadzeni ideą postępu. Zabłąkani w opłotkach globalnych przedmieść. Ale wystarczy popytać o rodziny, o dziadków, o stryjecznych i wujecznych pradziadów, a nagle otwiera się jakiś kontynent, otchłań historii, nieprawdopodobnych opowieści o ocaleniach, spotkaniach, tułaczej niedoli. Rodzinne groby od Charbinu, Irkucka i Czyty po Barstow w Kalifornii i Flagstaff w Arizonie. Mówiłem z prawnukami budowniczych kolei transsyberyjskiej, z prawnuczkami więźniów Sołowek, z kuzynami brazylijskich i peruwiańskich rektorów i senatorów. Ich protoplaści pożenieni z birmańskim księżniczkami i tancerkami flamenco z Kadyksu. Mieli w rodzinach samurajów i gruzińskich arystokratów, potracili majątki za Nowogródkiem, Żytomierzem, Białą Cerkwią. Kończyli uniwersytety w Dorpacie, Getyndze i Perth. No, moi drodzy – mieć to wszystko w krwi, w genach i zostać milkliwym drabem na dwutygodniowych wczasach w górskiej okolicy! No, kochani moi, mieć taką przeszłość rodzinną i myśleć głównie o bluzce z cekinami ze sklepu second hand w Pcimiu! To jest niesamowita akrobacja na trapezach pod sufitem nieba! Z punktu widzenia nieprzewiedlności bytu jednostkowego…
– Racja, panie docencie – wtrąciła się Gienia Kołtaś. – To niesłychane. Ale zupy pan nie skończył, a my już przy faszerowanych jajkach. Ta fasola „mamut” bardzo do nich pasuje, proszę kosztować!
– A u nas bardzo podobnie – wtrącił się Antonin Veverka. – U nas każdy ma kogoś w Wiedniu. Jak nie z rodziny, to z kameradów. Tylko moja rodzina, pół w Holeszowie, pół w Przerowie. I tak się trzymają od bitwy pod Białą Górą.
– Tysiąc sześćset dwudziesty rok – popisała się Gienia Kołtaś.
…
Piotr Wojciechowski
…
O autorze:
Piotr Wojciechowski (ur. 1938) – prozaik, poeta, reżyser filmowy.
Autor powieści: