Mariusz Wesołowski – ALEKSANDER HRABIA FREDRO SPOTYKA UPIORA

Fredro 1

Aleksander Raczyński, Portret Aleksandra Fredry, Pałac w Wilanowie

„Trzy po trzy”, bałaganiarskie, melancholijne i urocze wspomnienia największego komediopisarza i mizantropa literatury polskiej, Aleksandra Fredry, zostały po raz pierwszy opublikowane seryjnie w rok po śmierci ich autora w warszawskiej Gazecie Polskiej (1877), a następnie jako część tomu jedenastego dzieł zebranych w roku 1880. Poczynając od ich kolejnego wydania w roku 1917 – które przygotował Henryk Mościcki – w aneksach do pamiętników pojawia się nie całkiem ukończona relacja o spotkaniu młodego kapitana sztabu Napoleona z… krwiożerczym widmem niemieckiego mnicha. Przypis do tego tekstu (cytuję go według edycji z 1922 roku) sugeruje, iż jest to historia autentyczna:

„Fragment ten podany był do druku w „Bibliotece Warszawskiej” z r. 1911, t. I, przez wnuczkę autora, Marię hr. Szembekową, z dopiskiem następującym: „Wśród papierów i rękopisów, pozostałych po moim dziadzie, Aleksandrze Fredrze, znalazłam niżej podany urywek; pisany jest ręką mojej ciotki, Zofii Szeptyckiej, wyraźnie jako brulion pod dyktandem ojca, bo zawiera dużo przekreśleń i poprawek. Wydaje mi się ciekawy, więc go ogłaszam. O poniższym zdarzeniu raz jeden w życiu słyszałam, ale było to w tak dalekim dzieciństwie, że żadnych szczegółów nie pamiętam. Wiem jedynie, że raz kiedyś, w mojej obecności była mowa o bitwie pod Hanau i poprzedzającym ją tajemniczym zajściu z mnichem. Dopiero odczytanie rękopisu rozmowę tę mi przypomniało. Czy rzeczywiście przygoda ta mego dziada spotkała, twierdzić na pewno nie mogę. Wiarogodność jej wydaje mi się o tyle niewątpliwą, że dziad mój nigdy tego rodzaju fantastycznych bajek ani sam nie pisywał, ani też nie lubił” (1).

A jednak… Opowieść Fredry w istotnych szczegółach mocno przypomina historię maltańskiego komandora Toralvy z dnia pięćdziesiątego trzeciego „Rękopisu znalezionego w Saragossie” Jana Potockiego. W obu tekstach napotykamy ożywione portrety, których podobieństwo nie ogranicza się do samego pomysłu:

Fredro: „Całość obrazu była tak samo szarobrudna, a jedna tylko rzecz uderzała w tym starym, wypłowiałym malowidle, to usta czerwone, tak świeże, że się w nich połysk ognia odbijał…”

Potocki: „Im bardziej dzień chylił się ku schyłkowi, tym więcej szaty, malowane ciemnymi barwami, zlewały się w jedno z mrocznym tłem obrazów, ogień tylko komina jaskrawo odznaczał twarze”.

Fredro: „Spojrzałem i w pół obrotu zostałem nagle wstrzymany, bo na mnie z ciemnej twarzy wytrzeszczone oczy patrzały i lubo w nich same tylko białka martwej kredowej białości widać było, patrzały z takim wyrazem złości, zemsty i szyderstwa, że aż mrowie mi po skórze przeleciało”.

Potocki: „Nie śmiałem jednak zbyt przypatrywać się ścianom, portrety bowiem zdawały się ożywiać. Jeżeli przypadkiem spojrzałem na który, natychmiast zdawał mi się mrugać oczami i wykrzywiać usta. Zwłaszcza seneszal i jego żona, którzy wisieli po obu stronach komina, rzucali na mnie gniewne spojrzenia, po czym spoglądali po sobie”.

W obu przypadkach sportretowane postacie schodzą z płócien i atakują narratora:

Fredro: „Dobyć pałasza, przypaść do widma i zapytać, Bóg jeden wiedzieć raczy jakim językiem: „Kto tam?!” – było dziełem mgnienia oka. Nie można było nie poznać w białej, spokojnie siedzącej postaci mnicha z zaklętego obrazu…

Na dwukrotnie powtórzone moje zapytanie, nie otrzymałem żadnej odpowiedzi – postać ani drgnęła. Chciałem ją płazem pałasza po ramieniu uderzyć, ale zaledwie pałasz z rozmachem spuściłem, nie dotknąwszy wszakże niczego, zerwała się postać szybkim, cichym ruchem, zwróciła ku mnie straszne swe białe oczy, rozwarły się jej czerwone usta, jakby mnie połknąć chciały, i nim się zdołałem odsunąć, nim mogłem pomyśleć o obronie własnej, już coś przede mną błysnęło i okropny ból uczułem wskroś piersi. Straciłem przytomność”.

Potocki: „Miłościwy Taillefer w wojowniczej postawie składał się do mnie końcem swojej szpady… Nie wiedząc, co począć, pochwyciłem pierwszą lepszą szpadę ze ściany i rzuciłem się na mego urojonego przeciwnika. Zdawało mi się nawet, żem go przeciął na dwoje, ale w tej samej chwili odebrałem cios pod sercem, który sparzył mnie jak rozpalone żelazo. Krew moja zalała posadzkę i padłem bez zmysłów”.

.

Zakończenia obu narracji, mimo ogólnego podobieństwa, jednak nieco się różnią:

Fredro: „– Panie kapitanie! Panie kapitanie! Obudź się! Wstań! Ugotowaliśmy ci przedni krupniczek…

– Jestem ranny – odrzekłem.

– Gdzie? Jak? Co?…

Wskazałem na piersi. Podniosłem się nieco, odpiąłem mundur, rozdarłem koszulę… Nigdzie ni krwi, ni rany… tylko jakby wskroś ciała, na wylot, lekkie czułem swędzenie, a gdy ogień jaśniej błysnął, spostrzegliśmy plamkę sinoczerwoną pod lewą piersią, owalną, w kształcie małej fasoli, i taką samą, tylko trochę mniejszą, zobaczył później Świderski z tyłu pod lewą łopatką”.

Potocki: „Obudziłem się nazajutrz w pokoju murgrabiego, który widząc, że nie powracam, wziął święconej wody i przyszedł po mnie. Znalazł mnie rozciągniętego bez przytomności na podłodze. Spojrzałem na piersi, nie miałem żadnej rany, cios więc, który otrzymałem, był tylko przywidzeniem” (2).

Pierwsze polskie wydanie „Rękopisu znalezionego w Saragossie” (w przekładzie z francuskiego przez Edmunda Chojeckiego) ukazało się w roku 1847, mogło więc być znane Fredrze. Historia komandora Toralvy została również nieco wcześniej splagiaryzowana przez Francuza Pierre-Marie-Jean Cousin de Courchamps’a, a w roku 1840 słynny amerykański pisarz Washington Irving opublikował niemal identyczną pod względem fabuły oraz szczegółów nowelę „The Grand Prior of Minorca”. Nie udało mi się stwierdzić, czy ta ostatnia była za życia Fredry przetłumaczona na polski, ale jest to możliwe, jeśli weźmiemy pod uwagę popularność Irvinga w naszym kraju od roku 1822 (3).

Wbrew zastrzeżeniom wnuczki („…dziad mój nigdy tego rodzaju fantastycznych bajek ani sam nie pisywał, ani też nie lubił”), autor „Trzy po trzy” rozpoczął swą karierę dramaturga od napisania zaginionej niestety komedii właśnie z wątkami nadprzyrodzonymi („Strach przestraszony”) (4). Fredro zamieścił również podobną anegdotę w głównym tekście swych wspomnień; uderza tam opis atmosfery tego zajścia, odmiennej a zarazem dziwnie zbliżonej do klimatu historii o demonicznym mnichu (5).

Prawdziwa czy wymyślona, opowieść Fredry należy do nielicznych w polskiej literaturze – przynajmniej przed Stefanem Grabińskim – przykładów „ghost story” i warto ją przypomnieć na tegoroczny Halloween.

.

Mariusz Wesołowski

.

Październik 2017 roku

Fredro 2

Juliusz Kossak, Aleksander Fredro w bitwie pod Hanau, 1883

Przypisy:

(1) Aleksander hr. Fredro, Trzy po trzy. Pamiętniki z epoki napoleońskiej, Warszawa [1917], str.  223. Internetowe facsimile: https://archive.org/details/trzypotrzypamitn00fred . Zmodernizowana wersja wydania z 1922  roku: https://biblioteka.kijowski.pl/fredro%20aleksander%20hr/trzypotrzy.pdf .

(2) Fredro, op. cit., str. 195-197; Jan Potocki, Rękopis znaleziony w Saragossie, przekład Edmunda Chojeckiego, 1847, https://biblioteka.kijowski.pl/potocki%20jan/r%EAkopis%20znaleziony%20w%20saragossie.pdf,str. 687-689.

(3) O Courchampsie i Irvingu patrz ; Sprostowanie pomyłek znajduje się tu Fredro mógł również przeczytać opowiadanie Irvinga w przekładzie na francuski.

(4) Aleksander Fredro, op. cit., str. 147. We wstępie do „Trzy po trzy” Adam Grzymała-Siedlecki cytuje błędnie tytuł tego utworu jako „Strach nastraszony”.

(5) „Jakaś okropność mnie chwyciła – jakiś mróz przejął – martwym wydałem się sam sobie. A wtem… coś się ruszyło – wszystko i nic… Nic, bo tam prócz umarłego nikogo nie było – wszystko, bo nigdzie jednego stałego punktu oko moje znaleźć nie mogło. Nawet ściany nagie przebiegało coś, co ni cień, ni światło”.

Opowieść o portrecie mnicha: „Wszystko wkoło mnie było jakby z kamienia wykute, płomień nawet w rozłożonym na środku ognisku nieporuszenie blado świecił i jakiś chłód obcy na wskroś mnie przejmował. Po chwili wróciłem do siebie, dorzuciłem na komin kilka trzasek i postanowiłem przechodzić resztę nocy… Ale każdy krok mój, każdy ruch, jakieś dziwne echo budził – zdawało mi się, że ktoś ślad w ślad, krok w krok za mną postępuje…”

(https://biblioteka.kijowski.pl/fredro%20aleksander%20hr/trzypotrzy.pdf, str. 53, 108).

* * *

Fredro 3

Francisco de Zurbarán, Święty Franciszek z Asyżu, około 1640

 

Aleksander Fredro – FRAGMENT

W kampanii 1813 roku, w wigilię bitwy pod Hanau, byłem posłany z rozkazem do generała Bertrand’a, który dowodził arièregardą armii. Spotkałem po drodze różne oddziały naszego wojska, dotarłem prawie do nieprzyjacielskich tyralierów, a generała Bertrand’a nie znalazłem. Nic mi zatem nie pozostawało, jak wracać drogą, którą przybyłem.

Już mrok zapadał, jak wyjechałem z ostatniej wioski, zajętej przez nasze wojsko, i znalazłem się w towarzystwie czterech tak zwanych maruderów. Pierwszy był ułan – zwał się Świderski – poznał mnie zaraz, bo w jednym pułku służyliśmy dawniej – potem dwóch kirasjerów francuskich na małych, podobno kozackich, szkapach, nareszcie artylerzysta, z Alzacji rodem, z zawiązaną głową i dobrze wypchanymi sakwiami, na kulawym koniu.

W takim położeniu towarzystwo zawsze miłe, jeden drugiego chętnie się trzyma. Wkrótce więc zawiązała się rozmowa i składaliśmy jakby jeden oddział.

Było to w ostatnich dniach października – noc nadeszła ciemna i zimna. Błoto zmieniało się w grudę, a ostry wiatr ciął śnieżycą jak szpilkami. Zrazu szło jako tako – każdy miał coś do powiedzenia, zwłaszcza jeden z kirasjerów rozweselał nas swoimi konceptami i figlami – szczekał jak pies, miauczał jak kot, a nade wszystko piał jak kogut z największą doskonałością, tak że Świderski nieraz zaśmiał się głośno i co chwila powtarzał pod nosem: „Psiajucha, nie Mazurek”. Ale wszystkiego przebrało się w końcu.

Noc była, jak to mówią, „oko wykłuj”, zimno coraz więcej przejmowało, do tego jeszcze klacz moja zaczęła na przednią nogę utykać. Przekonałem, się, że pół podkowy zgubiła, trudno więc było pospieszać, choćby dla rozgrzania się tylko. Świderski, który jechał na przodzie, zawołał nagle, że przed nami rozstajna jest droga, i spytał mnie się, którą jechać?… Stanęliśmy i radzimy… a wtem na prawo niedaleko błysło światełko raz i drugi i… znowu ciemno… Nie było co dłużej myśleć – ruszyliśmy w prawo – może obóz, może wieś, może kowal się znajdzie, a na wszelki wypadek ogień zastaniemy niezawodnie.

Zaledwie kilkaset kroków przebywszy prostą drogą między dwoma rowami, wjechaliśmy w ulicę wysokich drzew, potem mostek zadudnił pod kopytami koni – nareszcie Świderski, zawsze w przedniej straży jadący, wykrzyknął: „Ho! ho!” – „Cóż tam?” – spytałem. „Jakiś dom widać” – odrzekł. W samej rzeczy dom czarny z dużą bramą kończył, czyli zamykał dalszą drogę. Zaczęliśmy doń pukać, wołać, krzyczeć co siły – żadnej nie odebraliśmy odpowiedzi.

Nie bardzo żołnierz w takim razie cierpliwy; nie było też i czego się dłużej wahać – wzięto się do wysadzenia bramy. Puściły w okamgnieniu zamki i zawiasy i połowa drzwi padła w budynek z ogromnym trzaskiem i hałasem.

Oczywiście budynek był opuszczony, bo na takie wezwania tylko umarli mogli nie dać znaku życia. Wprowadziliśmy konie, miarkując po odgłosie, do brukowanej i sklepionej sieni, ale ciąg wiatru tak był tam silny, żeśmy musieli szukać dalszego schronienia. Na lewo namacane drzwi otworzyły się łatwo, artylerzysta zrobił ognia, i zapalił kawał kanonierskiej świecy.

Ujrzeliśmy się wtedy w wąskiej, długiej, sklepionej izbie, na pierwszy rzut oka pustej. Kupka jednak trzasek i połamanych kijów na ziemi była dla nas wielce przyjemnym odkryciem, bo wkrótce na środku kamiennej podłogi wzniósł się dobry ogień, przy którego świetle spostrzegliśmy w jednym kącie dużą framugę, a w niej kilka schodów wiodących do wysokich, ciemnych, podwójnych drzwi. Zaciekawieni, odsunęliśmy długą zasuwę i weszliśmy do drugiej izby, równego kształtu i wielkości co pierwsza, z tą tylko różnicą, że zaraz przy drzwiach był komin, naprzeciw komina okno z kratą do połowy zamurowane, a w jednym kącie leżał stos gratów, któreśmy przy bliższym obejrzeniu poznali jako części katafalka; za nimi stały duże lichtarze.

Przy takim zimnie skarb to był dla żołnierzy nieoceniony. Rzucili się więc żwawo i zaczęli deski wyciągać i łamać, pomimo napomnień Świderskiego, który im powtarzał; „Pas bon celà – pas bon celà” a do mnie zwracał się z prośbą, abym na to nie pozwalał. Przyznam się, że zostałem nie tylko głuchy na jego zaklęcia, ale sam wysunąłem dolny stopień katafalku na środek izby, jako łóżko, lepsze od zimnych kamieni.

Za lichtarzami w kącie znalazła się paka, a w niej kilka sztuk czarnego sukna z białymi obwódkami. I to nie było do wzgardzenia. Podzieliliśmy się nimi po koleżeńsku, a kiedy na kominku zapaliły się malowane w trupie głowy deski, wyciągnąłem manierkę, sam pierwszy się z niej napiwszy, poczęstowałem Świderskiego resztką araku, prosząc, by się koniem moim zaopiekował i, owinąwszy się w całun, jak długi ległem na katafalk. Po wyjściu z izby Świderskiego zostałem zupełnie sam, bo żołnierze woleli przy koniach spoczywać, i wkrótce twardo usnąłem. Spałem jak zabity, gdy nagle zbudziło mnie gwałtowne zatrzaśnięcie drzwi. Rzuciłem sennym okiem przed siebie i usiadłem zdziwiony, spostrzegłszy na przeciwległej ścianie duży obraz, którego pierwej nie byłem wcale zauważył.

Wstałem, otworzyłem drzwi i podparłem je kawałkiem tarcicy, aby pozostać niejako w towarzystwie, choć dalekim, moich kolegów. W pierwszej izbie było pusto i cicho zupełnie – konie tylko w sieni dogryzały resztę obroku i czasem to jeden, to drugi parsknął albo potrząsł kulbaką. Na kominie ogień palił się jasno, przystąpiłem więc bliżej do ściany, by rozpoznać ów dopiero co spostrzeżony obraz, którego nagłe zjawienie wprawiło mnie w zdumienie. W starych, wytartych ramach widniała postać mnicha, w białym habicie, o włosach czarnych i twarzy śniadej. Twarz tę czas zapewne powlókł trupią bladością, równie jak i oczy przykrył dwiema ciemnymi plamami. Nos orli, kończasty, nadawał całej fizjognomii coś ptasiego, krogulczego. Prawa ręka mnicha, zgięta, trzymała czarną rękojeść sztyletu, noża czy też szpady, bo kształt broni krył się w fałdach niegdyś białego, teraz szarobrudnego habitu. Całość obrazu była tak samo szarobrudna, a jedna tylko rzecz uderzała w tym starym, wypłowiałym malowidle, to usta czerwone, tak świeże, że się w nich połysk ognia odbijał…

Obejrzawszy dokładnie portret, położyłem się na nowo i wnet znów zasnąłem, ale, jak się zdaje, nie na długo. Nowy łoskot mnie obudził. „Niech cię piorun trzaśnie!” – zawołałem głośno, obracając się na drugi bok. Ta apostrofa była wyraźnie wymierzona do wiatru, który drzwi zamykał, a mój sen przerywał; niech piorun wiatr trzaśnie – było wprawdzie dość dziwne życzenie, lecz w położeniu, w jakim się znajdowałem, o logice trudno było myśleć. Tymczasem w przedsięwziętej ewolucji mego ciała z lewego na prawy bok, musiałem mimochodem spojrzeć na portret. Spojrzałem i w pół obrotu zostałem nagle wstrzymany, bo na mnie z ciemnej twarzy wytrzeszczone oczy patrzały i lubo w nich same tylko białka martwej kredowej białości widać było, patrzały z takim wyrazem złości, zemsty i szyderstwa, że aż mrowie mi po skórze przeleciało. Zerwałem się ruchem błyskawicznym i jednym skokiem stanąłem przed obrazem, ale obraz, z bliska widziany, żadnej nie przedstawiał zmiany i, jak dawniej, ciemne plamy zakrywały ciemne ócz gniazda. Zaledwie jednak oddaliłem się nieco, białe oczy znów groźnie na mnie patrzały i goniły za mną uporczywie, gdzie bądź się zwracałem – za moim zbliżeniem się zaś gasnąć się zdawały.

Screen Shot 2017-10-27 at 11.24.46

Francisco Goya, Mnich rozmawiający z kobietą, 1824-25

Rozdrażniony wreszcie tą walką niepojętą – urojoną czy rzeczywistą – chwyciłem oburącz za obraz, zdarłem go ze ściany, podniosłem w górę i, skręciwszy, rzuciłem nim tak gwałtownie o ziemię, że się ramy w setne kawałki rozleciały.

Uspokojony tym moim zwycięstwem, drzwi zamkniętych już na powrót nie otworzyłem, ale położywszy się na dawnym miejscu, chwilę później znów spałem, do ognia zwrócony. Spałem, czyli raczej zasnąłem na krótko, bo nagle drzwi rozwarły się na dwie strony z większym jeszcze łoskotem i trzaskiem, niż się pierwej otwierały. Tego było mi już zanadto i krocie diabłów miałem na końcu języka, ale zdrętwiały na wylocie, bo oto patrzę: portret, nie tylko że wisi znów na ścianie, lecz postać mnicha się w ramie porusza – powoli odczepia od płótna i ku mnie nie iść, ale sunąć, płynąć się zdaje…

Nie czekałem oczywiście długo i równymi nogami stanąłem przy łożu. Przywidzenie!.. Portret spokojnie wisiał na ścianie, a walka oczu rozpoczęła się na nowo… I tego dość mi było. Wyszedłem do drugiej izby, ale wstydziłem się budzić uśpionych towarzyszy i to tak mocno uśpionych, że tym razem jednego oddechu ani ludzi, ani koni nie mogłem dosłyszeć. Wszystko wkoło mnie było jakby z kamienia wykute, płomień nawet w rozłożonym na środku ognisku nieporuszenie blado świecił i jakiś chłód obcy na wskroś mnie przejmował. Po chwili wróciłem do siebie, dorzuciłem na komin kilka trzasek i postanowiłem przechodzić resztę nocy… Ale każdy krok mój, każdy ruch, jakieś dziwne echo budził – zdawało mi się, że ktoś ślad w ślad, krok w krok za mną postępuje… Mimo wszelkiej natężonej woli nie mogłem się wstrzymać, aby głowy na wszystkie strony nie obracać i nie spoglądać za siebie. Jeżelim stanął, czułem tuż za sobą jakiś oddech zimny i wilgotny.

Przy całym tym napięciu nerwów sen mnie tak morzył, pochylał, tak mi nogi wprost podcinał, że usiąść w końcu na stopniu musiałem, i zasnąłem po raz czwarty, sam nie wiem, kiedy Jak długo spałem, trudno powiedzieć, wiem tylko, że kiedym się podniósł na łokciu, zbudzony po raz czwarty głośnym zatrzaśnięciem drzwi –portretu na ścianie nie było… Odetchnąłem swobodniej i, podciągnąwszy na siebie czarne sukno, zwróciłem się twarzą do komina, ale jakież ogarnęło mnie przerażenie, gdy ujrzałem nagle białą postać zaledwie o kilka kroków ode mnie, tyłem do mnie siedzącą przed ogniem!…

Zerwałem się. Dobyć pałasza, przypaść do widma i zapytać, Bóg jeden wiedzieć raczy jakim językiem: „Kto tam?!” – było dziełem mgnienia oka. Nie można było nie poznać w białej, spokojnie siedzącej postaci mnicha z zaklętego obrazu…

Na dwukrotnie powtórzone moje zapytanie, nie otrzymałem żadnej odpowiedzi – postać ani drgnęła. Chciałem ją płazem pałasza po ramieniu uderzyć, ale zaledwie pałasz z rozmachem spuściłem, nie dotknąwszy wszakże niczego, zerwała się postać szybkim, cichym ruchem, zwróciła ku mnie straszne swe białe oczy, rozwarły się jej czerwone usta, jakby mnie połknąć chciały, i nim się zdołałem odsunąć, nim mogłem pomyśleć o obronie własnej, już coś przede mną błysnęło i okropny ból uczułem wskroś piersi. Straciłem przytomność.

Z tego stanu omdlenia czy też odrętwienia ocknęły mnie mocne, kilkakrotnie powtarzane wstrząśnienia i głos wołający na mnie. Otworzyłem oczy. Leżałem, jak długi, na moich deskach, kirem przykryty, tak, jak mnie był odszedł Świderski; on to mną teraz potrząsał, wołając:

– Panie kapitanie! Panie kapitanie! Obudź się! Wstań! Ugotowaliśmy ci przedni krupniczek…

– Jestem ranny – odrzekłem.

– Gdzie? Jak? Co?…

Wskazałem na piersi. Podniosłem się nieco, odpiąłem mundur, rozdarłem koszulę… Nigdzie ni krwi, ni rany… tylko jakby wskroś ciała, na wylot, lekkie czułem swędzenie, a gdy ogień jaśniej błysnął, spostrzegliśmy plamkę sinoczerwoną pod lewą piersią, owalną, w kształcie małej fasoli, i taką samą, tylko trochę mniejszą, zobaczył później Świderski z tyłu pod lewą łopatką.

– Musiał pan kapitan na pałaszu leżeć – rzekł on i pomógł mi się na nogi dźwignąć.

Przyszedłszy trochę do siebie, spojrzałem oczywiście w stronę obrazu; ani śladu go nie było – widniała tylko przede mną zupełnie goła, brudna ściana. Zacząłem więc myśleć, że wszystko snem było, gdy spostrzegłem na ziemi przed kominem jakiś przedmiot błyszczący, i oto podnoszę ułamek ostrego żelaza, leżący zaś dalej – kawałek czerwonego sukna, który zawsze zakładałem, aby pałasz w pochwie ciaśniej trzymać…

(Na tym nie dokończonym zdaniu rękopis się urywa).

Fredro 5

Caspar David Friedrich, Brama cmentarna, 1825/30

Subskrybcja
Powiadomienie
0 Komentarze
Najstarsze
Najnowsze Popularne
Inline Feedbacks
View all comments