Wokół protestów studenckich w marcu 1968 roku, jednego z przełomowych wydarzeń w PRL po 1956 roku, narosło wiele legend i mitów, które trwają do dziś. Dwa są najważniejsze: że represje po nich były częścią fali odwiecznego antysemityzmu, która wtedy znów ogarnęła Polskę. Druga legenda wynika jako konsekwencja pierwszej: skutkiem protestów było „wypędzenie” z kraju pozostałej jeszcze po wojnie ludności żydowskiej. Na czym polegał fałsz tych legend, podtrzymywany po 1989 roku przez środowisko i publikacje „Gazety Wyborczej”, która czuła się spadkobiercą owych protestów w 1968 roku. Antysemityzm owego roku był antysemityzmem władz komunistycznych, krajowych czy zagranicznych, i do nich trzeba mieć pretensje.
Przede wszystkim nie był to żaden antysemityzm społeczeństwa polskiego, jak sugeruje się do dziś w różnych publikacjach, lecz wewnętrzne rozgrywki we władzach PRL, porachunki w partii komunistycznej, trwające od początków PPR jeszcze w czasie wojny, i oczywiście zależne od wpływów i dyspozycji Moskwy. Wiele wydarzeń w paranoicznie działającym sowieckim systemie komunistycznym miało ze sobą niespodziewane i karkołomne powiązania. Oto rok przed 1968, po przegranej przez arabskich sojuszników ZSRS wojny z Izraelem, zaczęto poszukiwać i ścigać osoby pochodzenia żydowskiego zarówno w Sowietach, jak i w podległych im krajach Europy Wschodniej, przede wszystkim w aparacie partyjnym i w instytucjach mu podległych. Z nakazu Moskwy już w lecie 1967 roku zaczęto usuwać zasłużonych dotąd politycznie Żydów z wielu instytucji, uczelni, wydawnictw, z wojska. Gomułka zaczął mówić o V kolumnie i syjonizmie, który podminowuje system komunistyczny. Na początku 1968 roku nastąpiły dość przypadkowo powiązane ze sobą wydarzenia: a to zdjęcie z afisza „Dziadów”, bo nadgorliwie dopatrzono się w nich aluzji antyradzieckich, co wywoływało aplauz publiczności, a to protesty literatów w tej sprawie, wreszcie protesty studenckie 8 marca w obronie kolegów usuniętych ze studiów za publiczne manifestacje. Wiec w obronie Michnika i Szlajfera został rozpędzony pałkami przez oddziały ZOMO, co było zapewne częścią większej prowokacji Służby Bezpieczeństwa i udowadniania żydowskiego spisku.
To wszystko nie działo się w próżni. Trzeba przypomnieć, że konflikty, a nawet krwawe porachunki we władzach komunistycznych między funkcjonariuszami przysłanymi z Moskwy, przeważnie pochodzenia żydowskiego, a komunistami krajowymi, trwały niemal od początku, czyli od założenia agenturalnej PPR już w połowie wojny, od zabójstwa Nowotki przez braci Mołojców, a później zemsty na nich. Po wojnie przewagę zyskali komuniści moskiewscy z Bierutem, Bermanem, Goldbergiem-Różańskim, Kikiel-Romkowskim i wieloma podobnymi z Urzędu Bezpieczeństwa, a też z Mincem i Zambrowskim na czele, która to ekipa po wymordowaniu przeciwników politycznych i likwidacji niepodległościowego podziemia, wzięła się także za towarzyszy partyjnych z Gomułką i Spychalskim na czele, oczywiście za wiedzą Moskwy. Oskarżono ich o „odchylenie prawicowo-nacjonalistyczne”, co dziś brzmi zabawnie, i razem z grupą wojskowych, którzy wrócili z emigracji w licznych procesach odpryskowych zarzucono im spisek przeciw ustrojowi i szpiegostwo. Była to kolejna maniakalna kampania poszukiwania wrogów także we własnych szeregach, który wychodziła oczywiście z Kremla i objęła cały „obóz komunistyczny”. Jej ofiarą padli gorliwi dotąd wykonawcy władz moskiewskich, w Czechosłowacji i na Węgrzech były wyroki śmierci, w Polsce skończyło się ciężkimi śledztwami, fałszywymi zeznaniami wymuszanymi torturami, aresztami i więzieniami. Kierownictwo Urzędu Bezpieczeństwa z Bermanem, Różańskim, Fleiszfarbem-Światło, Fejginem czy Humerem pastwiło się najpierw nad polskimi patriotami, a później z zadziwiająco równą zawziętością niszczyło swych niedawnych towarzyszy partyjnych. Gomułkę i Spychalskiego aresztowano na początku lat 50., oszczędzono im tylko tortur, w przeciwieństwie do niższych funkcjonariuszy, z których zeznań preparowano monstrualny spisek przeciw systemowi, który nie dał się jednak w żaden sposób sklecić. System komunistyczny stał się systemem totalitarnym w ścisłym aż do paranoi rozumieniu tego słowa: wszyscy mogli być winni i ukarani, potrzeba było tylko wykonawców, śledczych i oprawców. Mechanizm systemu polegał na swoistym wyrównaniu win i karze, na pewnego rodzaju „sprawiedliwości społecznej”: wykonawcy i oprawcy także byli karani, tyle że przez następców, w następnym etapie. Komunizm stawał się w swym rozwoju machiną zbiorowego obłędu.
Represje w 1968 roku były więc odpryskiem tych wewnętrznych porachunków systemu, w jakimś stopniu również zwyczajną zemstą na poprzednich oprawcach. Co zabawne, studenci relegowani w marcu nie byli żadnymi przeciwnikami systemu, oni byli młodymi komunistami następnej generacji, którzy chcieli naprawiać system komunistyczny, który w Polsce jakoś wyraźnie się nie udawał. Należeli do kółek dyskusyjnych „poszukiwaczy sprzeczności”, spierali się o pryncypia marksizmu i leninizmu. W marcu 1965 roku Kuroń i Modzelewski ogłosili list do członków Partii, który był rodzajem nowego manifestu komunistycznego, nawołującego do naprawiania „komunizmu realnego”. Owi nowi rewolucjoniści, nazywani przez „władzę ludową” rewizjonistami, o dziwo, najczęściej pochodzenia żydowskiego z dawniejszej kadry partyjnej, poświęcali się talmudycznym rozważaniom nad wyższością „młodego Marksa” nad „starym”, a też nad błędami leninizmu i pożytkami z trockizmu, o potrzebie „rewolucji permanentnej”. W tym czasie nikt poważnie nie traktował już marksizmu, a na studiach, prócz karierowiczów i koniunkturalistów, panowało raczej uczulenie na marksizm jako panującą, obowiązkową ideologię. Studenci, którzy bronili relegowanych kolegów, narażając się na razy ZOMO, robili to w geście solidarności, a nie z powodu ich poglądów, których nie podzielali lub po prostu w większości nie znali.
Co do przymusowych wyjazdów w 1968 roku, to nie były one takie przymusowe. Kto bardzo nie chciał wyjechać, nie wyjeżdżał. Sędzia Stefan Michnik wyjechał, ale jego brat Adam Michnik pozostał. Wyjechała prokurator Helena Wolińska, podobnie jak sędzia Michnik, przeczuwając, być może, kłopoty z powodu wyroków śmierci, jakie wydawała na polskich patriotów w latach 40. Ale nie wyjechał już komendant obozów pracy w Świętochłowicach i Jaworznie Salomon Morel, lecz pozostał w kraju aż do początku lat 90., kiedy to zdecydował się na wyjazd do Izraela, gdy zainteresowano się bliżej jego biografią, co nie przeszkodziło w tym, że pobierał do końca życia wysoką polską emeryturę. Podobnie jak Adam Michnik, nie musiał wyjeżdżać towarzysz Kuronia Karol Modzelewski, Blumsztajn czy Szlajfer oraz wiele innych osób, które zakładały później „Gazetę Wyborczą”.
Można by o tym wszystkim zapomnieć, gdyby legenda marca 1968 roku nie zaczęła się dziwnie rozrastać, nabierać nowego życia, pączkować w różne strony po 1989 roku, głównie na łamach „Gazety Wyborczej”. Mitem założycielskim jej środowiska było hasło represji antysemickich w Polsce już nie tylko w 1968 roku, ale tych mitycznych, nieodłącznych od polskości. To na łamach GW rozpoczęto kampanię zniesławiania Polaków jako antysemitów, która to wieść poszła w świat, podsycano awantury o klasztor karmelitanek w Oświęcimiu, o Krzyż Papieski na tamtejszym Żwirowisku. Po tym przyszły akcje „Jedwabne”, „pogrom w Kielcach”, wydarzenia wcale nie jednoznaczne, ale za sprawą książek J.T. Grossa, zresztą emigranta po 1968 roku, pokazywane jako zbrodnie, za które są odpowiedzialni wszyscy Polacy. Akcje te i cała wieloletnia kampania o nieustającym rzekomo polskim antysemityzmie zmierzały krok po kroku do wyrokowania o współodpowiedzialności Polaków za żydowski Holocaust.
Ta rozwinięta już na cały świat legenda o polskim antysemityzmie miała jeszcze jeden, mniej zauważalny cel: zdominować i zatrzeć wyzwalającą się jednak po 1989 roku pamięć historyczną o początkach PRL, o komunistycznej zbrodni założycielskiej, w której brali udział komuniści pochodzenia żydowskiego, kierownictwo UB złożone w większości z Żydów, a także odpowiedzialni za wprowadzania sowieckiego systemu państwowego, tacy jak Minc czy Zambrowski, którzy nową, represyjną gospodarką doprowadzili do ruiny kraju.
Ta legenda pokutuje wciąż, mimo faktów, pełna zresztą hipokryzji i sprzeczności. Typowymi antysemitami mają w niej być Gomułka i Moczar, ale nie jest nim już generał Jaruzelski, mianowany w GW „człowiekiem honoru”, zresztą przyjaciel Moczara, który robił czystki antysemickie w wojsku już w 1967 roku i wiele lat później, gdy w marcu 1968 został ministrem obrony. Legenda ta wciąż opowiada o trudnych stosunkach polsko-żydowskich, choć ani w latach 60. ani po 1989 roku nie było w ogóle takiej sprawy, została sztucznie wykreowana. Były tylko zaszłości historyczne, które reaktywowano na bieżąco i wtłaczano medialnie do ludzkich umysłów np. w różnych produkcjach filmowych, jak zupełnie propagandowe „Pokłosie”, bardziej umiarkowane „W ciemności”, czy też ostatnio film „Ida”, który chce uniknąć antysemickiego schematu, ale dopisuje nowe legendy. Film dzieje się w latach 60. PRL, a jedną z bohaterek jest stalinowska prokurator, która wydawała wyroki śmierci, a która w jakimś odruchu ekspiacji, zadośćuczynienia, popełnia samobójstwo. Gdyby to była postać fikcyjna, anonimowa, nie byłoby sprawy. Ale autor zaznaczył, że wzorował się na postaci Heleny Wolińskiej, która, jak było słychać ostatnimi laty, gdy starano się o jej proces i ekstradycję, nie miała żadnych wyrzutów sumienia, przeciwnie, groziła polskim śledczym oskarżeniem o antysemityzm. Jakoś też nigdy nie było słychać o samobójstwie ubeckiego funkcjonariusza, poruszonego swymi winami. Autorowi filmu udało się więc przy pomocy dodatkowej legendy uczłowieczyć jakoś wbrew faktom złowrogą historię rządów „żydokomuny” (którego to określenia używam za Adamem Michnikiem z jego wywiadu z 1988 roku, i za prof. Pawłem Śpiewakiem z jego książki pod tym tytułem).
Marek Klecel
fot. zdjęcie SB, archiwum IPN