Tomek poleciał do Chattanoogi, Witek do Les Herbiers, sam na lotnisku w Barcelonie. Warszawa startuje za dwie godziny. Już nic się nie chce, ani pić ani jeść. Ale mam dość pętania się po tarle terminalu. Odlatuje Mediolan, Bruksela, Dusseldorf. Uciekam do knajpy i biorę kanapkę z herbatą. Rysuję na tackach pamiątkowe coś.
Fig 1.
Leci się. Mówią, że na wysokości jedenastu tysięcy metrów nad Genuą, Winterthur, Pragą. Myślę o Pradze, o grajkach na moście Karola. Dwudziestoletnia blondynka siedząca po drugiej stronie przejścia między rzędami foteli, nieco przede mną, schyla się do torby i wyciąga płaski srebrzysty notebook. Włącza mu słuchawki w bok i już parę sekund później na ekranie ukazuje się ostry i świetlisty obraz samolotu. Myślę sobie, że samolot ten leci jedenaście kilometrów nad mostem Karola w Pradze. I mam rację, bo zaraz na ekranie notebooka blondynki pokazuje się wnętrze samolotu, w którym blondynka w trochę bardziej niebieskiej bluzce bez rękawów otwiera przed sobą komputerek, na którym pokazuje się samolot wysoko nad chmurami. Odczytuję w rogu ekranu angielskojęzyczny tytuł podglądanego serialu a w drugim rogu ekranu numer kanału hiszpańskiej telewizji, która właśnie emituje ten serial. A może emitowała kiedyś, a obraz leci z konserwy. Nie mam jednak czasu się zatrzymać na tych myślach, bo blondynka na ekranie u blondynki wewnątrz tamtego samolotu właśnie uruchomiła notebook i ogląda najpierw samolot a potem jego wnętrze. I tam oczywiście blondynka sięga do torby po podróżny komputerek, wpina weń parę słuchawek i domyślacie się, co ogląda. Śledzę to uważnie, a jednocześnie przypomina mi się opowieść o Hindusie, który odrzucał nie tylko heliocentryzm, ale i kulistość ziemi. Mógł sobie na to pozwolić w najbardziej eleganckich towarzystwach Barcelony, bo był podziwianym mistrzem jogi. Tylko pewien Chińczyk uczący Katalończyków tai-chi był bardziej towarzysko rozrywany. Hindus na pytania kosmologiczne odpowiadał, że płaska ziemia opiera się na ogromnym żółwiu, który z kolei opiera się na żółwiu stojącym na żółwiu. Pytano go dalej, aż odpowiadał – już nie pytajcie, przecież jasne – żółw na żółwiu i tak do samego końca.
Fig.2
Przejściem między rzędami foteli toczą się popychane przez stewardessy rydwany rynku. Ta wędrowna barachołka usiłuje wypompować od głodnych i spragnionych pasażerów jakieś euro; sprzedaje nie tylko picie i jedzenie, także zegarki, okulary przeciwsłoneczne i wszelkie luksusowe badziewie. Jedenaście kilometrów w górze musi być drogo. Rydwan rynku zasłania mi blondynkę i jej komputer, wierzę jednak, że wierne sytuacji wszystkie blondynki kaskadowego układu nabędą coś płacąc kartami i sprawnie wystukując numer pinu. Takie są reguły gry na wysokościach nad Europą i w bogatej bezpiecznej Europie, w której tyle mówi się o zagrożeniu, kryzysie i biedzie.
Po kilku miesiącach muszę zajrzeć do moich notatek ze spotkania w Barcelonie, muszę wygrzebać ze stosu rysunków zagryzmolone na lotnisku papierowe tacki. Skowyt niepocieszonego sfinksa na fig.1, spojrzenie wstecz przerażone na fig.2. Powracający motyw piramidy wbitej wierzchołkiem w pustynię na obydwu tackach, tak jak wbił się w alpejski urwisty żleb Airbus A 320 linii Germanwings. Anioł zagłady na fig.2. Już zapominamy. Andreas Guenter Lubitz – wariat. I wszystko jasne. Nie dla mnie – bo ten morderca i samobójca nie jest dla mnie liczbą losową, główną przegraną, która musiała paść w loterii. Nie da się powiedzieć: wariat i koniec. Jest młodym Europejczykiem, rówieśnikiem moich studentów, jest młodym Niemcem, który skonstruował i odegrał scenariusz mający estetyczne cechy wagnerowskiego kiczu, scenariusz oparty na nietzscheańskim filozoficznym koncepcie nadczłowieka, woli mocy. Jego chorobą psychiczną niech zajmą się psychiatrzy i kryminolodzy, ja czytam o nim jako o przypadku odsłaniającym słabość naszej strefy pokoju, praw człowieka, rynku, konsumpcji, śmierci Boga.
Już zdecydowany na śmierć/zbrodnię Lubitz kupił dwa luksusowe samochody, nigdy ich nie odebrał. Od dziecka oklejał swój pokój wizerunkami samolotów. Biegał jak maratończyk. Całe życie ukierunkował na bieg i pęd, na osiągnięcie pozycji głównego pilota – i był nim przez dziesięć piekielnych minut. Gdyby mógł, rozbiłby nie samolot, a świat, razem ze mną i z tobą, Czytelniku. Czy takich wychowuje nasza cywilizacja? A może piszę tu bzdury, może wychowujemy ludzi braterstwa i współczucia, odpornych na pokusy władania, pędu, posiadania?
Leciałem jedenaście kilometrów nad Mostem Karola w Pradze i wiedziałem, że gdy wyląduję, telewizja przyprawi mi kolację widokiem przerażonych kobiet z dziećmi i z tobołami – kryją się do piwnic, albo pakują do pociągów, aby uciec dalej od wojny. Na niebie kłęby smolistego dymu, młodzi ludzie z automatami ganiają się na tle tandetnej postsowieckiej architektury i wyboistych bezdroży. Tak i było, dziś Rosja przerzuca dodatkowe setki czołgów do Doniecka. Kiedyś Kozacy mówili: nowa wojna po nowej trawie. Teraz sztabowcy czekają, że drogi gruntowe obeschną po roztopach. Tam kończy się bezpieczna i bogata Europa, kończą się złudzenia Fukuyamy, zaczyna Wschód, zaczyna historia. Katalonia chce się oderwać do Hiszpanii, jak Ukraina chciała być dalej od Rosji, ale Katalończycy nie urządzą Majdanu, a Madryt nie zbombarduje ich najcięższym kalibrem propagandowego kłamstwa, nie przyśle żadnych „zielonych ludzików”. Kryzys, który dławi Hiszpanię i Katalonię ma aksamitne rękawiczki i łagodny chwyt. Polska jest daleko od Hiszpanii. Hiszpania cieszy się młodym królem, my będziemy mieli jeszcze przez dziesięciolecia tuż za Włodawą i Przemyślem sąsiedni kraj w konwulsjach groźnej choroby. Bo musi trwać i boleć próba rekonstrukcji narodu, stworzenie europejskich Ukraińców na tym polu krwi, jakie się szerzy po klęsce postsowieckiej fikcji rosyjsko-ukraińskiego braterstwa.
Czytam szkic „W dolinie Dniestru” Jerzego Stempowskiego, który pochodził z Ukrainy, znał ją z przełomu XIX i XX wieku. Jerzy Stempowski pisze; „W 1909 roku szukałem tam na próżno – jak mi się wydawało – obrazów przyszłości. Byłem w błędzie. W Berdyczowie widziałem kilka uderzających wzorów rzeczy przyszłych, ale nie umiałem ich jedynie odczytać.”
Stempowski pisze to patrząc z perspektywy pokonanych, upokorzonych Niemiec, strat ich skarbów kultury, dzieł sztuki zbombardowanych w Kolonii, Dreźnie, Monachium i Frankfurcie. Stawia sobie pytanie – czy patrząc wtedy, wiek cały temu, na butę oficerów carskich, pruskich, austriackich, na tłumy rekrutów poddawane wojskowej dyscyplinie mógł przewidzieć nadchodzący paroksyzm wojen i totalitaryzmów. Spotyka w przeludnionym cuchnącym schronie „kilku młodych chłopców w strzępach letnich mundurów” – niedobitków Wermachtu. Pisze o nich: „Chłopcy ci wydają się jeszcze biedniejsi od gorączkujących i niewidomych, obarczeni kalectwem hitlerowskiego wychowania i drapieżności, z których dziś została im tylko żrąca pustka wewnętrzna. Jak tu nie porównać tych przegranych z młodymi z prawego sektora i Brekutu, z najemnikami separatystów w Słowiańsku? Co im zostanie? Jerzy Stempowski spoglądając z perspektywy nędzarskich, spustoszonych Niemiec roku 1946 zadaje pytanie: „Czy zawiązki nowej moralności, zrodzonej w otchłannym życiu ruin i podziemi, znajdą jakieś szanse dalszego rozwoju? Pytanie kapitalnej wagi, kiedy uprzytamniamy sobie, w jakiej mierze los kontynentu zależał dotąd – a zapewne będzie zależał – od wewnętrznej ewolucji Niemiec.
Ukraina – ogromny, ludny kraj pozszywany z schedy po Wielkim Księstwie Litewskim, słobodzie kozackiej, dwu cesarstwach – rosyjskim i austriackim – i Porcie Otomańskiej, ma teraz szansę aby pójść drogą wewnętrznej ewolucji – tak to przejrzyście określił Stempowski. On się co do Niemiec nie pomylił. Czy jednak ta wewnętrzna ewolucja Niemiec rzeczywiście odepchnęła to zło, jakim był hitleryzm i militaryzm? Czym zapełniono pustkę po micie „narodu panów”. Czy wystarczyło zapełnienie półek towarem? Jakiej duchowości świadkiem jest nieszczęsny pilot Lubitz? Czy „żrąca pustka wewnętrzna” nie określa jego postawy?
Ale my jesteśmy blisko, między Niemcami a Ukrainą. W naszych szpitalach leczą się ciągle postrzelani na Majdanie, w naszych domach sprzątają ich ciotki. Byłoby głupstwem, gdyby nie zapytać – na jakim żółwiu ma stanąć oczekiwany nieznajomy, ten nowy nieznany naród ukraiński, który ubierze się w Samostijną Ukrainę, w europejskie państwo prawa i wolnego rynku.
Czy to w ogóle realne, aby budując emocjonalną, mityczną legendę początku, oprzeć się o dzieje Świętej Olgi, jej wnuka Włodzimierza Pierwszego Wielkiego, jej prawnuka Jarosława Mądrego, przypomnieć, że znak tryzuba, rodem z Bizancjum, właśnie Włodzimierz kazał bić na swoich monetach? Czy to możliwe, aby od chrztu świętej Olgi w 950 roku w Bizancjum zaczynać, gdy telewizory nastawione na programy przygotowane częściej w Moskwie niż w Kijowie? Wydaje się, że wolno jest myśleć o daleko idącej analogii między Niemcami, którym się nagle zawalił mit Tysiącletniej Rzeszy, a Ukraińcami, którym grozi to, że swój mit założycielski zaczną pisać od upokorzenia, jakiego doznali od Rosji. Lepiej, żeby sobie przypomnieli, że Moskwa jest młodszą siostrą Kijowa i Nowogrodu Wielkiego.
Łatwo mi pouczać – nasze dzieci jadą sprzątać do Niemiec i Wielkiej Brytanii. Europa katedr staje się Europą supermarketów. Martwi się kalifatem na Południu, z pozoru daleka od wojny na Wschodzie. Sam nie wiem komu zadedykuję ostatni cytat w tym tekście, nie ze Stempowskiego tym razem, ale Nicolo Machiavellego:…”ludzie mogą pomagać fortunie, ale nie mogą się jej sprzeciwiać; mogą splątać przerwane przez nią nici, ale nie mogą jej zrywać. Nie znają zamysłów fortuny, ani jej dróg zawiłych i tajemnych i dlatego nie powinni nigdy tracić nadziei…”.
.
Piotr Wojciechowski
.
O autorze:
Piotr Wojciechowski (ur. 1938) – prozaik, poeta, reżyser filmowy.
Autor powieści:
CZASZKA W CZASZCE (1970),
WYSOKIE POKOJE (1977),
HARPUNNIK OTCHŁANI (1996),
DOCZEKAJ NOWIU (2007).
.
O czym jest ten tekst ? Chyba o niczym, strasznie niespójny.