Czerwony kolor wyraźnie zdominował obraz widoczny na ekranie telewizora. Podporządkował sobie to, co powinno być różowe lub pomarańczowe i przenikał nie tylko przez biel i inne jasne barwy, przenikał nawet przez kolor zielony. Ze wszystkiego czerwień wylewała się poza stałe kształty i kontury, tworząc krwawą aureolę rzeczy i przedmiotów. Sportowcy, którzy mieli na sobie czerwone koszulki lub spodenki wyglądali tak, jakby ich ubrania rozrastały się; jakby namalowano je akwarelą na mokrym papierze.
Wpatrzeni w telewizor chłopcy napawali się udawaną dorosłością. Uważnie odgrywali ją przed sobą. Rozparci w wielkich fotelach, pretensjonalnie zaciągali się papierosowym dymem i popijali piwo z wysokich szklanek.
– Jasiu? A twoi zgredzi to nie mogą kupić se jowisza? – zapytał jeden z nich. – W tym ruskim gównie to już prawie nic nie widać.
– Ty chyba ochujałeś Zgrany – oburzył się Jasiu. – A za co? Myślisz, że mój stary zarabia w stoczni tyle, co twój na statku. Ja nie wiem nawet czy dostanę na osiemnastkę na emzetę, a ten mi o jowiszu nawija.
– Jak ci dadzą na emzetę, to od razu weź od nich na trumnę – wtrącił się trzeci chłopak.
– Ale żeś walnął Jojo, jak łysy o beton – powiedział Zgrany.
– A co? – zdziwił się Jojo. – Nie pamiętasz już jak Orlik się załatwił.
– Cicho bądźcie! – uspokoił ich Jasiu. – Jest Kozakiewicz! Będzie atakował pięć siedemdziesiąt cztery.
– A co te kacapy tak gwiżdżą? – denerwował się Zgrany. – To powinno być zabronione. Przecież on musi się przed skokiem skoncentrować.
– To w ramach polsko-radzieckiej przyjaźni – powiedział z przekąsem Jojo.
– Dobra już, dobra. Nie gadajcie – upominał kolegów Jasiu.
– Poo-szedł! – krzyknął Zgrany.
Kozakiewicz, trzymając przed sobą tyczkę, biegł coraz szybciej.
– Idziesz, idziesz – emocjonował się Zgrany. Ale nie pomogło to, gdyż po chwili, polski skoczek strącił w locie poprzeczkę.
– Wszystko przez tych kacapów jebanych – skwitował Jasiu.
– Wołkow też nie przejdzie. Mówię wam – zapewniał Zgrany. – Kozakiewicz i tak go wydyma. Nie ma chuja we wsi. Zobaczycie. Będzie miał złoto.
I okazało się, że Zgrany miał rację. Bo chociaż zgromadzona na Łużnikach publiczność gwizdała coraz głośniej i jej gwizd stał się tak gęsty, iż unosząc się nad stadionem, zaczął tworzyć coś w rodzaju szczelnej powłoki pod zawieszoną na wysokości 574 centymetrów poprzeczką, Kozakiewicz przebił tę powłokę i odbijając się tyczką od bieżni, poszybował nad poprzeczką. A gdy spadł na materac, odwrócił się, uniósł prawą zgiętą w łokciu rękę i krzyżując ją z ręką lewą, zaprezentował publiczności wyciągnięte w pionie ku górze przedramię z zaciśniętą pięścią.
– Ale im wała pokazał! – nie mógł się nadziwić Jasiu.
– A nie mówiłem – cieszył się Zgrany. – Mamy złoto!
– No to za Kozakiewicza! – powiedział Jojo i uniósł szklankę z piwem.
– Za Kozakiewicza – odpowiedzieli pozostali, wznosząc toast.
– A kacapy niech idą w pinechy – śmiał się Zgrany, gdy akurat rozległ się dzwonek przy drzwiach.
– To na pewno dziaki. Otwórz im Jojo, a ja tu trochę poskładam – powiedział Jasiu, po czym zabrał puste butelki ze stołu i schował je w barku, z którego wyjął następnie sześć kieliszków i butelkę Bocci: – Weź Zgrany te pety wywal z popiołki.
– Czekaj – nie kwapił się Zgrany. – Kozak będzie jeszcze na rekord świata skakał.
– Kurde, Zgrany – zdenerwował się Jasiu, stawiając kieliszki i butelkę na ławie, gdy Jojo otwierał drzwi w przedpokoju. – Daj tę popiołkę – powiedział i wyszedł z nią na balkon.
– Jebane kacapy! – krzyknął Zgrany. – Znowu gwiżdżą. Chodźcie! Szybko! Chodźcie!
– Co jest? – zapytał Jojo wchodząc wraz z trzema dziewczynami do pokoju.
– Cześć – powiedział Zgrany.
– Cześć – przywitały go dziewczyny.
– Patrzcie – mówił Zgrany – Kozak będzie bił teraz rekord świata.
Wszyscy wpatrywali się więc w telewizor, a tam Kozakiewicz znowu biegł i znowu poszybował nad poprzeczką. Tym razem jednak zawieszoną na wysokości 578 centymetrów.
– Przeszedł! Przeszedł! – krzyczał Zgrany. – Cha! Cha! Przeszedł!
– Siadajcie dziewczyny – zachęcał je Jasiu. – Kozak akurat pobił rekord świata, a wcześniej zdobył mistrzostwo olimpijskie.
– A to fajnie. Kurcze. Świetnie – cieszyły się dziewczyny, siadając na kanapie.
– Ale żebyście widziały, jakiego wała pokazał Ruskim – smiał się Zgrany.
– No – potwierdził Jasiu. – Chcecie dziewczyny wermutu?
– Z siarką? – zapytała jedna z nich.
– No co ty, Kredka – oburzył się Jasiu. – Byliśmy wczoraj w Berlinie na zakupach.
– A to co innego – powiedziała Kredka. – Chcemy, no nie Julcia?
– No pewnie – potwierdziła Julcia.
– A ty Mała chcesz? – zapytał trzecią dziewczynę Jasiu.
– Czekajcie chwilę, czekajcie – uciszał wszystkich Zgrany. – On chyba będzie jeszcze próbował pobić teraz ten swój nowy rekord. Ale klient, nie do wyjęcia.
Kozakiewiczowi nie udało się jednak skoczyć wyżej. Rosjanie nadal gwizdali z nienawiścią i ten ich gwizd prześwidrował chyba polskiego tyczkarza, ponieważ próbując wznieść się nad poprzeczkę zawieszona na wysokości 582 centymetrów, spadł jak przebity balon. Ale wszyscy i tak mieli wystarczające powody do tego, żeby świętować.
– Jasiu? Może byśmy przynieśli z twojego pokoju chociaż kaseciaka i tego twojego amatora, co? – zaproponował Jojo. – Ja ci pomogę potem wszystko poskładać, zanim wrócą twoi zgredzi.
– Czasu będziemy mieli dosyć, bo oni na cały tydzień pojechali – powiedział Jasiu.
– No to czemu żeś wcześniej nie mówił, barania łąko – żałował Zgrany. – Mogliśmy zrobić większe zapasy w tym Berlinie.
– Ciekawe kto by to targał? – zapytał Jojo.
– No fakt. Trzeba nam było z dziewczynami pojechać – powiedział Zgrany.
– Do Berlina? – zdziwiła się Mała.
– A co? Przecież to nie jest ta twoja Warszawa dziewczyno. Ze Szczecina to jest chwila moment – mówił Zgrany. – My to nawet na wagary już do Berlina jeździliśmy.
– Nie bajeruj – powiedziała Mała.
– No kurde, Kredka! Powiedz coś tej swojej kuzynce, bo ona myśli, że my tu za jakąś żelazną kurtyną siedzimy, tak jak ona w tej swojej Warszawie – śmiał się Zgrany.
– On nie bajeruje – potwierdziła Julcia. – My też byłyśmy raz z nimi w Berlinie na wagarach.
– No pewnie, że nie bajeruję. Dziewczyno, my to niedługo honorowe obywatelstwo NRD dostaniemy. Pojechałabyś z nami do Berlina, to byś mogła se nawet sokownik kupić, albo jakiś szybkowar i miałabyś pamiątkę z wakacji. A tak…
– No, no, no – uśmiechała się Mała, stukając o blat ławy niebieską paczką papierosów.
– Masz caro? – zdziwił się Jasiu.
– W końcu przecież ze stolicy przyjechała, no nie – odpowiedziała za kuzynkę Kredka.
– Od razu widać, że działamy w ramach RWPG. Polskie papierosy, enerdowskie piwo i ruski telewizor – skwitował wszystko Jojo.
Ale telewizor okazał się niepotrzebny. Jasiu przyniósł ze swojego pokoju sprzęt i ustawił wszystko na półkach meblościanki, wyjmując z niej najpierw kryształowe wazony, żeby zrobić miejsce na magnetofon, gramofon i radio z kolumnami. W pokoju zabrzmiała więc muzyka i dziewczyny zaczęły tańczyć, podśpiewując w refrenie: „One way ticket” wraz z wokalistką zespołu Eruption. A potem przyszło jeszcze kilka osób i wszyscy razem tańczyli, palili i z kryształowych wazonów pili wódkę wymieszaną z wermutem i enerdowskim piwem. Całowali się też po kątach i próbowali nawet czegoś więcej, ale w dwupokojowym mieszkaniu zbyt często otwierały się drzwi do pomieszczeń, w których próbowano znaleźć intymność. Wskutek czego dziewczyny stały się nerwowe i niechętne do wykraczania poza grę wstępną. Tylko najbardziej wytrwali chłopcy pozostali zatem przy nich. Nad ranem wszyscy zebrali się w jednym pokoju na wspólne słuchanie muzyki. Już nie takiej do tańca, tylko takiej, która mogłaby stać się środkiem lokomocji podczas wymarzonej podróży. Ktoś włączył więc Follow My Dream i już po chwili dziewczyny zaczęły przytulać się do chłopaków i się z nimi całować. Należało to bowiem do obrzędowości, do tej atmosfery, która zawsze towarzyszyła rytualnej ceremonii kończącej każdą prywatkę. Tak jak zapowiadające ją nabożne wręcz wyjmowanie płyty z koperty i układanie jej na talerzu gramofonu. I delikatne głaskanie jej elektrostatyczną szczotką, przeradzające się w pieszczotę, zapobiegającą przeskakiwaniu igły na drobinach kurzu i wszelkim trzaskom. Nic nie zakłócało więc muzyki, gdy przytuleni do dziewczyn chłopcy z coraz większym przejęciem, wraz ze Skrzekiem, zaczęli śpiewać:
I… I love freedom
You… you love freedom
Everyone… everyone should have freedom, must have freedom
Everyone should have freedom
I… I want freedom
You… you want freedom baby
Everybody must have… everybody must have freedom… freedom… freedom
Must have freedom… everybody must have freedom
Freedom… freedom to think, think what you want
Freedom to sing, sing our song
Freedom to love you, love you my baby
Must have freedom
Freedom my friends it’s our song… it’s our song…
Śpiewali i stawali się coraz bardziej poważni. Stawali się subtelni. Zatracali swoją kanciastą, nieuważną chłopięcość. Jakby nagle zaczęli dojrzewać. Jakby byli coraz bliżsi świadomego doświadczania. Jakby przestało im wystarczać enerdowskie piwo i wermuty oraz ustawiane przez ich matki, w łazienkach opakowania po zachodnich dezodorantach, kremach i proszkach, i butelki po zagranicznych szamponach do włosów, wypełnione szamponami krajowymi. Śpiewali i wyglądali tak, jakby wstąpili już na drogę, którą w ciągu kilkunastu dni mieli dotrzeć pod bramę stoczni, gdzie ojciec Jasia wraz ze swoimi kolegami zawiesił transparent z hasłem: SOCJALIZM TAK – WYPACZENIA NIE. Dzień w dzień chodzili potem pod tę stocznię. A właściwie jeździli tam na rowerach, które powyciągali z piwnic, mimo że wcześniej uznali je już za niegodne zainteresowania. Wcześniej uważali bowiem, że są zbyt dorośli, zbyt poważni by jeździć na rowerach. Traktowali je jedynie jak rekwizyty z lat szczenięcych lub atrybuty statusienia. Naśmiewali się z wyrośniętych maminsynków, którzy radośnie okrążali place zabaw na swoich startach, sprintach i albatrosach. Naśmiewali się z ojców rodzin, którzy w niedzielę przemierzali Jasne Błonia na traperach, karatach i flamingach. Jedynie Joe ich nie śmieszył. Joe budził wręcz ich podziw. Imponował im. Był niczym jeździec znikąd – tajemniczy, znany tylko z mniej i bardziej zmyślonych opowieści. Nie byli nawet pewni czy on rzeczywiście miał na imię tak, jakby go ochrzcił Mark Twain. Ale mówili: „Patrzcie, Joe jedzie”, widząc, jak przemykał na składaku przez aleję fontann lub plac Grunwaldzki. Bo tam, wracając ze szkoły, spotykali go najczęściej. Jego długie czarne włosy rozwiewały się na wietrze. Nie mógł być niezauważony. Barczysty, śniady. Wyglądał jak indiański wojownik. I zawsze wyróżniał się na tle zakurzonej miejskiej zieleni; na tle popielatych domów i szaroczerwonych tramwajów oraz szaroburych tłumów. Ale oni? Oni byli pewni, że nie pasują na rowery. Oni chcieli jeździć „emzetkami” lub „maluchami”. Chcieli podjeżdżać z piskiem opon pod Szejka, Kontrasty albo Małą Scenę. A może nawet pod Kaskadę. Chcieli palić Caro lub Marlboro. Choćby tylko te w miękkich opakowaniach, które można było od czasu do czasu kupić w kiosku – za jedyne 28 złotych. Chcieli robić zakupy w Peweksie za dolary, albo przynajmniej za bony. Chcieli podrywać „szmule”. Chcieli szpanować, chodzić w skórzanych kurtkach i w butach z „czubami”. Oczywiście podkutych, żeby wszyscy słyszeli, że to oni idą. Jak więc mogli jeździć na rowerach? I to w takich butach. Jeździli więc zazwyczaj tramwajami. Ale tramwaje z powodu strajku pozostawały w zajezdniach. Chłopcy musieli więc wyciągnąć z piwnic zakurzone „wyścigówki” i zapomnieć o tworzonym wcześniej wizerunku.
Całymi dniami wystawali przed bramą stoczni, zaglądali przez płot i nasłuchiwali. Chcieli koniecznie wiedzieć, o czym mówili kibicujący stoczniowcom ludzie. Czasem też sami próbowali włączyć się do rozmów. Z dnia na dzień byli bowiem coraz lepiej zorientowani. Słuchali Wolnej Europy oraz Głosu Ameryki. Czytali rozdawane przed stocznią ulotki oraz Jedność wydawaną przez Międzyzakładowy Komitet Strajkowy. Edukowali się w przyspieszonym tempie, zdobywając zabronioną wcześniej wiedzę. Wiedzieli już czym był Katyń i czym była Jałta. Wiedzieli, że najbardziej gorącymi miesiącami w Polsce był Październik, Marzec i Grudzień. I wiedzieli też, co kryje się pod takimi pojęciami, jak: „bratnia pomoc”, „demokracja ludowa” i „rubel transferowy”. Spierali się, dyskutowali i starali się nadrobić zaległości jakie mieli wobec tych, którzy dziesięć lat wcześniej uciekali spod szczecińskiej stoczni przed czołgami; wobec tych, którzy budowali na szczecińskich ulicach barykady i rzucali kamieniami w strzelających do nich milicjantów; wobec tych, którzy podpalili gmach komitetu wojewódzkiego PZPR. Przede wszystkim zaś wobec tych, którzy wtedy zginęli i zostali zakopani w jednym dole na Cmentarzu Centralnym. Malowali więc białą farbą na murach: STRAJK SOLIDARNOŚCIOWY TRWA albo ŻĄDAMY LIKWIDACJI CENZURY. Rozlepiali w mieście plakaty z żądaniem uwolnienia więźniów politycznych. Rozrzucali także ulotki. Najczęściej z wieżowców. Wjeżdżali windą na najwyższe piętra i wyrzucali przez okna pliki zadrukowanych prawomyślnie kartek, a wiatr roznosił je lepiej niż jakikolwiek listonosz. Któregoś razu złapała ich przy tym milicja. Po raz pierwszy poczuli więc jaki ból sprawiają uderzenia gumową pałką. Przy okazji usłyszeli też że są skurwysynami. W komisariacie spędzili jednak zaledwie kilka godzin. Za starzy na Izbę Dziecka i zbyt banalni na więzienie, zostali zmuszeni jedynie do siedzenia na korytarzu i przyglądania się nerwowo chodzącym w tę i z powrotem mundurowym i cywilom. Wśród nich był również Joe, który przemieszczał się między pokojami. Nie wyglądał jednak, jak indiański wojownik, tylko raczej jak przebrany za niego szeryf.
Następnego dnia znów byli przed stocznią i znów rozrzucali w mieście ulotki. Czuli się silni, zwarci i gotowi. Jak na prawdziwych bojowców przystało, zaczęli gustować w prostych robotniczych trunkach z czerwoną kartką i papierosach marki Popularne, które za bardzo jednak ślinili z powodu przyzwyczajenia do peweksowskich filtrów. Tytoń plątał im się więc między zębami. Nie zniechęcało ich to jednak. Palili te popularne, od których proletariacko żółkły im palce, by jeszcze bardziej wtopić się w zbuntowany tłum i by wraz z tłumem odczuwać uniesienie, które tłum wytwarzał. Nigdzie indziej nie mogli go bowiem poczuć tak wyraźnie. Tylko tam było to możliwe – przed stocznią. Tam ogarniało ich to dziwne uczucie, którego wcześniej doświadczali jedynie oglądając transmisje z zawodów, w jakich zwyciężali polscy sportowcy. I to tylko w niewielkim stopniu. Bo nawet wtedy, gdy Szurkowski lub Szozda wygrywał Wyścig Pokoju; nawet wtedy, gdy Tomaszewski bronił karne, a Lato, Szarmach i Deyna strzelali gole; nawet wtedy, gdy olimpijskie medale zdobywała Szewińska – nigdy uczucie to nie było aż tak silne i aż tak wyraziste. Tylko tam w tłumie wypełniało ich ono z taką intensywnością. Tylko tam, gdzie wisiały biało-czerwone flagi, obrazy Matki Boskiej i portrety papieża. Tam, gdzie mówiono: Naród, Społeczeństwo, Ojczyzna. Tam, gdzie z dnia na dzień dowiadywali się o utworzeniu w Gdańsku Komisji Ekspertów pod przewodnictwem Mazowieckiego; o tym, że Pińkowski zastąpił Babiucha na stanowisku premiera i o tym, że choć prymas Wyszyński kazał się powstrzymać strajkującym, to strajki zaczęły się również w Łodzi, Nowej Hucie, Poznaniu i Olsztynie i że Międzyzakładowy Komitet Strajkowy powstał we Wrocławiu, a na koniec także w Jastrzębiu. Tam bowiem, przed stocznią najszybciej rozchodziły się te informacje. Tam, gdzie rozmawiano o konieczności wprowadzenia wolnych sobót i utworzenia wolnych związków zawodowych. Tam, gdzie wywieszone były strajkowe postulaty, które oni wielokrotnie czytali i szczycili się, że jest ich dużo więcej niż w Gdańsku, tak, jakby sami je napisali. Byli przekonani, że właśnie dlatego partia swoich negocjatorów wysłała najpierw do Szczecina i że Szczecin nabrał wskutek tego szczególnej rangi. A oni razem ze Szczecinem. Choćby tylko ze względu na to, że malowali hasła na murach, rozlepiali plakaty i rozrzucali ulotki. Gdy zaś 30 sierpnia zobaczyli entuzjastyczne powitanie wychodzących sygnatariuszy szczecińskiego porozumienia, nie mieli już, co do tego, najmniejszych wątpliwości. Nigdzie wcześniej nie udało się bowiem to, co udało się w Szczecinie. Nigdy wcześniej nikomu nie udało się zmusić władzy aż do takich ustępstw. Szczecińscy stoczniowcy byli pierwsi. A jednak w telewizji wspomniano jedynie o podpisaniu porozumienia przez Jurczyka i Barcikowskiego. Dzień później natomiast, zakończenie strajku w Gdańsku transmitowano niczym kolejny zjazd PZPR. Dlatego złościli się, wspólnie oglądając u Jasia tę transmisję. I chociaż kręciły się im w oczach łzy, które ukradkiem ocierali, żeby nie zdradzić jak bardzo są wzruszeni, denerwowało ich nawet to, że Wałęsa wystąpił z wielkim, czerwonym długopisem, przypominającym nierozłożony parasol. Jego czerwień rozlewała się po ekranie radzieckiego telewizora, podporządkowując sobie wszystko, co powinno być różowe lub pomarańczowe i przenikała nie tylko przez biel i inne jasne barwy. Przenikała nawet przez kolor zielony.
.
Krzysztof Niewrzęda
.
O autorze:
Krzysztof Niewrzęda (ur. w 1964 r. w Szczecinie) – poeta, prozaik i eseista. Finalista Nagrody Poetyckiej SILESIUS (2011) i Europejskiej Nagrody Literackiej (2009). Nominowany do Nagrody Mediów Publicznych COGITO (2008). Wydał tomy wierszy: „w poprzek” (1998), „poplątanie” (1999), „popłoch” (2000), „popołudnie” (2005), „popiół” (2012), powieść poetycką „Second life” (2010), zbiór esejów „Czas przeprowadzki” (2005) oraz powieści: „Poszukiwanie całości” (1999, 2009), „Wariant do sprawdzenia” (2007), „Zamęt” (2013). Publikował w licznych pismach literackich i społeczno-kulturalnych oraz antologiach w Polsce, a także w tłumaczeniach na języki obce m.in. w Chorwacji, Japonii, Francji, Niemczech i Ukrainie. Mieszka w Berlinie.