Marek Sołtysik – Juliusz Kossak w Paryżu

z jedną z tych, co rumienią się i bledną

.

Marzył jednak o Paryżu. Chyba miał nawet to i owo uciułane, może nie akurat carskie ruble, bo te poszły na zainstalowanie się w Warszawie, ale niezły grosz od Potockich za te Żółte Wody, no, w pałacu w Wilanowie miał salę własnych akwarel.. .Nie byle co! Kiedy je namalował? Pewnie musiał od czasu do czasu odkładać robotę retuszerską. Wielki talent, dobry gospodarz… No, ale Paryż nęci! 7 maja 1854 roku pisał do kolegi, wziętego lwowskiego portrecisty, Franciszka Tepy:„Nieszczęśliwy ten Paryż, nie wiem, dlaczego dla mnie tylko, a teraz właśnie mógłbym jechać!”.

Prasa warszawska nie może się nachwalić dużych batalistycznych akwarel Juliusza; porównują je z „arcydziełami pędzla koryfeów niderlandzkiej szkoły”, to znów pismaki twierdzą, że kompozycja Kossaka „może iść śmiało w porównanie z sławnymi w tym rodzaju malowidłami w Londynie”.

W innym liście do Tepy uzupełniał, że ten Paryż wisi na łasce Zygmunta Rodakowskiego (brata Henryka), który obiecał mu paszport od samego namiestnika Gołuchowskiego już wczesną wiosną. I wciąż nic. Ale nagliło.

Czy Juliusz już miał w kieszeni list Piotra Michałowskiego do wielkiego batalisty Horacego Verneta? Bóg raczy wiedzieć, późniejsi biografowie tak będą twierdzić, dzisiejsi zaś wnikliwsi badacze, ot,. Maciej Masłowski, wątpią, czy Michałowski, w całym tego słowa znaczeniu artysta niezależny, nie trzymający się reguł akademickich, czujący formę i kolor sercem i trzewiami, a nie kalkulacją, polecałby miłego ucznia opiece malarza oficjalnego? Jeżeli mu dawał rady (ciężko chory już wtedy), to raczej żeby podpatrywał w Luwrze romantyków, zwłaszcza Géricaulta, którego sam kopiował – dogłębnie a twórczo – nastrojową Gipsiarnię.

Kossak wreszcie dojechał do wymarzonego Paryża – ale z żoną. Co? Z jaką żoną? Ano właśnie. Pono miłość od pierwszego wejrzenia.

Jedna z tych, co rumienią się i bledną

.

„Kossak budził talenta, pomagał do uświadomienia się indywidualności, otwierał drogi, a nigdy nie był hamulcem narzucającym swoją manierę. Nie ma w tym nic szkolarstwa, jest to samodzielny, szczery i wielki talent” – pisał o Juliuszu i o jego zbawczej obecności mądry Stanisław Witkiewicz, do którego słów za chwilę wrócimy, bo twórczości patriarchy malarskiego rodu Kossaków nikt dotychczas trafniej nie scharakteryzował niż właśnie on, ojciec wielkiego Wariata z Krupowej Równi…

Niekiedy ma się wrażenie, że stary Witkiewicz więcej zrozumiał z Juliusza Kossaka niż sam Juliusz Kossak. A Juliusz, hm, miał wielki talent, w przebłyskach trafiał obrazami w sam środek tarczy czasu.

I taki skarb się wymyka z Warszawy! To, że wyjeżdżał do Paryża, nie było ewenementem ani wtedy, ani w następnym pokoleniu polskich artystów. Zaraz za Kossakiem wyjadą na trochę do Paryża też dopiero co poślubieni Kostrzewscy (przemili zresztą – i tak jak Kossaki, tam się doczekają potomstwa). W Paryżu dorobi się trójki małych dzieci i po roku leżenia w bezwładzie wskutek paraliżu umrze na galopujące suchoty Józef Szermentowski, ten Szerment od serdelka właśnie, ale zaraz, zaraz… Jeszcze nie ma żony!

Jak na ziemiańskie stosunki wielkopolskie, Juliusz Kossak był golcem. Szykował się więc mezalians – ale może nie stuprocentowy. Malarz bowiem dał państwu Gałczyńskim, rodzicom wybranki, słowo honoru (wyłącznie – bo papiery musiały zjeść myszy), że jest szlachcicem. A jak to się w ogóle zaczęło?

Sam Juliusz: „W roku 1855 jadąc Krakowskim Przedmieściem zobaczyłem śliczną brunetkę, idącą z panną Biernacką, żoną artysty skrzypka i przyjaciela jeszcze z Galicji. Jakby we mnie strzelił, nie wyszła mi już z głowy ta postać i Bogu najwyższemu dzięki nie wychodzi, bo jest moją najdroższą żoną. Zofia z Gałczyńskich. Ożeniłem się [ona miała lat 21, on 31] i oprócz żony znalazłem rodziców i siostry – kochających, jedynych”.

Malarz, pisarz, dyplomata, patriota Leon Kapliński, przyjaciel wielkich poetów romantyków, już w Paryżu zobaczył Zofię u boku Juliusza i nie mógł się powstrzymać. W liście do Teofila Lenartowicza napisał w zachwycie, że to „jedna z tych, co rumienią się i bledną”.

W Paryżu – od września 1885 roku. Czyli państwo młodzi zaraz po ślubie.

A jak to wyglądało, kiedy do ślubu we wsi Kościelne Grochowy niedaleko Siąszyc, w Kaliskiem, w majątku Gałczyńskich, jechał otwartym lando z trójką koni, stangretem na koźle oraz z krakowiakiem (!) Juliusz w towarzystwie hrabiego Krasińskiego, wiemy z akwareli Juliusza, malowanej właśnie dla hr. Adamów Krasińskich i potem długo wiszącej w ich pałacu w Radziejowicach.

O tej wspaniałej siedzibie pisze pamiętnikarz nieraz bałamutny, Skarbek Borowski, że była miejscem, gdzie w rzeczy samej poznali się Zofia i Juliusz. No, ale Juliusz napisał co innego i chyba on wie najlepiej gdzie?! Chyba że Skarbkowi chodziło o sekrety alkowy…

W każdym razie Paryż był wymarzony – i z wymarzoną towarzyszką życia. Ale nie zapominajmy, że Juliusz ani przez chwilę nie był lekkoduchem i przeto podkreślał, że wyjeżdża „w celu kształcenia się na serio i zdobycia tego, czego w domu nie można było dostać”.

Ale myślę, że już po pierwszych miesiącach pobytu przekonał się, że nie bardzo widzi sens w próbach dostosowywania się do jakichkolwiek narzucanych metod kształcenia artystycznego.

Są artyści, a jakże, nietuzinkowi, jak choćby Balthus, Lucian Freud, Witkacy, Cézanne, którzy tworzyli wielkie rzeczy bez studiów regularnych, albo i w ogóle nie przekroczyli progu Akademii, prawdą jest również ― i za kilkanaście stron o tym się przekonamy – jak innym, z kolei podatnym na kształtowanie, szkodzi brak studiów artystycznych, a będzie to dotyczyć wnuka Juliusza, Jerzego, który nie odziedziczył ani jednej zalety dziadka, bardzo kochanego i szanowanego.

Tu i tam przebąkują, a potem jeszcze inni zaprzeczają, że Juliusz we Wiedniu ćwiczył pod profesorem Wurzingerem w Akademii, że regularnie w Paryżu studiował u Verneta (Vernet, mówią świadkowie i „studenci”, nie uczył, najwyżej w swojej niewielkiej pracowni pozwalał być, pracować sobie, a najukochańszym pozwalał się przyglądać, jak on sam maluje), ale to wszystko zawracanie głowy. Juliusz Kossak był genialnym samoukiem.

Wojciech Gerson wspomina, że Kossak w Paryżu wynajmował pracownię na Rue Vanneau pod 17, a może nawet 23 i coś tam malował wespół z Frankiem Kostrzewskim. Ci dwaj, choć w dobrym punkcie, w północnej części metropolii, z braku środków nie mieli jednak modeli… Tymczasem Gerson z Pillatim, Sypniewskim (później dość sztywnym malarzem historycznym) i Kaplińskim pilnie uczęszczali do pracowni prowadzonej przez byłego modela, Suissa, żeby studiować akt z natury. Bardzo przykładnie. Mało tego: Gerson – późniejszy ceniony pedagog i malarz historyczny, który tylko dlatego nie zasłynął jako pejzażysta, ponieważ swoje znakomite studia tatrzańskie malowane w naturze traktował wyłącznie jako materiał pomocniczy do wielofiguralnych malowideł – w Paryżu chodził po mieście tak długo, aż mu się udało wynająć obszerną pracownię na parterze przy Rue Laffitte i tam wspólnie z kolegami studiował żywego konia. To odbywało się w trudach i w pocie czoła, a tymczasem (jak sam wspomina) z pracowni Kossaka, w której nie było modeli, tylko życie rodzinne, wychodziły liczne obrazy pełne światła, przestrzeni, ruchu, a konie… co to były za konie!

Tu się niesamowicie przyda Witkiewicz – który pisze wprawdzie o późniejszym, zupełnie dojrzałym, krakowskim okresie życia i twórczości Juliusza, ale jako że od czasów paryskich wiele się w jego malarstwie nie zmieniło – słuchajmy: „Kossak cały swój materiał malarski nosi w sobie.”

Cóż, niespotykana normalnie pamięć artystyczna. Wiedzieć, jak narysować i namalować raz zobaczone. Ze szczegółami. Jak aparat fotograficzny o idealnej soczewce i z doskonałym obiektywem, połączony z komputerem… Brednie. Nie ma co porównywać. Mówię o jednym panu, który zwyczajnie chodził ulicami, miał we wnętrzu schowaną duszę, a nie kłębowisko kolorowych kabelków!… Nie miał, jak wszyscy zresztą Kossakowie, szczęścia do czasów, w których żył. Jednym z nielicznych poważnie go traktujących krytyków był młodszy odeń o ćwierć wieku właśnie Witkiewicz, także artysta, który zapoznając nas z fenomenem Kossaka, pozostawia również cenny dokument:

„Proszę pójść do jego [Juliusza Kossaka] pracowni – nie ma tam śladu tych wszystkich rzeczy, tak koniecznych dla dzisiejszego malarza. Jego pracownia jest to zwykły pokój. Parę sztalug z podmalowanymi akwarelami, parę rysunków na stole, sztych ze «Smali» Verneta [scena batalistyczna z bitwy o Smalę 16 maja 1843, ważnego epizodu podboju Algierii przez Francję], na ścianie, czapka szwoleżera jako pamiątka – i to wszystko!

Gdzie są kostiumy, te szczególne oświetlenia, ta przestrzeń do ustawiania modelu (…)?

Nic z tego!

On ma wszystko w swojej głowie zredukowane, ściśnięte do rozmiarów i sił potrzebnych w jego sztuce. On ma jedne i te same środki raz na zawsze i do wszystkiego. (…)

Z całą konwencjonalnością w środkach, stało ono [malarstwo Juliusza Kossaka] zawsze na punkcie natury, punkcie, z którego możliwy jest dalszy rozwój.

(…) W jego robotach przy tym tyle jest charakteru współczesnego mu życia, że co chwila patrząc na naturę, można było znaleźć coś, o czym się mówiło: Patrzcie, to koń Kossaka, to jego chart, a to szlachcic z jego akwareli! – jest to bardzo dużo.

To pokolenie, do którego ja należę – dodaje Witkiewicz jako świadek epoki – przeżyło całe dzieciństwo pod wrażeniem jego rysunków”

.

Marek Sołtysik

Fragment książki “Klan Kossaków” (Wydawnictwo ARKADY, Warszawa 2018)

.

O autorze:

Marek Sołtysik (ur. 1950), pisarz, artysta malarz, redaktor, edytor. Debiutował w 1972 jako poeta. Autor kilkudziesięciu wydanych książek i emitowanych słuchowisk, dwóch wystawionych jednoaktówek, utworów prozą adaptowanych na filmy. Laureat III Nagrody w konkursie S.W. „Czytelnik” na debiut powieściowy, Nagrody im. Piętaka, Nagrody Stanisława Wyspiańskiego I stopnia, Nagrody Miasta Krakowa, Nagrody „Krakowska Książka Miesiąca”, wielokrotny stypendysta Ministerstwa Kultury, w 2012 odznaczony brązowym Medalem „Gloria Artis”. Był redaktorem w „Życiu Literackim”, stałym współpracownikiem krakowskiego „Przekroju”, ilustratorem prasowym, w 1990-91 szefem zespołu scenarzystów w krakowskim ośrodku TV za dyrekcji Kazimierza Kutza, wcześniej pracował jako pedagog w Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie, niedawno wrócił tam z wykładami dla doktorantów. Prowadzi zajęcia w podyplomowym Studium Literacko-Artystycznym na Uniwersytecie Jagiellońskim. Pisze wciąż, publikuje, wystawia.

Subskrybcja
Powiadomienie
2 Komentarze
Najstarsze
Najnowsze Popularne
Inline Feedbacks
View all comments
Mariusz Wesołowski
6 years ago

Piękny język i doskonale odtworzona atmosfera epoki.

2 years ago

Też chcę pochwalić, czytałem pędząc jak ćma polskich ulanów i maja
obrazy Kossaka w oczach, kto widział, ten wie, że nie ma piękniejszego widoku jak ułani w pędzie. Mam taki obraz z wrześniowej szarży ułanskiej na polach w dzień święta warszawskiego Wilanowa, a teraz tam miasteczko lemingów…