Na peron wjeżdżał powoli pociąg, zapowiadany przez megafon od godziny. Leszek patrzył na ośnieżoną przyłbicę lokomotywy, oświetloną neonami stacji. Gęsty śnieg padał od rana przykrywając dachy domów szarobiałą warstwą, podobną do brudnego gipsu, najwidoczniej łączył się już w powietrzu z pyłem okolicznych fabryk. Pociąg wtaczał się na peron z prędkością nosorożca złapanego w pętlę. Stanął ze zgrzytem kół, a z wagonów wysiadali podróżni, ciągnąc za sobą pękate torby i walizy.
– Gdzież oni tak się śpieszą? – pomyślał Leszek – … a pewnie na wigilię! I spojrzał na niebo wypatrując pierwszej gwiazdy, ale ciemne chmury zamykały przestrzeń nad horyzontem.
– Znowu zasłonięto mi okno na kosmos! – powiedział z irytacją.
Był bezdomny i sypiał w starym wagonie kolejowym, stojącym na bocznym torze. W dzień wyruszał na stację i długie godziny spędzał w poczekalni, na peronach albo w dworcowym barze, gdzie zamawiał hot-doga i małe piwo. A kiedy kończyły mu się pieniądze z zasiłku, brał na kredyt porcję flaczków.
Leszek polubił to miejsce, choć od pewnego czasu noce stały się niespokojne i jakaś złodziejska szajka krążyła po torach kradnąc co popadnie, myszkując w pociągach towarowych. Trudno było ich upilnować, a starzy kolejarze mówili Leszkowi, że to i tak małe piwo w porównaniu z rabowaniem całego państwa w kolejnych nieosądzonych aferach. I na frasunek nosili ze sobą piersiówki. W dzień jednak stacja miała swój urok, a przyglądanie się podróżnym było głównym zajęciem Leszka, o ile inni lokatorzy starego wagonu nie wyciągali go na piwo. Dzisiaj wypili tylko po jednym kuflu, bo bufetowa zapowiedziała, że na wigilię w barze dworcowym nie wpuści pijanych.
Nie wiadomo właściwie kto wpadł na pomysł tej wigilii – być może proboszcz, komitet antyalkoholowy albo sam wojewoda. A może naprawdę ów tajemniczy bank otwartych serc? Sprawa wyglądała poważnie a bar zamknięto już trzy godziny temu. Przez szyby widać było dużą choinkę, którą ubierały dwie panie. Sprzątano salę, myto stoły z całorocznych potoków złości i piwa, zupy, wydzielin i potu. Czyszczono starą lampę, odkurzano kąty i półki, na których stały kolorowe butelki. Bufetowa lubiła rządzić, była więc w swoim żywiole, co rzucało się w oczy przypadkowym przechodniom. Nie myto tylko szyb, gdyż częściowo zamarzły i układały się na nich fantastyczne wzory, jakby zdjęte ze wschodnich kobierców a malowane gałązką szronu.
Takie same witraże pamiętał Leszek z lat dzieciństwa.. Podziwiał je wtedy w domu rodzinnym, kiedy umykał przed mrozem w okolice kuchennego pieca, na którym matka gotowała bigos albo pierogi. Długo wpatrywał się w rozżarzone węgliki i słuchał jak trzaskają przepalone polana, rozsypując się niczym nasycone ogniem świetliki. Opadały potem do popielnika, płonące ziarenka zorzy.
Choinkę przynosił ojciec prosto z lasu, wycinając co roku strzelistego świerka lub rozłożystą jodełkę. Leszek pamiętał jej zapach i zawsze było mu żal, gdy powoli usychała z dala od gór i śniegów, pod niską powałą izby pełnej woni kapusty i suszonych grzybów.
W tej samej chwili poczuł głód i pomyślał, że mogliby wreszcie otworzyć drzwi baru. Tymczasem z pociągu wysiadali ostatni pasażerowie, w eleganckich futrach i karakułowych czapkach. Pachnący wodą kolońską, namaszczeni jakimiś wytwornymi kremami, przy których zwykła Nivea musiała uchodzić za smar do zawiasów. Wypoczęci po nocy w sleepingu kroczyli godnie rozglądając się za bagażowymi. Leszek pomyślał, że dałoby się zarobić parę groszy i skłonił się przed wysokim jegomościem w kożuchu, wykonując gest doświadczonego tragarza. Za chwilę dźwigał ciężką walizkę. Zrozumiał słowo „taxi” i zmierzał w stronę postoju, omijając przejście na skróty. Wreszcie sapiąc z wysiłku postawił walizkę przed taksówką, a w ręce poczuł jakiś banknot. Rozpoznał jednodolarówkę i westchnął – za to mógł teraz kupić zaledwie fasolkę po bretońsku i bochenek chleba. Włożył banknot do kieszeni kurtki.
Bar był już otwarty. Ze środka słychać było kolędę. Bufetowa krzątała się za ladą krojąc ciasto z makiem. Stoły ułożone w podkowę, przykryte ceratą, zastawiono już talerzami i sztućcami. Kilka osób siedziało pod ścianą patrząc na choinkę stojącą w rogu. Obwieszona cukierkami i okryta anielskim włosem, osłaniała wstydliwie swoją nagość, zieloną i kruchą jak łamiące się szpilki. Sypały się obficie, gdy Leszek spróbował zerwać cukierek z gałązki. Zganiony przez bufetową, usiadł przy końcu stołu. A ludzi przybywało, zajmowali miejsca w milczeniu. Z radia płynęła nowa kolęda – jak co roku ten sam chór śpiewał o pasterzach, co przybieżeli do Betlejem. Betlejem też się nie zmieniało, tylko co roku inną szopkę ustawiano pod choinką. Do Leszka podszedł Piotr i klepnął go w ramię, pokazując flaszkę ukrytą w kieszeni płaszcza.
– To na później … – mruknął, patrząc wyposzczonym wzrokiem po stole.
Jedna z pań zapalała świeczniki. Zgaszono lampę wiszącą u sufitu pozostawiając jedynie mniejsze światło w bufecie. Ostatnie miejsca zajęły starsze panie w pocerowanych paltach i chustkach na głowie. Zapach naftaliny dolatujący z ich odzieży był nie do zniesienia, Leszek przesunął więc swoje krzesło nieco dalej, na sam koniec stołu, bliżej Piotra. I on dawno nie był w łaźni, ale zrósł się ze swym zapachem jak wilk ze swoją sierścią.
Bufetowa ściszyła radio i zapaliła elektryczne lampki na choince. Drzwi do baru otworzyły się i weszły jeszcze dwie osoby. Pierwsza wkroczyła nieznana nikomu pani w filcowych botkach i niebieskiej kurtce z ortalionu, a za nią wtoczył się Franek w rozpiętym płaszczu, niosąc przed sobą swój pokaźny brzuszek. W ręku trzymał niedopałek. Nie namyślając się długo zgasił go o jeden z baloników, huśtających się przy wejściu. Mała eksplozja zagłuszyła na chwilę tkliwy sopran śpiewający „Lulajże Jezuniu, lulajże lulaj…”. Za oknem znowu prószył śnieg.
– Przynajmniej w wigilijny wieczór mógłby pan, panie Franku, zachowywać się przyzwoicie! – skarciła go bufetowa.
– To na wiwat! – odparł – przecież to nie stypa…
Parę osób roześmiało się, najgłośniej koledzy Franka, mieszkańcy starego wagonu.
– Ano nie, akurat odwrotnie. Bo to narodziny…- dodał Piotr i wstał, by dać przejście Frankowi.
– Bardzo proszę… – rozległ się głos bufetowej – jest taki zwyczaj, by zostawić jedno nakrycie…
– Ale wszystkie zajęte – zawołał ktoś – a krzesła też nie ma!
Zrobił się ruch. Bufetowa przyniosła nowy talerz. Widelec i łyżkę. Ktoś przytargał z kuchni zydel. Postawiony na końcu stołu czekał na jakiegoś wędrowca, tułacza. W czasie tych przygotowań Leszek poczuł, że jego pałeczki smakowe uderzają z całą mocą o podniebienie jak o skórę bębna. Był po prostu głodny, a z kuchni dolatywał już zapach barszczu i smażonej ryby.
– Słuchaj, posuń się… – odezwał się do Piotra. – Nie chcę siedzieć na samym brzegu…nie wiadomo kto może przyjść… a jak przyjdzie jakiś Kain, to ja nie chcę tu siedzieć. Obok tego zydla…
– Co ty ? – zdziwił się Piotr. – Jaki tam Kain ? – i patrzył na Leszka jedną źrenicą. Kiedy mówił, mrużył zawsze prawe oko, a jego policzkiem poruszał nieznaczny grymas. – Coś ty taki przesądny ?
– Może przesądny… odparł Leszek – może jestem i włóczykij, ale swoją godność mam. Obok żadnego Kaina nie usiądę! To nie okrągły stół…
– To przesiądź się ze mną, mnie tam wszystko jedno. A zresztą może nikt nie przyjdzie… ?
Kiedy zamieniali miejsca, bufetowa dała znak. Wszyscy podnieśli się i łamali się opłatkiem z sąsiadami. W półmroku rozległ się brzęk chochli uderzającej o kocioł z barszczem. Brzmiał czysto jak sygnaturka na jutrznię.
.
Marek Baterowicz
.
.
O autorze:
Marek Baterowicz (ur. 4 marca 1944 r. w Krakowie) – debiutował jako poeta na łamach „Tygodnika Powszechnego” i „Studenta” w roku 1971. W kraju wydał trzy zbiory wierszy: „Wersety do świtu” (W-wa, Iskry, 1976) – tytuł był aluzją do panującej w PRL-u nocy, „Od zieleni do rdzy” (Kraków, WL 1979) oraz tomik powielony poza cenzurą – „Łamiąc gałęzie ciszy” (1981). W Paryżu opublikował tomik wierszy pisanych w języku francuskim – „Fée et fourmis” (Ed.Saint-Germain-des-Prés, 1977). W roku 1977 wychodzi też jego powieść „futurystyczna” – „Rękopis z Amalfi” (Kraków,WL) będąca groteskową kroniką wydarzeń po trzeciej wojnie światowej. Jej przekład ukazał się w Australii w r.1991,a w roku 2000 we Włoszech.
Ukończył romanistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim (1971) broniąc magisterium z twórczości Lautréamont’a (u prof.Marii Strzałkowej), a fragment tej pracy opublikowano w „Kwartalniku Neofilologicznym”. W Sydney uzyskał stopień doktora na Uniwersytecie NSW (w r.1998) tezą „Les apports espagnols chez les poètes français aux XVIe et XVIIe siècles”, rozdziały tej pracy ukazały się we Francji, Australii, Nowej Zelandii i Nowej Gwinei.
W roku 1996 wydał w Sydney antymarksistowski esej „Widmo”, napisany jeszcze w Krakowie i przemycony na Zachód w r.1985.
W kraju opublikował wiele antologii poezji krajów romańskich (Vicente Aleixandre, Umberto Saba, Egito Goncalves), latynoamerykańskich (Jorge Carrera Andrade, Eliseo Diego) czy poetów Québec’u, a również zbiór opowiadań René de Obaldia.
W roku 1983 zdążył wydać jeszcze swoje opowiadania „Pułapka pod księżycem” (Kraków, WL), ale kiedy w tym samym roku komunistyczny reżim rozwiązał Związek Literatów Polskich, dawne myśli o emigracji doszły znowu do głosu. Od maja 1985 (po czterech latach starań o paszport) Marek Baterowicz przebywa na Zachodzie (Włochy, Francja, Hiszpania), a od sierpnia 1987 w Australii. Został członkiem Związku Pisarzy Polskich na Obczyźnie, a od 2000 r. Stowarzyszenia Pisarzy Polskich w kraju. W Sydney wydał tomik „Serce i pięść” (PCA, 1987) obejmujący wiersze dawne odrzucane przez cenzurę, wiersze ze stanu wojennego oraz pisane już na emigracji. Następne tomiki wydane w Australii to kolejno: „Dama z jamnikiem” (Sydney,Akapit 1989), wybór wierszy „Z tamtej strony drzewa” (Melbourne, Puma 1992), „Miejsce w atlasie” (Sydney, Wild&Wooley,1996), „Cień i cierń” (Sydney, Vide 2003), „Pan Retro” (Sydney, 2004) oraz „Na smyczy słońca” (Sydney, Vide 2008).
W roku 1985 kilkanaście jego wierszy przełożono na angielski w USA, wyszły drukiem w „Mid-American Review”. Blisko sto wierszy w tłumaczeniu angielskim czeka na wydanie. We Włoszech ukazał się wybór jego wierszy „Canti del pianeta” (Roma, Empiria, 2010) w przekładzie Paolo Statutiego.
W roku 1992 wydał w Sydney powieść o stanie wojennym – „Ziarno wschodzi w ranie”. W przygotowaniu zbiór opowiadań z Polski, Hiszpanii oraz Australii.
W roku 2003 otrzymał za poezję nagrodę Białego Pióra, a w r.2012 był laureatem nagrody Stowarzyszenia Pisarzy Polskich za Granicą za całokształt twórczości (vide „Ekspresje”, Londyn, t.III 2012, laudacja prof. Wojciecha Ligęzy).
W kraju publikował m.i. w „Tygodniku Powszechnym”. „Znaku”, sporadycznie w „Przekroju”,”Życiu Literackim” (tylko w 1980/81) a po wyjeździe w „Arce”, potem w „Arcanach”, „Kresach” ,„Twórczości”czy „Frazie”, a w r.1992 zerwał z „Tygodnikiem Powszechnym” na znak protestu przeciwko poparciu przez to pismo grubej kreski (list o tym ogłoszony był w „Arce”). Publikował też artykuły w periodykach uniwersyteckich jak „Romanica Cracoviensia”, Studia iberystyczne” (UJ), „Estudios Hispanicos” (U.Wrocławski) czy „Literaria Copernicana” (U.Toruński).
W roku 2014 w Toronto (Kanada) wydano zbiorek jego wierszy „Status quo”, poświęcony głównie ofiarom „katastrofy” smoleńskiej.
We Francji ukazał się zbiór opowiadań – „Jeu de masques” (Nantes, 2014).
Swoje felietony publikuje na naszych blogach.pl, na Solidarnych 2010, na Marszu Polonii i na Pulsie Polonii, a także w wielu pismach polonijnych w Australii, USA, Kanadzie, w tym katolickich („Przegląd Katolicki”, Sydney i „Mi-cha-el CSMA”), roczniku michaelitów na Nowej Gwinei.