Z Janem Tomkowskim
rozmawia Konrad W. Tatarowski
.
Właśnie ukazała się Twoja „Najkrótsza historia literatury polskiej” stanowiąca nawiązanie (poczynając od układu graficznego strony tytułowej) i kontynuację wydanej w 1993 roku „Literatury Polskiej”. Tym razem jednak jednolita, bardziej „tradycyjna” w sposobie prowadzenia narracji, z założenia zwarta i syntetyczna. Przyjmujesz w niej uproszczony model periodyzacji literatury (Literatura Staropolska – Wiek XVIII – Wiek XIX – Literatura XX wieku) na końcu zamieszczając niezwykle inspirujący intelektualnie (choć bynajmniej nie optymistyczny) rozdział „Nowe perspektywy”. Czy nie obawiasz się zarzutów, że wychodzisz w ten sposób poza warsztat i perspektywę historyka literatury?
J.T. Obawiam się raczej czegoś wręcz przeciwnego – że nie nadążam i że już nie zdążę, bo przecież to wszystko, co dzieje się dokoła, w jakiś sposób nas przerasta. Trudno było do niedawna ignorować istnienie komputera, ale na naszych oczach wyrosło już pokolenie, dla którego komputer to najprostsze narzędzie, takie jak dla nas kiedyś ołówek, pędzel czy długopis. Wszystko się zmienia – literatura musi szukać dla siebie nowych przestrzeni, w których elektroniczne media nie maja jeszcze nad nią wyraźnej przewagi. To jest jakaś szansa. I jakaś nadzieja…
W pierwszych rozdziałach książki – zgodnie z podręcznikowymi zasadami – porządkujesz i hierarchizujesz zjawiska literackie, dołączając niekiedy do obowiązujących kanonów nazwiska mniej znane (na przykład poetów krajowych, tworzących w II połowie XIX wieku). Dajesz w ten sposób skrótowy – ale pełny obraz różnorodności życia literackiego w Polsce na przestrzeni dziejów. Im bardziej zbliżamy się do czasów nam współczesnych, tym bardziej obraz gęstnieje i pojawiają się problemy wyboru. Zwłaszcza po II wojnie światowej, kiedy literatura polska rozwija się w dwóch, a po 1976 roku trzech wymiarach: krajowym (PRL), emigracyjnym i pozacenzuralnym (II obieg). Czy mógłbyś uzasadnić, dlaczego zrezygnowałeś z wyeksponowania tego podziału w swojej monografii?
J.T. Ten podział był oczywiście przekleństwem, rodzajem jakiejś paranoi, której skutki do dziś są odczuwalne. Na przykład dla niektórych moich kolegów z Instytutu Badań Literackich wciąż najważniejsze jest miejsce publikacji, a nie jej treść. Wprowadzono nawet taką zasadę, że jeśli drukujesz artykuł naukowy w czasopiśmie „nienaukowym”, to przestaje on być „naukowy” itd. Na początku lat dziewięćdziesiątych doświadczaliśmy sytuacji, w której mówiono autorowi: tak, nawet dobre to, co pan napisał, gdybyż to wcześniej ukazało się w Paryżu albo w Londynie, albo chociaż w drugim obiegu. Czy ktoś jeszcze dziś (poza specjalistami oczywiście) pamięta, w jaki sposób docierał do nas „Pan Tadeusz” albo III część „Dziadów”? W którym zaborze był rozpowszechniany i od którego roku?
Odnoszę wrażenie, że w końcowych fragmentach rozdziału poświęconego literaturze XX wieku perspektywa historyka literatury ustępuje punktowi widzenia eseisty i krytyka literackiego. Czy mam rację?
J.T. No cóż, historyk literatury XX wieku jest dziś skazany na pewną prowizoryczność swoich opinii i chyba inaczej być nie może. Zwłaszcza jeśli uświadomi sobie, że żyje w czasach, gdy nie tylko sława pisarska (najczęściej owoc mediów i reklamy) trwa pięć minut. Bo niewiele dłużej zachowują aktualność rozmaite przyczynki, informatory, a nawet monografie poświęcone literaturze najnowszej. Ale zawsze jest wybór – możemy powtarzać bezmyślnie to, co nam podsuwają albo szukać na własną rękę.
I na koniec kilka uwag krytycznych. Moim zdaniem, nawet w najkrótszej historii literatury polskiej, powinno się znaleźć miejsce dla Tadeusza Nowakowskiego (jako autora „Obozu Wszystkich Świętych”), Leszka Kołakowskiego jako eseisty, a także autora filozoficznych miniatur, czy Floriana Czarnyszewicza, zupełnie zapomnianego autora „Nadberezyńców”. To pierwsze nazwiska, które mi się nasuwają. Dziwi mnie też brak w monografii pisarstwa Bronisława Wildsteina, kontynuatora najlepszych tradycji polskiej epiki. Czy w „Chronologii” w roku 1977 nie należałoby dodać, obok „Zapisu”, łódzkiego kwartalnika nieregularnego „Puls” – było to czasopismo w II obiegu nowatorskie, z literackiego punktu widzenia żywe i ciekawe. Czy to opuszczenia zamierzone, czy też wynikły z przeoczenia, nadmiaru materiału, etc.?
J.T. Jestem za tym, by istniały i ukazywały się nieustannie (bo wciąż zachodzi potrzeba uzupełniania i poszerzania) wielotomowe historie literatury polskiej. Ich autorów można rozliczać z tej czy innej nieobecności. Maleńka synteza powstaje oczywiście inaczej – wybieramy przede wszystkim te elementy, bez których obraz literatury byłby niepełny. Bez Czarnyszewicza i Nowakowskiego (Tadeusza) mogę sobie wyobrazić polską literaturę XX wieku, a bez Hłaski czy Grochowiaka jednak nie. Oczywiście, każdy działa na własny rachunek i podejmuje pewne ryzyko. Odpowiadam więc – pominięcia dotyczyły nie tylko filozofów, ale także pisarzy dla dzieci, scenarzystów filmowych, autorów piosenek, pamiętnikarzy itd. To jest historia pisarzy, a Leszek Kołakowski był nade wszystko historykiem filozofii (idei) i jego eseje mają jednak inny charakter i rangę literacką niż eseje Stempowskiego albo Herberta. „Puls”? No, jednak „Zapis” był pierwszy i miał chyba lepsze nazwiska. Selekcja jest oczywiście nieunikniona, a czasem bolesna.
Ostatnie zdania w Twojej książce: Może zatem przyszłością literatury są regiony znacznie bardziej kameralne, sfera „ja”, do której nie mają wstępu kamery telewizyjne ani mikrofony cyfrowych rejestratorów dźwięku? Lecz to oznaczałoby także otwarcie perspektyw dla literatury „domowej”, intymnych pamiętników i dzienników, esejów, zapisów prywatnych, fabuł układanych przez życie, bez nadziei na powszechny aplauz i komercyjny sukces. Może tak będzie wyglądać literatura przyszłości – literatura niepowtarzalnego, jednostkowego doświadczenia, poszukiwana wytrwale już tylko przez nielicznych? – odbieram jako optymistyczne. Że jednak z zagłady naszego kręgu kulturowego – której początków doświadczamy obecnie – coś przetrwa. Jak ziarno, które musi obumrzeć, aby na nowo wyrosło. Czy zgadzasz się z taką interpretacją?
J.T. Jakże mógłbym, nie wierzyć, że literatura przetrwa – mimo wszystko? Oczywiście, nie wiem, czy w takiej właśnie formie, bo może przetrwa w piosenkach albo grach komputerowych, a może w postaci strumienia kwantów? Lem opisał w „Solaris” ludzkość, która podróżuje na odległe planety, ale ciągle dźwiga ze sobą tony papierowych książek. Nawet on nie przewidział rozwoju cyfrowych bibliotek! Może to klęska futurologii, a może zwycięstwo nieprzewidywalnego? Ja oczywiście wybieram tę drugą ewentualność.