(wspomnienie o Zbysławie Marku Maciejewskim)
Zbysław Marek Maciejewski “Spleen”, 1979, akryl na płótnie, zbiory MNK
.
Z literackiego i nawet czysto ludzkiego punktu widzenia pisanie wspomnień jest ryzykownym przedsięwzięciem. Łatwo tu popaść w nostalgię, sentymentalizm, patos czy mniej lub bardziej świadome wysuwanie na pierwszy plan swojej osoby. Jeszcze łatwiej jest zapomnieć o tym, że pisze się o postaciach i wydarzeniach, które były (i zawsze są) jedynie subiektywnymi wytworami naszej percepcji – a to odnosi się również do nas samych, tak w już nieistniejącej przeszłości jak i w wiecznie przemijającej teraźniejszości. Pamiętnikarze to fikcje snujące fikcje o fikcjach.
.
W poniższym wspomnieniu będę się zatem starał unikać pułapek emocjonalizmu i egotyzmu, nie mogę jednak pokonać naturalnych ograniczeń ludzkiej pamięci. Moja znajomość ze Zbysławem Markiem Maciejewskim była stosunkowo krótka i raczej powierzchowna, toteż ludzie, którzy przebywali z nim dłużej i poznali go lepiej mają wszelkie powody do pamiętania go inaczej. Ja jednak zapamiętałem go właśnie tak. Może ta garść anegdot i faktów będzie użyteczna dla przyszłych biografów Maciejewskiego, na których ten wybitny krakowski malarz jak najbardziej zasługuje.
.
* * *
.
Pod koniec stycznia 1979 roku wybrałem się jako recenzent wystaw artystycznych dla dziennika „Echo Krakowa” na ekspozycję zatytułowaną „Pracownia” w tak zwanym „bunkrze”, czyli żelazobetonowym pawilonie BWA przy Placu Szczepańskim i Plantach. Wystawa gromadziła obrazy profesora Wacława Taranczewskiego oraz trzynastu absolwentów jego pracowni na krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych, zapowiadała się więc obiecująco, ale mimo wszystko czekało mnie tam zaskoczenie.
.
W jednej z narożnych sal na parterze stanąłem przed sporym płótnem, które przedstawiało dwa ludzkie szkielety zwrócone ku sobie w geście konwersacji pośród złoconych gałęzi palm. To było, jak mówią Amerykanie, „something else”. Moja przesiąknięta wówczas secesją, Art Nouveau i Młodą Polską dekadencka jaźń (półtora roku wcześniej obroniłem pracę magisterską o satanizmie Przybyszewskiego) zareagowała natychmiast skojarzeniami z Klimtem i Ensorem. Obraz był zatytułowany „Rozmowa o spokoju i rezygnacji”, malarz nazywał się Zbysław Marek Maciejewski. Od razu wiedziałem, że to nazwisko musi się znaleźć w mojej recenzji.
.
Zbysław Marek Maciejewski “Rozmowa o spokoju i rezygnacji”, 1979, akryl na płótnie
.
Na innej ścianie galerii zobaczyłem jego rysunki piórkiem, które były równie wirtuozyjne w linii, jak obrazy były mistrzowskie w kolorze (uwaga na marginesie: nieczęsto się zdarza, aby świetny kolorysta był równie doskonałym rysownikiem. Ingres (który stanowił taki właśnie wyjątek) powiedział kiedyś podobno do Delacroix (który potwierdzał tę regułę): „Kolorem władasz doskonale, ale rysujesz jak prosię”).
.
Po wyjściu z wystawy na zaśnieżonych Plantach dogonił mnie Wiesław Obrzydowski, także malarz i mój były nauczyciel wychowania plastycznego w liceum. Mimo tego, że obrazy “Obrzydala”, jak nazywaliśmy go w szkole, były od strony stylistycznej zupełnym przeciwieństwem wizji Maciejewskiego, zaczął mnie on mocno przekonywać do napisania jak najlepiej właśnie o tym ostatnim, sugerując znacząco, że Maciejewskiemu się finansowo nie przelewa i że zostało mu zaledwie parę lat życia. Ja mogłem się z nim tylko zgodzić i to bynajmniej nie wyłącznie ze względów humanitarnych.
.
W recenzji, która ukazała się szóstego lutego 1979 roku, napisałem:
.
…prace Maciejewskiego – wolne od skłonności eksperymentatorskich – posługują się oryginalnym symbolicznym językiem, nawiązującym do klimatu dzieł Wojtkiewicza lub Beardsleya; emanuje z nich nastrój ironicznej groteski, niesamowitości i rozkładu, kreowany przy pomocy nerwowych zestawień barw, strzępiastego konturu oraz manierystycznej deformacji ludzkich kształtów, która czasami przywodzi na myśl drapieżne akty Lebensteina […]. Jego nasycone pierwiastkiem literackim obrazy wyrażają podświadome obsesje współczesnego człowieka: wątek perwersyjnego erotyzmu („Basen”) przeplata się tu z pożądaniem fizycznego unicestwienia („Rozmowa o spokoju i rezygnacji”). Motywy te odnajdujemy również w doskonałych rysunkach piórkiem, gdzie zdegenerowane rośliny, potworne dzieci i orgiastyczne pary kochanków tworzą pełną grozy, neurotyczną scenerię. („Pracownia”, „Echo Krakowa”, nr 27 (10292).)
.
Moje pierwsze spotkanie ze Zbyszkiem miało miejsce następnego dnia. Nie pamiętam, kto nas na nie umówił, ale musiało się to stać drogą oficjalną, poprzez Muzeum Narodowe w Krakowie, w którego dziale grafiki pracowałem wtedy jako młodszy asystent. Pod wrażeniem ujrzanych na wystawie prac Maciejewskiego zaproponowałem bowiem mojej kierowniczce, pani Zofii Kucielskiej, zakup kilku jego rysunków, na co ona się chętnie zgodziła, pozostawiając mi wybór obiektów.
Pracownia Maciejewskiego znajdowała się na najwyższym piętrze świeżo „zrewaloryzowanej” kamienicy przy ulicy Grodzkiej 10, blisko Placu Dominikańskiego. Drzwi otworzył mi niewysoki, drobnej budowy mężczyzna około trzydziestki z dość długimi ciemnymi włosami. Jego zachowanie było uprzejme, ale pełne rezerwy. W trakcie spotkania intrygowała mnie jego twarz, jakby zastygła w wyrazie trwałej koncentracji, który od czasu do czasu zaburzały błyski bezlitosnej ironii – pierwszą cechę dobrze uchwycił autor rzeźbiarskiego portretu artysty na salwatorskim cmentarzu, drugą można było zaobserwować tylko na żywo. Maciejewski mówił raczej powoli, z wyraźną dykcją, starannie dobierając słowa. Ponieważ zdążył już przeczytać moją recenzję w „Echu”, pierwsze lody między nami były z góry przełamane.
.
Wieczorem tego dnia zapisałem w dzienniku:
.
„Byłem dziś u Zbysława Maciejewskiego. […] To podobno ciężko chory człowiek; sprawił na mnie miłe wrażenie. Rozmawialiśmy długo; jest rzeczywiście bardzo wrażliwy, nawet drażliwy, ale chyba znaleźliśmy wspólny język. Rysunki zgodził się sprzedać, mam być u niego 9 bm. w piątek.
.
Mówił o głupocie niektórych [krakowskich] krytyków […], a na koniec, tuż przed moim wyjściem, powiedział w związku z obrazem „Rozmowa o spokoju i rezygnacji”: „Dobrze, że nie napisał pan, że to śmieszne, chociaż wiele osób tak go odbiera. To mój testament”. Kończył go na dwa dni przed otwarciem wystawy i nie mogąc dostać srebrnej farby, wprowadził złotą, która spotęgowała efekt dekoracyjny, ale zbytnio ociepliła koloryt. Niedawno zaczął robić gwasze; pokazał mi jeden, zbliżony w kompozycji i nastroju do grafik [Jacka] Gaja, lecz zupełnie oryginalny.”
.
Pod datą dziewiątego lutego zanotowałem:
.
„Byłem znowu u Maciejewskiego. Rozmowa trwała ponad dwie godziny; wybrałem do zakupu cztery rysunki – „Zabawy” (ochrzczony przy mnie), „Totalne zagrożenie”, „Pierwszy śnieg II” i „Czułość II”. Maciejewski prosił, żebym dostarczył mu reprodukcje obrazów Ensora – zna tylko parę jego prac.
Za kilka dni wyjeżdża do matki i ma nadzieję zrobić ze trzy rysunki; może wybiorę któryś [z nich] i włączę zamiast innego do zestawu dla muzeum. Ostatnio [Maciejewski] wprowadza do kompozycji małpy; jak się okazało, niezbyt dobrze – a raczej w ogóle – nie zna ikonograficznej symboliki tego motywu. Najlepszy dowód potęgi archetypów. P.S. Mac. pokazał mi książkę [Andrzeja Makowieckiego] „Powrót wabiszczura”, na okładce której jest jego twarz, skopiowana z fotografii – oczywiście bez jego wiedzy”.
.
Zbysław Marek Maciejewski “Lęk i pustka”, 1979, akryl na płótnie
.
Czytając te zapiski po upływie trzydziestu siedmiu lat jestem rozbawiony moja ówczesną naiwną arogancją. Dziś nie sądzę, że Maciejewski naprawdę nie znał przed spotkaniem ze mną malarstwa Ensora lub symboliki motywu małpy. Dlaczego jednak udawał tę niewiedzę? Mogę się tylko domyślać, że Zbyszek – w moim odczuciu człowiek wewnętrznie głęboko samotny – próbował w ten sposób dawać ludziom do zrozumienia, że są mu oni potrzebni.
.
Po tej dacie zarzuciłem prowadzenie dziennika na cztery i pół miesiąca. Kolejny wpis z 24 czerwca, który podsumowuje ten okres, mówi o „dalszych rozmowach” z Maciejewskim i o sfinalizowaniu zakupu jego rysunków przez Muzeum. W sierpniu 1979 roku – jak wynika z moich lapidarnych i wkrótce znowu przerwanych zapisków – zacząłem pracę nad esejem o twórczości Zbyszka dla krakowskiego „Magazynu Kulturalnego”. Mocowałem się z tym tekstem przez bardzo długi czas, aby w końcu przygotować tylko antologię wypowiedzi krytyków, która ukazała się jako załącznik do zestawu reprodukcji prac Maciejewskiego w pierwszym numerze „Magazynu” z 1981 roku.
.
Piętnastego listopada 1979 roku odbyło się otwarcie ósmej wystawy z cyklu „Spotkania Krakowskie”, również w pawilonie Biura Wystaw Artystycznych. Maciejewski pokazał tam kilka nowych płócien, między innymi autoportretowy „Spleen”, „W stronę światła” oraz „Śmierć muchomora”. Po oficjalnym wernisażu Zbyszek urządził w swojej pracowni niewielką imprezę. Kiedy inni goście odeszli i w atelier na poddaszu zostało nas tylko trzech (gospodarz, jego partner Krzysztof K. i ja), Maciejewski pod wpływem nagłego impulsu machnął węglem nasze portrety. Nadal posiadam ten rysunek.
.
Nie pamiętam już dokładnie kiedy, ale chyba w początkach 1980 roku miałem rozmowę z profesorem Mieczysławem Porębskim (moim muzealnym zwierzchnikiem i promotorem nigdy w końcu nie napisanego doktoratu) na temat zakupu obrazów Maciejewskiego do kolekcji MNK. Porębski wybrał pięć lub sześć płócien, wśród nich „Autoportret z puttem”, „Spleen” „Szczęście” oraz, jeśli się nie mylę, moją ulubioną „Rozmowę o spokoju i rezygnacji”.
.
Szóstego lutego 1980 roku napisałem w dzienniku:
.
„Byłem dziś u Zbyszka Maciejewskiego; niestety miał gościa i rozmowa nie kleiła się. Namalował nowy obraz – widok z wysokiego prostokątnego okna lub drzwi balkonu na parkową alejkę. Nie ma tam żadnej postaci, za to pełno smug i plamek farby, które wprawiają płótno w nerwową wibrację.”
.
Wkrótce potem Maciejewski rozpoczął pracę nad „Świętem wiosny”, dużą, tym razem olejną kompozycją, również w formie pionowego prostokąta, wypełnionego bujną roślinnością i nagimi dziećmi. Zbyszek przywiązywał do niej znaczną wagę i wkładał w ten obraz sporo czasu i wysiłku. Z okazji jego ukończenia malarz zaprosił niewielką grupę przyjaciół na całonocną imprezę 29-30 marca 1980 roku; jej powielony program został wcześniej rozesłany do nas pocztą.
.
Oto zapis tego wydarzenia z mojego dziennika:
.
„W sobotnią noc wernisaż u Zbyszka Maciejewskiego. Najpierw trochę sztywno, nieznajomi ludzie (poza Krzysztofem i [docentem historii sztuki UJ Józefem] Lepiarczykiem); odsłonięcie „Święta wiosny”, wymuszone opinie, etc. Potem coraz więcej wódki i tańca pod Beethovena, Vivaldiego, Strawińskiego. W półmroku blady renesansowy profil Oli z Salle de Lecture (?) i jej purpurowa suknia. Krzysztof tańczący z drewnianym ptaszkiem zawieszonym przy uchu. Ja na czarno, we fraku i białym golfie. Zbyszek na ludowo – biała rubaszka, czerwona kamizelka, szalik z wyhaftowaną literą M.
.
Około 1:00 zostało nas kilkoro. Zbyszek pokazuje swoje obrazy. Znowu wychodzą ludzie, zostajemy we trójkę – Zbyszek, ja i śpiący Krzysztof. Mroczna rozmowa do 4:30, potem puste, jasne i przeraźliwie wyraziste ulice”.
To chyba w trakcie tej imprezy – chociaż nie jestem całkowicie pewien – Zbyszek puszczał kilkanaście razy pod rząd pieśń Mieczysława Karłowicza „Po szerokim morzu”, do słów Kazimierza Przerwy-Tetmajera, w brawurowym wykonaniu Anny Prucnal.
W tym czasie byłem zajęty przygotowywaniem wystawy rycin Picassa ze zbiorów profesora Petera Ludwiga z Akwizgranu, pierwszej ekspozycji oryginalnych prac tego artysty na wschód od Odry. Ów niewątpliwy zaszczyt zawdzięczałem prawie wyłącznie temu, że byłem najmłodszym wiekiem i najniższym w hierarchii pracownikiem naukowym Działu Grafiki MNK. Starszym koleżankom i kolegom po prostu nie chciało się codziennie chodzić, czasem po kilka razy, z pałacyku Czapskich do Pałacu Sztuki TPSP. Mnie to jednak dawało okazję do oficjalnego urywania się z pracy, którą bezwstydnie wykorzystywałem na włóczenie się po śródmiejskich antykwariatach i na składanie wizyt Maciejewskiemu. Rozmawialiśmy wtedy przeważnie o kompozycyjnych i technicznych aspektach malarstwa (Zbyszek często zastanawiał się, jakie zmiany z upływem czasu mogą zajść w farbach akrylowych, których najczęściej używał) lub snuliśmy pesymistyczne rozważania nad gwałtownie pogarszającą się sytuacją w kraju. Pewnego razu Maciejewski akurat napełnił czajnik, żeby zrobić nam herbatę, kiedy nagle zabrakło wody w kranie. Byliśmy oczywiście zadowoleni z tak dobrego dla nas zbiegu okoliczności, dopóki następnego dnia nie dowiedzieliśmy się, że odcięcie wody pitnej było spowodowane jej skażeniem przez ścieki jakiejś izby porodowej w pobliżu Krakowa.
.
W kwietniu i maju tego roku napisałem również kilka wierszy, które następnie przedłożyłem Jurkowi Pilchowi (obecnie sławnemu literatowi, wtedy starszemu koledze z polonistyki i członkowi redakcji tego dwutygodnika) do druku w „Studencie”. Krótko potem wpadłem na pomysł, że mogłyby im towarzyszyć rysunki Maciejewskiego. Pilchowi to się spodobało, Zbyszek wyraził zgodę i dwie jego specjalnie wykonane prace ukazały się obok moich tekstów w numerze 15 (276) „Studenta” z 10-30 lipca 1980 roku. Ich oryginały niestety nie wróciły do mnie z drukarni, choć miałem na to cichą nadzieję. Warto dodać, że rysunek dwóch jednorogich demonów był przeznaczony do wiersza zatytułowanego „Według Swedenborga (553, 586)” i nie mam pojęcia, dlaczego ostatecznie znalazł się on obok napoleońsko-wolnomularskiego palimpsestu pod tytułem „1815”.
.
.
……
Wkrótce wybuchły masowe strajki, przyszedł „polski sierpień” i Solidarność. Jesienią 1980 roku zrezygnowałem z asystentury w Muzeum Narodowym i objąłem kierownictwo zbiorów reorganizowanej Cricoteki. Praca dla Kantora była psychicznie wyczerpująca i bardzo czasochłonna, toteż moje wizyty w atelier na Grodzkiej 10 stały się dużo rzadsze. Kiedy tam przychodziłem, Maciejewski zawsze wypytywał mnie o plotki ze środowiska Teatru Cricot-2, które go szczerze bawiły. Mniej więcej w tym okresie zaczęła go fascynować ikonografia świętego Sebastiana, co znalazło odbicie w paru nowych kompozycjach, przeważnie gwaszach.
Moim ostatnim spotkaniem ze Zbyszkiem była chyba impreza dla uczczenia rocznicy Konstytucji 3 Maja w 1981 roku. Nie pamiętam jej dokładnej daty; goście mieli przynieść ze sobą coś biało-czerwonego i któryś pojawił się z przegryzioną na pół rzodkiewką. W czasie odczytywania patriotycznego wiersza przez Krzysztofa K. osoba przyświecająca mu (dla nastroju) świeczką pochyliła zbyt nisko rękę i nagle ze środka jego fryzury afro wykwitł smukły płomień, jak w tradycyjnym wyobrażeniu Zesłania Ducha Świętego.
Po przehulanej nocy wczesnym rankiem – a był to piękny, słoneczny dzień – poszliśmy wszyscy ulicą Grodzką i Kanoniczą pod Wawel. Zbyszek położył się bokiem na środku asfaltowej jezdni przed Domem Długosza, my obsiedliśmy go wokoło, naśladując słynne antyczne przedstawienie Ojca Nila w otoczeniu bożków pomniejszych rzek ze zbiorów Watykanu. Ktoś zrobił zdjęcie, niestety nigdy nie otrzymałem odbitki.
W sierpniu 1981 roku miałem wreszcie okazję zobaczyć oryginał tej rzeźbiarskiej grupy, gdyż znalazłem się w obozie dla uchodźców w Latinie pod Rzymem. Wysłałem stamtąd Maciejewskiemu kartkę z wizerunkiem świętego Sebastiana pędzla Perugina, własność rzymskiej Galerii Borghese. Teraz nie przypominam sobie, co w niej napisałem, było to w każdym razie pożegnanie.
Przez następne lata dochodziły mnie w Kanadzie nowiny – przeważnie długo po fakcie, to była epoka preinternetowa – o karierze Zbyszka na krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych: docentem został w 1985 roku, profesorem w cztery lata później. Już z internetu dowiedziałem się o jego śmierci zimą 1999 roku.
.
* * *
.
Malarstwo Zbyszka Maciejewskiego jest teraz na stałe częścią historii polskiej sztuki. Jego korzenie czerpią twórcze soki nie tylko z tradycji symbolizmu, postimpresjonizmu i koloryzmu, ale przede wszystkim ze skomplikowanej, proteuszowej osobowości samego artysty. Tak w życiu, jak i w twórczości Maciejewski potrafił być na przemian liryczny i ironiczny, pełen zrozumienia dla ludzi i zarazem ostro ich wyszydzający. Był urodzonym samotnikiem, stroniącym od środowiskowych spotkań i środowiskowych intryg – wśród gości na jego imprezach (przynajmniej na tych, gdzie sam byłem obecny) nie przypominam sobie ani jednego plastyka.
.
W personalnej ikonografii Maciejewskiego specjalne znaczenie wydają się posiadać dwa motywy: zaklęty ogród, symbol utraconego raju dzieciństwa oraz męczeństwo świętego Sebastiana, metafora losu artysty. Kiedy zastanawiam się nad nimi, przychodzi mi na myśl inny skrajnie wrażliwy i dręczony przez prywatne demony twórca, Georg Trakl, a szczególnie jego wiersz „Sebastian we śnie”:
.
O, jak łagodnie
Zapadł się ogród w brązową ciszę jesieni;
Woń i melancholia starego bzu,
Gdy w cieniu Sebastiana umarł srebrny głos anioła.
….
..
Grób Maciejewskiego znajduje się na Cmentarzu Salwatorskim, którego okolice stanowiły za moich czasów może najbardziej urokliwy obszar Krakowa. Wiodła doń długa, łagodnie wznosząca się kasztanowa aleja; jej początek znaczyła drewniana neosłowiańska gontyna po jednej stronie i starożytny kościółek Najświętszego Salwatora po drugiej. Wokół nich drzemały cicho popadające w ruinę wille; jedna z nich należała ongiś do Jacka Malczewskiego, odległego patrona malarskiej wizji Zbyszka. Omszałe, często pochylone nagrobki cmentarza miały za tło sielską, stachowiczowską panoramę z górującym nad nią Kopcem Kościuszki.
.
Jeżeli fundusze Unii Europejskiej lub domorosły kapitalizm jeszcze nie odmieniły i nie zeszpeciły tego krajobrazu, jest on właściwym miejscem spoczynku dla Zbysława Marka Maciejewskiego. Sebastian pozostaje teraz na zawsze w swoim zaklętym ogrodzie.
.
Mariusz Wesołowski
Vancouver, BC, Kanada,
sierpień-wrzesień 2016 roku
.
Zbysław Marek Maciejewski (urodzony w 1946 roku w Pohulance, zmarł w 1999 roku w Krakowie), malarz, uczeń Wacława Taranczewskiego, profesor Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie. Kontynuator tradycji polskiego modernizmu i koloryzmu, podążał śladami Olgi Boznańskiej, Witolda Wojtkiewicza, Józefa Mehoffera i innych artystów okresu Młodej Polski, jak również malarzy zagranicznych z tej epoki (Odilon Redon, Gustav Klimt, James Ensor), rozwijając równocześnie swój indywidualny styl. Jeden z najciekawszych polskich artystów XX wieku.
.
Użyte w artykule skróty:
.
BWA – Biuro Wystaw Artystycznych
MNK – Muzeum Narodowe w Krakowie
TPSP – Towarzystwo Przyjaciół Sztuk Pięknych
O Autorze:
Mariusz Wesolowski – (ur. 1954),
absolwent polonistyki i historii sztuki
Uniwersytetu Jagiellońskiego,
od roku 1982 mieszka w Kanadzie.
.
.
.
.
Super tekst pieknie napisany , moge tylko powiedziec wiecej takich artkulow,,,
Fascynacja rozkladem, zagubieniem, pustka ktore prowadza do bezdroza nicosci. co jeszcze mozna powiedziec to nasuwa sie samo : dekadencja, dekadencja, dekadencja – droga do upadkyu na bezdroza , do nikad.
A przeciez zycie ma sluzyc wzrostowi ducha a nie regresji. Celem sztuki jest przyblizenie duszy do swiatla a nie fascynowanie sie ciemnoscia. Szczerze, nie znajduje tu nic ku wzrostowi, wrecz przeciwnie wszystko ku glorifikacji rozkladu. tu nie ma nic dla zycia a jest wiele dla jego zaprzeczenia. Depresyjna “sztuka” (!?) prowadzaca donikad. Oto czym sie fascynujesz cale zycie Mariuszu?
Pozdrowienia.
Dziękuję Ci za komentarz, Haniu. W odpowiedzi zacytuję Wyspiańskiego: „Umrzeć musi, co ma żyć”. Nie ma życia bez śmierci, nie ma doskonałości bez rozkładu. Wiedzieli o tym mistycy i alchemicy, wiedzą o tym wielcy artyści.
Swietny artykul, a raczej wspomnienie, o jednym z najwiekszych polskich malarzy wspolczesnych. Gratuluje. Nie dane mi bylo poznac ZMM osobiscie, ale rozmawialem z nim telefonicznie – m.in, na temat Smierci Adonisa, swietnego obrazu i mozliwosci namalowania nowej wersji tegoz… niestety, stan zdrowia juz nie pozwolil mu na to… ale mam na pamiatke jego rysunek, podarowany mi przez jego ucznia, zmarlego niedawno malarza krakowskiego – Michala Swidra. Mialem tez szczescie odwiedzic jego pracownie na Boguslawskiego – cudowne miejsce… i pisac o nim, juz po smierci, na lamach nowojorskiego Przegladu Polskiego… Wielka strata dla polskiego malarstwa!!!
Serdecznie dziękuję za tak pochlebną opinię o moim tekście. Bardzo chętnie zapoznałbym się z Pana artykułem; jeżeli posiada Pan jego pdf lub nawet skan, byłbym wdzięczny za przeslanie go na adres redakcji.
Bardzo ciekawy artykuł.
Myślę, że przeczytam go jeszcze nie raz.
Byłam w pracowni Profesora na ASP.
Gdy czytałam zaczęły powracać różne sytuacje z Akademii, słowa. Profesor był dość skomplikowaną osobą.
Jedno trzeba przyznać, malarzem był wybitnym. Bardzo oddany swemu malarstwu, swoim ideałem…
Dziękuję.
Dziękuję Pani za te słowa i cieszę się, że moje wspominki znajdują odzew u czytelników. Nie znałem już Zbyszka w jego fazie profesorskiej, ale jestem pewien, że musi mieć Pani prawdziwy talent, aby dostać się do jego pracowni. Serdecznie pozdrawiam, MW
Szanowny Panie,
przyłączam się oczywiście do tych pochlebnych dla Pana tekstu komentarzy. Jestem autorem dwóch katalogów poświęconych wczesnej twórczości Maciejewskiego: “ZMM. Ryciny i rysunki z daru Jana Krzysztofa Kamińskiego w kolekcji Gabinetu Rycin BUW”, Warszawa 2001 i “ZMM. Autoportret, niecierpliwość, ekstaza”, Galeria aTAK, Warszawa 2011. Obecnie przygotowuje książkę-wspomnienie o Janie Krzysztofie Kamińskim, który zmarł 2012 roku. Sam Pan rozumie, że Pana wspomnienia z Grodzkiej są dla mnie bardzo ciekawe i ważne, będą oczywiście cytowane. Chciałbym też, w ramach cytatu obrazkowego, zamieścić reprodukcję tego otrzymanego przez Pana zaproszenia na party wydane przez ZMM i JKK na Grodzkiej.Czy mógłby mi Pan udostępnić skan lepszej jakości, niż ten zamieszczony w Pana wspomnieniu?
Z góry dziękuję,
pozdrawiam serdecznie
Jerzy Wojciechowski