Z cyklu „HISTORIE OBRAZKOWE”
Każdemu, przynajmniej raz w życiu, pęka w dupie żyłka. Żyłka jak żyłka, gorzej kiedy coś poprzewraca się we łbie, nie zatrybi według schematu, sfiksuje na amen i żadna siła nie jest w stanie przywrócić dawnego porządku.
Stary Onik był dumny ze swojego czerwonego Komarka bardziej niż z synów czy żony. Jego świat zaczynał się i kończył na tłokach, cylindrach, cewkach, korpusach gaźnika. Przerobiony olej na stałe zagościł za jego paznokciami, wgryzł się w koleiny zaniedbanych dłoni. Ale on miał to za nic. Codziennie po pracy pucował lakier w kolorze dojrzałej czereśni, przecierał silnik i czyścił zabrudzoną świecę. Komarek odpalał od pierwszego kopa. Synowie przyglądali się mu w milczeniu. Oddaliby ostatniego cukierka za możliwość wyglansowania motoroweru lub asystę przy podawaniu kluczy. Stary Onik jednak wszystko wolał robić sam. Sam babrał się w smarach, sam jeździł na ryby, sam patroszył sandacze i szczupaki, sam zostawał w domu, kiedy żona z synami szła na niedzielną mszę, sam wypijał butelkę wódki, sam zasypiał na skrzypiącej wersalce. Kiedy trzeźwiał podchodził do okna i sprawdzał czy Komarek stoi na swoim miejscu.
Siedzieliśmy na ławce przyległej do parkingu plując na chodnik. Nikt nas nie wzywał na kolację, na dobranockę, czy chociażby Kobrę. Jak kury na grzędzie dziobaliśmy słonecznik od Paszy zerkając w jednym tylko kierunku. Komarek starego Onika błyszczał niczym cekin na pępku spoconej striptizerki. Jego czyste błotniki świerzbiły naszą wyobraźnię. Nie mogliśmy znieść tego sterylnego widoku. W końcu w idealny świat starego Onika musiał wkraść się chaos. Nic nie może przecież wiecznie trwać…
Było już ciemno. W oknach migotały światła telewizorów. Powietrze stało w miejscu, ze śmietników zalatywał fetor zgnilizny. Wróżyło to rychłą zmianę pogody. Pierwszy odezwał się Longin: cukier, załatwimy go na cukier. Właściwie to on wpadł na pomysł zburzenia jaśniejącej przed nami harmonii. Reszta podłapała temat, a nawet prześcigała się w pomysłach: od płonącej rakiety do tonącej ważki. Po dziesięciu minutach staliśmy dookoła onikowego Komarka. Roni odkręcił korek wlewu, a my zaciągaliśmy się słodkimi oparami benzyny. Dżygit wyciągnął spod koszulki zwędzoną matce paczkę cukru i wsypywał jej zawartość w ciemną otchłań baku. Coś zabulgotało, zasyczało. Szybko zatarliśmy ślady i daliśmy nogę do swoich hawir. Znikaliśmy w ciemnych klatkach, cicho i bezszelestnie. Jak partyzanci od Hubala.
Następnego dnia o 5.05 zadzwonił budzik. Stary Onik zwlekł się z wersalki. Poszedł do kuchni, nastawił wodę na herbatę i poczłapał po omacku do łazienki. Siedząc na muszli wpatrywał się w swoje zafajdane smarami dłonie. Kiedy wrócił do kuchni woda w czajniku już wrzała. Nasypał do szklanki dwie łyżeczki herbaty Ulung i ją zalał, aż na powierzchni utworzył się biały kożuch. Pijąc drobnymi łyczkami rozmyślał o rybach, dzikich łowiskach, zarośniętych zakolach rzek, gdzie pod konarami powalonych drzew czają się najdorodniejsze sztuki. Dopijając herbatę o barwie smoły spojrzał na ścienny kalendarz. Tego dnia stuknęła mu czterdziestka. Jakoś specjalnie się tym nie przejął. Chwycił za kolejarską torbę i cicho wyszedł z mieszkania. Dokładnie o 5.45 stary Onik stał przy swoim Komarku. Zdziwił się, kiedy silnik nie odpalił za pierwszym, drugim, a nawet piątym razem. Wrócił do domu po narzędzia. Grzebiąc w szafce pod zlewem narobił takiego rabanu, że obudził żonę i synów. Wracając na parking klął pod nosem. W ciągu godziny rozebrał silnik na części pierwsze. Jego palce kleiły się jakby przed chwilą zanurzył je w miodzie. Liznął językiem ciemną maź. Poczuł jak pulsują mu żyłki na skroniach. Potem wrócił do domu, trzasnął drzwiami i położył w butach na wersalce. Od tego dnia stary Onik godzinami wpatrywał się w sufit. Nie pomogły psychotropy przepisane przez Niewiadomską, ani sąsiedzkie wizyty. Stary Onik oderwał się mentalnie od tego świata i wszystko miał w dupie. Niczego już nie robił sam. Żona gotowała mu obiady, karmiła go, zaś synowie wpadli w nałóg wędkowania i każdy wolny czas spędzali na Bartnikach lub Pilcach. I tak pewnie byłoby do dzisiaj, gdyby nie fakt, że któregoś jesiennego dnia, po powrocie ze szkoły, znaleźli w łazience starego Onika dyndającego na kanalizacyjnej rurze. Wyglądał jak gdyby majstrował coś przy junkersie. Dużymi palcami u nóg dotykał zimnej posadzki. Jego szyję szczelnie oplatał kabel od żelazka. Wzdłuż korpusu zwisały zaimpregnowane smarami dłonie. W dniu pogrzebu starego Onika siedziałem na ławce przed blokiem i jak zwykle charkałem do celu. Omijałem wzrokiem plamę po przerobionym oleju, bo była to plama na mojej duszy. Czułem się jakbym własnoręcznie założył pętlę na jego szyi. Kuło mnie w brzuchu i nic nie mogłem jeść. Czekałem aż na moim ramieniu położy rękę śledczy z dochodzeniówki i wpakuje do pierdla na dożywocie. Obok zgniecionej paczki po Sportach rosła kałuża śliny. Od strony Jaworka napływały burzowe chmury. Onikowie w asyście nielicznej rodziny wracali z pogrzebu na stypę. Nie miałem odwagi spojrzeć im w oczy.
Krzysztof Śliwka
O autorze:
Fot. Karolina Bielak
Krzysztof Śliwka (1967) – absolwent kulturoznawstwa na Wydziale Nauk Historycznych i Pedagogicznych Uniwersytetu Wrocławskiego oraz PWSFTviT w Łodzi na Wydziale Reżyserii – kierunek scenopisarstwo. Autor ośmiu książek poetyckich, m.in. Niepogoda dla kangura (1996),Sztuka koncentracji (2002), Dżajfa & Gibana (2008), Budda Show (2013). Laureat wielu nagród literackich, w tym Georga Trakla oraz Rafała Wojaczka. Jego wiersze tłumaczone były na język angielski, niemiecki, słoweński, bułgarski, węgierski, czeski i hiszpański. W 2008 roku otrzymał nagrodę Stowarzyszenia Pisarzy Norweskich „Klepsydra” za najlepszy scenariusz w Grimstad. Mieszka we Wrocławiu.