Stanisław budzi się od tego, że ktoś łechcze mu piętę. Chyba mama, myśli, lecz za chwilę już nie, bo przecież mama z nim tu nie mieszka – zatem kto? Lubi, kiedy łaskoczą go w pięty, albo pod pachami.
Długo leżał na jednej ręce, dlatego mu ścierpła. Musi teraz w taki sposób podnieść głowę, aby ręka się nie poruszyła, a on zobaczył, kto to tam taki poranny go budzi.
Okazuje się, że to karaluch. Na swojej fali pędzi po nodze Stanisława i wygląda, jakby miał wszystko w nosie. Jeden niedbały zamach kończyną dolną – i przyjemne łaskotanie znika. Teraz czas na nieprzyjemne odczucie – na wyjście z podziemia, czyli spod kołdry.
Zimna podłoga, trochę cieplejsze człapy i niemniej nieprzyjemne w dotyku domowe ineksprymable. Stanisławowi wydaje się, że gdyby pracował w archiwum, dawno już stałby się zapewne jakimś dokumentem – leżałby na jednym miejscu, pokrywał się obficie kurzem, a studentki historii, filologii i innych logii stałyby w długich kolejkach po podpis dziekana, by wyciągnąć go spod kołdry, zbadać, roztrząsnąć, zrobić mu zdjęcie na pamiątkę lub dla następców, pragnących go w przyszłości kserować. Ale to tylko tak mu się wydaje. Studentki wcale go nie lubią. Choć być może to kwestia otwarta. W każdym razie musi teraz wstać – czeka na niego nalewka żeńszeniowa, zielona-herbata-parzona-cztery-hrywnie-paczuszka, czekają płatki owsiane (może choć tym razem je zaparzy, skwaśnieją mu, do cholery, w tych słoikach), kalina z cukrem, appłko. Bądź też w innej kolejności. Ale wszystkim tym dysponuje – pije, pojada, je, zapija. Na koniec wkłada majtki, dżinsy, podkoszulek, golf i wychodzi.
Długo się jeszcze grzebie z zamkiem, bo się nie zamyka, kurczę, zawsze mu klucz wywraca kozła w palcach, jakby specjalnie, żeby sąsiadka zza okna mogła należycie ocenić jego długie, wprawne palce. Czyżby miał zostać pianistą i grać na strefach erogenno-klawiszowych najlepszych fortepianów świata?
Strefa uliczna nie bardzo mu się podoba. Raczej – bardzo mu się nie podoba. Bo może tam spotkać ludzi, którzy pragną, żeby zawsze był wesoły i żonaty.
Po drodze widzi tłum, zgromadzony wokół jakiejś szarej plamy, która zaczyna się na chodniku, a kończy w powietrzu, jakieś pięć metrów nad głowami ludzi. Pewien gościu recytuje coś namiętnie, namiętnie zamyka przy tym oczy i namiętnie tuli ręce do piersi, a raczej do krawata (krawat od tego namiętnie się gniecie). Ktoś umarł – myśli Stanisław. Ale za chwilę widzi, że to wcale nie jest żadna żałobna akcja, tylko po prostu… poważna. Namiętna – podpowiadają mu z boku. Odsłaniają pomnik – podpowiadają z innej strony.
Stanisław nie zauważa, jak wciąga go rzesza, która zapragnęła wziąć udział w odsłonięciu pomnika. Ściska go szczelnie wokół żeber, ręce zaciągają się, jakby wchodziły w maszynkę do mielenia mięsa. Stanisław przypomina sobie, co zjadł dziś na śniadanie i kto go rano łaskotał. O! O-o-o! O-o-o! Zara! Już! – tłuszcza zajada się widowiskiem odsłonięcia pomnika. Ale… to jedynie bałamutny gest mówcy, który zwiódł tłum, że niby to ściąga całun, a tak naprawdę poprosił autora projektu, dizajnera, o zabranie głosu. Ten wyjeżdża na estradę, kręcąc kołami wózka, i rwie się do wygłoszenia mowy, macha rękami na wszystkie sposoby i porusza do taktu prawą brwią, z której sypie się łupież. Wdzięczna menażeria bierze jego wózek na ręce i niesie za kurtynę. Stanisław domyśla się, że dizajner jest niemy.
Nareszcie zaczynają ściągać tkaninę. Ludzie odskakują do tyłu i walą w drugi rząd, po czym wstają, otrzepują się i z urazą, nawet nie zerknąwszy na pomnikowe namiętne odsłonięcie, które właśnie jest prawie gotowe do zademonstrowania, obrażeni, zadzierają głowy i wyniośle się wynoszą. Drugi rząd czyni to samo. Chwilę później. Trzeci zaś podstępuje bliżej, zaczepia się o metalowy szkielet, trzymający nie spełzniętą jeszcze do końca tkaninę, i pragnie utrzymać równowagę. Stanisław nie wytrzymuje i przedziera się, łbem do przodu. Kiedy jest już w trzecim rzędzie i może swobodniej poruszać rękoma (to dziwne – im dalej od centrum wydarzenia, tym jest ciaśniej i bardziej czuć potem – rozmyśla), widzi, że coś jest nie tak: piedestał zaplątał się w powrozach i płótno odsłania to, co się znajduje pod nim, tylko na łokieć.
Przypomina sobie streszczenie, jakie robił w dziesiątej klasie podczas lekcji literatury na temat romantyzmu; widzi przed sobą wypisane w zeszycie cechy bohatera romantycznego – silnego, nieprzemożonego, dzielnego – i chyba jako jedyny chwyta tkaninę i ciągnie ją ku sobie. Natychmiast dopadają go policjanci i wloką wraz z zasłoną. Za nią sunie cały licho przymocowany pomnik. Kilkanaście metrów dalej Stanisław, przebywając w krzepkich i niezbyt pachnących uściskach mundurowych, widzi, że materiał w całości spełznął już z pomnika, i że pomnik to dwie metalowe żerdzie z naciągniętą między nimi wstążką. Zwykłą wstążką, którą się przecina przy odsłonięciu. A za nią rozciąga się zwykły widok na miasto.
Oto nasze wsparcie! Oto nasz ratownik! – dochodzi do Stanisława głos tłumu. Z okna radiowozu widzi, jak ludzie machają do niego rękami, jak posyłają mu całusy i pokazują go palcami maluchom. Ale wstążka musi być przecięta – więc gość w krawacie, już wyprostowanym, bierze ogromne nożyczki i tnie. Ostatnie, co widzi Stanisław, to dwie upadające żerdzie i brak jakiegokolwiek pomnika. Ostatnie, o czym myśli, to o tym, że braku pomnika nie da się zobaczyć. Ostatnie, co robi – traci przytomność i staje się nieobecny.
Ostap Nożak
O autorze:
.
Ostap Nożak (ur. 1983) – ukraińsko-polski pisarz i tłumacz. Pochodzi z Czortkowa (Ukraina). Ukończył studia filologiczne na uniwersytecie w Czerniowcach. Pracował jako dziennikarz, redaktor, wykładowca uniwersytecki, bibliotekarz, bibliograf i polonista. Autor tomu wierszy Кохаючи серп і молот постмоденізму (2003) oraz publikacji w czasopismach i antologiach. Tłumaczy literaturę z polskiego na ukraiński. Jego utwory zostały przełożone na portugalski, węgierski, polski, rosyjski, białoruski i angielski.
Prezentowany utwór został przetłumaczony przez autora z oryginału ukraińskiego specjalnie dla portalu „Polska Canada”.
Foto: Stanislav Palaus