Był listopad 1997. Hamburg tonął w słońcu, niepodobny do siebie, szczególnie w tym miesiącu. Bo zazwyczaj w listopadzie na maxa tam padało i taki panował badziew, jak w Bremie, z której przybyłem po pocieszenie.
Miałem wtedy odebrać prize, za udział w Europejskim Konkursie na Polski Wiersz Emigracyjny „Pegaz-Europa’97”. Taka atrakcja. Już sama nazwa zwalała z nóg. Ale co tam, skoro firmowała to „Twórczość” z Jerzym Lisowskim i Henrykiem Berezą na czele. Poza tym miały być propsy. No i dzindziory. A to było arcyważne, gdyż kasy mi brakowało, jak na poetę przystało. Choć wówczas byłem jedynie poetą potencjalnym raczej. Jeszcze bez jakiejkolwiek książki. Zaledwie po kilku prasowych publikacjach. Co innego Maciej Niemiec, który przyjechał na tę okazję z Paryża. W owym czasie miał już na koncie pięć tomików. To on właśnie otrzymał pierwszą nagrodę w tym konkursie. Ja drugą, a trzecią Krzysztof Bloch ze Szwecji. Ale zanim się o tym dowiedzieliśmy – czyli dzień wcześniej – ja i Maciek spiknęliśmy się w hotelu, w którym byliśmy zamustrowani. I zaraz – wykorzystując sposobność – zaczęliśmy zamieniać procenty na promile. Siedzieliśmy u mnie w pokoju i dryniliśmy wstrzemięźliwie, żeby nie stracić zbytnio tężyzny, gdyż czekała nas jeszcze oficjalna kolacja powitalna. Siedzieliśmy, cykaliśmy jakąś łychę, nawijaliśmy. Fajowo było. Głównie dlatego, że Maciek okazał się supergościem. Toteż powiedziałem mu, że nigdy jeszcze z żadnym Niemcem tak dobrze mi się nie piło. On zaś sprzedał mi kilka porad dla świeżaków. Później poszło już wszystko bardziej dynamicznie. Do pokoju wpadł bowiem Rudnicki z połową swojego hamburskiego dworu i opierdolił nas, że się ukrywamy. Złapaliśmy niezłego zonka. No bo nie wiedzieliśmy nawet, że to Rudnicki. Ktoś z jego świty zagadał jednak do niego per Rudnicki, więc chociaż to się wyjaśniło. Ktoś inny natomiast, wychylając się na korytarz, krzyknął: „Tu są! Chodźcie tutaj!”. Po chwili pojawiło się zatem jeszcze kilka osób. W tym wodzirej całego przedsięwzięcia Ryszard Wojtyłło. Przechodząc z mety w Ryśka, zaczął odstawiać bragę, trajlując, że zamówiona jest knajpa, że fullwypas, że pełno ludzi na nas czeka. Ogarnęliśmy się więc stripem i na szybkich nogach zapakowaliśmy do jakiejś gabloty, którą podjechaliśmy pod lokal. No i faktycznie człeni tam cała wuchta, ciapała już jakieś bronxy lub wino przy zestawionych w podkowę stolikach. Był wśród nich także Bereza. I była Natasza, z którą wtedy również się zaziomowałem, tak jak z Maćkiem i z Rudnickim.
Z Henrykiem było inaczej. Chociaż od początku niezwykle serdecznie. To on jako pierwszy złożył mi gratulacje po rozdaniu nagród. Bardzo pozytywnie wyrażał się też o moich wierszach. A gdy dowiedział się, że piszę prozę, zaproponował, żebym przysłał coś do „Twórczości”. Nie wyszliśmy jednak poza oficjalną formę. I trzymaliśmy się jej przez parę lat, korespondując. Co prawda, w kilka miesięcy po hamburskiej imprezie, spotkaliśmy się w Szczecinie na promocji jego „Epistołów”, które ukazały się w wydawnictwie Darka Bitnera. Zobaczyłem wtedy całkiem innego Berezę. Brylującego. Oddającego hołd każdemu zdaniu jakie sam wypowiadał. Narcystycznego. Wykonującego teatralne gesty. Wciąż jednak budzącego sympatię. A nawet rozczulającego wyborem metody na uporanie się z sytuacją wymagającą odegrania roli autorytetu i gwiazdy jednocześnie. Zadziwiająco wręcz urzekającego, mimo popadania w pretensjonalność, co ujawniło się także w dedykacji, o którą go poprosiłem, ponieważ napisał „Krzysztofowi Niewrzędowi”. Dopiero, gdy zauważył, że zdziwiła mnie taka deklinacja, zmitygował się i lekko zakłopotał. Lecz nie na długo. Już po chwili żachnął się bowiem, jak dziecko, które niesłusznie samo się skarciło i zaczął mi tłumaczyć, że taka forma odmiany mojego nazwiska jest jak najbardziej poprawna. Przyjąłem to do wiadomości. Nic innego mi nie pozostawało. A potem porozmawiałem z nim trochę, ale naszych relacji to nie zmieniło. Nadal pisałem do niego w nagłówku „Szanowny Panie Henryku”, on zaś do mnie „Panie Krzysztofie”. Pamiętam ten pierwszy list od niego. Już samo to, że tak szybko do mnie dotarł, potraktowałem jak wyróżnienie. No bo taki gościu, jak Bereza odpisał, takiemu, jak ja mleczakowi, zaledwie w kilka dni po tym, jak wysłałem do niego swoje opowiadania wraz z moim debiutanckim tomem wierszy. Toteż byłem w szoku, gdy dowiedziałem się, że przyszedł list od niego. Bumowałem wtedy akurat na jakimś festiwalu, w ramach integracji z tak zwanymi pisarzami emigracyjnymi. Na szczęście był tam również Darek Muszer. Dawaliśmy zatem radę. Regularnie jednak, jak zwykle, dzwoniłem do domu, no i Dorota powiedziała mi o tym liście od Berezy i przeczytała go przez telefon. Na tyle, na ile mogła odcyfrować drobne pismo Henryka. Miałem więc niezbyt wyraźną impresję na temat tego co napisał. Ale miałem też megazaciesz, bo przyjął do druku w „Twórczości” moje opowiadania. Odpowiednio to z Muszerem sfetowałem, a po powrocie do domu siedziałem nad tym listem tak długo, aż w końcu wszystko wykumałem. Dwa zdania sprawiły mi największą radochę: „W Pana wierszach dużo rzeczy pięknych, szuka Pan prawdy, szkicuje ją, myśli się o Pana wierszach, można do nich powracać (…) Pana wiersze są ważne, widać w nich Pana doświadczenie, Pana postawę, Pana sprzeciw wobec świata, życia, kultury”.
Kolejne listy Berezy odczytywałem już bez większych trudności. Nauczyłem się rozpoznawać jego słowa. Nie miało to jednak nic wspólnego z rutyną. Każdy z nich bowiem wprowadzał mnie w atmosferę wyjątkowości. No bo w Bremie siedziałem jak w czarnej dziurze i czułem się odcięty od świata. Każdy więc jego list traktowałem jak linę, którą mi rzucał, żebym mógł się wydostać na zewnątrz. I za każdy byłem mu niesamowicie wdzięczny, chociaż coraz częściej sprzeczaliśmy się i on coraz częściej nie akceptował moich literackich wyborów. Ale je respektował. W liście, który mi przysłał w czerwcu 1999 roku i opublikował później w „Twórczości”, napisał: „Powinien Pan się trzymać własnych racji, własne racje są lepsze od cudzych nawet wtedy, gdy są wątpliwe. Jeśli okażą się błędne, wtedy można się czegoś nauczyć, z cudzych nauk żadna korzyść”. Poza tym zgłaszając swoje kandydatury do „Paszportów Polityki’99”, wymienił moją pierwszą powieść jako jedną z „prozatorskich atrakcji artystycznych”, dodając, że „wokół rzeczywistych osiągnięć nie robi się medialnego szumu”. Z czasem jednak różnice między jego i moją wizją literatury zaczęły się wzmagać. Szczególnie nasiliło się to, gdy przesłałem mu „Wariant do sprawdzenia”. Po przeczytaniu tej powieści w maszynopisie wyraźnie był skonfundowany. Nie on jeden. Podobnie reagowali również wydawcy. Bereza jednak jednocześnie rekomendował kilka rozdziałów „Wariantu” do druku w „Twórczości”. Ale nie było to dla mnie zbyt dużą pociechą, ponieważ wydawało mi się, że tak naprawdę przestał być moim eksponentem. Tym gorzej to znosiłem, im dłużej czekałem na wydanie „Wariantu”. Nie mogłem przecież wiedzieć, że gdy w końcu ta powieść się ukaże, to zostanie nominowana do Europejskiej Nagrody Literackiej. A czekałem aż sześć lat. Toteż pisałem do niego coraz rzadziej. Jednym z ostatnich pretekstów była moja przeprowadzka do Berlina. Poinformowałem go o niej i zaprosiłem, licząc na to, że Berlin go skusi. Ale uznał, że nie da rady. Co nie było dziwne, gdyż miał już wtedy siedemdziesiąt sześć lat.
Nasza korespondencja urwała się, ponieważ nie wiedziałem, co miałbym mu o sobie pisać. Nie miałem też żadnej nowej książki, którą mógłbym mu przesłać, przypominając o sobie. I nagle po dwóch latach Bereza sam do mnie zadzwonił. Ze względu na chorobę Jerzego Lisowskiego przejął część jego redakcyjnych obowiązków i trafił na moje teksty o Berlinie, które przesłałem do „Twórczości”. Był nimi zachwycony i postanowił mi o tym powiedzieć. No i o tym, że pójdą w jednym z najbliższych numerów. Bardzo się ucieszyłem, a kilka miesięcy później przesłałem mu „Czas przeprowadzki”, w którym te właśnie teksty się znalazły. Ponowiłem też zaproszenie do Berlina. Nie czuł się jednak na siłach. Napisał: „Całkiem ładny wypad do Berlina podarował mi Pan swoją książką, dziękuję”. Po długiej przerwie w wydawaniu, ten rok okazał się nadmiernie łaskawy. Skumulowało się w nim kilka pozycji. Oprócz „Czasu przeprowadzki” ukazał się bowiem „Almanach Literacko-Artystyczny Piastów 75”, którego byłem współredaktorem, tłumaczona przeze mnie z niemieckiego książka Olafa Kühla „Gęba Erosa. Tajemnice stylu Witolda Gombrowicza” oraz mój kolejny tom wierszy pt. „popołudnie”. Wszystkie te książki wysyłałem oczywiście do Berezy. I na każdą z nich on jakoś reagował. Po przeczytaniu „popołudnia” napisał zaś: „Drogi Krzysztofie, znamy się tak długo (przez twórczość i korespondencyjnie), że najwyższy czas przejść na tę formę zwracania się do siebie. Korzystam ze starszeństwa, z dobrej okazji i w tym liście to właśnie inauguruję. Okazja jest znakomita, Twój tomik „popołudnie”. Bardzo się nim ucieszyłem i odkładam do książek stałego kontaktu, a to u mnie duże wyróżnienie”.
Właśnie wtedy korespondencję zamieniliśmy na telefoniczne rozmowy. Głównie o życiu literackim. Ale także o codzienności, na którą Henryk czasem się zżymał. Choćby na sylwestrowe huki wystrzałów i mówił, że przejęto to od Niemców, którzy świętując sylwestra podczas wojny w Warszawie, strzelali po pijaku z pistoletów. Chętnie słuchałem tych jego anegdot i opowiadałem mu o tym, co jego interesowało. I mniej więcej raz w miesiącu do niego dzwoniłem. To zaś spowodowało, że jeszcze bardziej się zaprzyjaźniliśmy i gdy po roku spotkaliśmy się w Szczecinie, z okazji wydania jego „Wypisków”, Henryk sprezentował mi tę książkę z taką dedykacją:
Najbardziej zaskoczył mnie jednak, gdy ukazał się „Wariant do sprawdzenia”. Wysłał do mnie wtedy list. Ostatni jaki od niego otrzymałem. Opublikował go później w formie recenzji. Napisał w nim między innymi: „Całość Wariantu do sprawdzenia ze wszystkimi trangresjami w realną niemożliwość nie dałaby się zmieścić w żadnym z najważniejszych dziś utworze typu autobiograficznego, ani w Pięknych dwudziestoletnich ani w Z głowy Janusza Głowackiego”. Zaraz zadzwoniłem do Henryka i zapytałem skąd taka zmiana w jego odbiorze tej powieści, bo gdy czytał ją kilka lat wcześniej w maszynopisie, to niektóre rozdziały wręcz go irytowały. „Widocznie musiałem dorosnąć do tego co piszesz” – powiedział. Było to niebywałe. I takim go zapamiętałem, chociaż wielokrotnie jeszcze rozmawialiśmy i nie raz się spotkaliśmy.
Henryk Bereza – (ur. 28.10.1926 r., zm. 21.06.2012 r.) – jeden z najwybitniejszych polskich krytyków literackich. Przez ponad pięćdziesiąt lat był redaktorem miesięcznika „Twórczość”. Kierował działem krytyki, a następnie prozy i był zastępcą redaktora naczelnego. Przeszło trzydzieści lat prowadził również w „Twórczości” autorską rubrykę „Czytane w maszynopisie”. Jego opinie kształtowały w dużym stopniu krajobraz literacki w Polsce.
.
Krzysztof Niewrzęda
Fot. Elżbieta Lempp
..
O autorze:
Krzysztof Niewrzęda (ur. w 1964 r. w Szczecinie) – poeta, prozaik i eseista. Finalista Nagrody Poetyckiej SILESIUS (2011) i Europejskiej Nagrody Literackiej (2009). Nominowany do Nagrody Mediów Publicznych COGITO (2008). Wydał tomy wierszy: „w poprzek” (1998), „poplątanie” (1999), „popłoch” (2000), „popołudnie” (2005), „popiół” (2012), powieść poetycką „Second life” (2010), zbiór esejów „Czas przeprowadzki” (2005) oraz powieści: „Poszukiwanie całości” (1999, 2009), „Wariant do sprawdzenia” (2007), „Zamęt” (2013). Publikował w licznych pismach literackich i społeczno-kulturalnych oraz antologiach w Polsce, a także w tłumaczeniach na języki obce m.in. w Chorwacji, Japonii, Francji, Niemczech i Ukrainie. Mieszka w Berlinie.
.