Zbadałem dokładnie mapę, ale nie mogłem zidentyfikować drogi, po której jechałem.
Jerzy Kosiński – „Kroki”
Dzień w dzień siedział przed domem na murku. Gdy rano podchodziłem do okna, zawsze już tam był, bez względu na pogodę. Siedział i gapił się na samochody, wypalając przy tym paczkę papierosów i wypijając pięć puszek piwa. Kiedyś zapytałem go, po co to robi, po co wyłazi w deszcz, w zimno i gapi się na te samochody.
– Ja je liczę – powiedział.
– Po co? – zdziwiłem się.
– Tak sobie. A co mam robić?
Budzony wieloletnim przyzwyczajeniem znalazł sobie takie właśnie zajęcie. Odkrył sposób na zabijanie czasu, na bezbolesne przetrwanie chociaż kilku godzin. Dzięki temu znajdował uzasadnienie dla wstawania, mycia, ubierania się, picia porannej kawy. Dzięki temu sensowne stało się dla niego wychodzenie z domu i wracanie.
Każdego dnia, dokładnie o dwunastej, zbierał opróżnione puszki po piwie i opuszczał swoje miejsce. Przychodził na nie następnego ranka – punktualnie o siódmej. Przejeżdżające obok samochody dodawał tak sumiennie, jakby było to jego zadaniem, jego obowiązkiem. Ich ilość potwierdzał konkretną liczbą, odpalając papierosa od papierosa i wypijając po piwie na godzinę. To co robił nie służyło jednak statystycznym zestawieniom. On nigdy nie próbował dowodzić, dajmy na to, że w czwartki (lub inne dni) przejeżdża obok niego więcej samochodów niż na przykład w poniedziałki. Nie. Sens miało jedynie to, iż mógł stwierdzić, że w następujących po sobie dniach nigdy nie przejeżdżało ich tyle samo. Reszta go nie interesowała.
Dni różniły się więc między sobą wyłącznie o kilka lub kilkanaście samochodów. Taka sama była natomiast ilość wypalanych papierosów i wypijanych piw. Również wtedy, gdy przychodziłem do niego i siadałem obok. Cały zapas zatrzymywał bowiem dla siebie. Nigdy mnie nie częstował. Zaczynał, co prawda, ze mną rozmawiać i przestawał interesować się samochodami, ale pił i palił w niezmiennym tempie.
Nasza znajomość była nietypowa. Ograniczała się wyłącznie do tych porannych rozmów na murku. Poza tym nie spotykaliśmy się. Chyba, że przypadkowo, jak to bywa między sąsiadami, na schodach albo w piwnicy. Wymienialiśmy wtedy grzecznościowe pozdrowienia, ale nic więcej. Nie odwiedzaliśmy się, nie chodziliśmy razem na piwo, nie mieliśmy wspólnych znajomych. Dzieliliśmy się jedynie murkiem.
Od czasu, gdy zostawałem w domu sam, przychodziłem do niego coraz częściej. Co prawda, dopiero na ostatnie kilkadziesiąt minut jego dyżuru, ale robiłem to chętnie. Tym bardziej że po kilku naszych spotkaniach wprowadził do swojego liczenia rozdział czterech godzin. Nie miałem więc wyrzutów co do tego, iż swoją obecnością niweczę jego wysiłki porównywania. Dzięki wyraźnemu rozgraniczeniu na dwie fazy: fazę czterech godzin i fazę piątej godziny, mógł bowiem dysponować konkretnym wynikiem, nawet wtedy, gdy przychodziłem. Siadałem obok niego, zapalałem papierosa i pytałem:
– Jak dzisiaj?
– Dużo więcej niż wczoraj – odpowiadał. Lub: – Mało jakoś dzisiaj. Albo mówił, że o ileś tam mniej lub o ileś więcej, podając dokładne liczby.
Potem rozmawialiśmy, narzekaliśmy, opowiadaliśmy sobie obejrzane w telewizji programy i zasłyszane historie. On zawsze miał również coś niesamowitego w zanadrzu. Na przykład, o niezauważonej śmierci jednego z mieszkańców pewnego budynku. Nikt nie zastanawiał się nad tym, dlaczego przestał się on pokazywać na klatce schodowej, czy na podwórku. Nikt jednak nie miał powodu, żeby się nad tym zastanawiać, ponieważ opłaty za mieszkanie, które człowiek ten zajmował, a także opłaty za prąd i telefon zawsze wpływały regularnie. Były ściągane automatycznie z zapełnionego wysoką sumą konta. Dopiero więc, gdy pozostali mieszkańcy domu postanowili poprowadzić do swoich mieszkań jakieś nowe okablowanie, zainteresowali się swoim sąsiadem. Zależało im bowiem na tym, by zebrać jak najwięcej osób popierających ten projekt, ponieważ każdy chętny przyczyniał się do obniżenia jednostkowych kosztów. Wysuszonego trupa znaleziono wówczas w fotelu z gazetą w dłoni. Widniała na niej data sprzed czterech lat.
Albo o kobiecie, która przez kilka lat zbierała pieniądze na to, by wyjechać do lepszej Europy ze swoim wnukiem. Chciała zapewnić chłopcu, który był sierotą, lepszy start i tak dalej. Oszczędzała uparcie każdą najdrobniejszą nawet sumę. Zaraz po przyjeździe, gdy wyszli z dworca, na pierwszym przejściu przejechał ich samochód.
Lub o trzynastoletniej dziewczynie, która oskarżyła swojego ojca o to, że wielokrotnie ją zgwałcił. Postanowiła zemścić się na nim, ponieważ nie pozwalał jej zbyt późno wracać do domu.
Wydawało mi się, że mógł bez końca przytaczać tak szokujące zdarzenia. Jeśli więc decydowałem się wyjść do niego, zawsze wracałem z jakąś sensacją.
Mówił o śmierci z przepracowania, o tym, że na świecie jest miliard ludzi bez pracy i że trzysta sześćdziesiąt osiem osób posiada majątek równy dochodom połowy całej reszty; że kiedyś miliard ludzi przybywało w ciągu stu lat, a teraz zaledwie w ciągu siedmiu. Wspominał o finansowaniu pokojowych nagród z pieniędzy inwestowanych w przemysł zbrojeniowy i o tym, że co piąty uczeń między dziesiątym a szesnastym rokiem życia, chociaż raz, przyniósł do szkoły pistolet.
Palił papierosy, pił piwo i opowiadał o hamburgerach z kangurów, o tuczeniu bydła pyłem cementowym i antybiotykami. Przerażał informacjami o kremach przeciwko zmarszczkom wykonywanych z ludzkich embrionów i o zupach na potencję przygotowywanych z noworodków. Wprowadzał niepokój, mówiąc o przetaczaniu skażonej krwi i produkowaniu na jej bazie leków oraz o tym że cofnięto środki finansowe na zwalczanie wielu niebezpiecznych chorób. A ja słuchałem. Obok nas przejeżdżały samochody, których on nie liczył. Paliliśmy. Każdy swoje papierosy. Siedzieliśmy na tym naszym murku. On popijał piwo i opowiadał. A potem gniótł w dłoni ostatnią opróżnioną puszkę i razem z pozostałymi zabierał ją ze sobą. Wracając do domu, wyrzucał je zawsze do tego samego kosza na śmieci i rozstawaliśmy się. Do następnego przedpołudnia.
Któregoś dnia powiedział na przywitanie:
– Wyszło mi tyle samo samochodów co wczoraj.
– Naprawdę? – zdziwiłem się.
– Tak. Chyba, że się pomyliłem.
– Najprawdopodobniej – odpowiedziałem.
Porozmawialiśmy o filmie z poprzedniego wieczora, a potem on opowiedział mi historię o kobiecie, która postanowiła wyglądać jak lalka Barbie. Chirurdzy przeprowadzili już kilkanaście operacji plastycznych, żeby jej to ułatwić i wszystko wskazywało na to, iż w niedługim czasie spełni się jej marzenie.
Następnego dnia padało szczególnie mocno. On co prawda siedział na murku, ale ja nie miałem ochoty moknąć.
Spotkaliśmy się dopiero po trzech dniach. Nawet nie zdążyłem zadać mu tradycyjnego pytania. Gdy mnie zobaczył, od razu zawołał:
– Nie wiem co się dzieje. Dzisiaj znów było tyle samo samochodów, co wczoraj i przedwczoraj, i wtedy, gdy ostatni raz się widzieliśmy.
Był zdenerwowany i zniecierpliwiony. On – zniecierpliwiony!
– Dzień w dzień to samo – mówił. – Wczoraj, to nawet w piątej godzinie przejechało tyle, ile w piątej godzinie przejechało przedwczoraj.
– Taki zbieg okoliczności – próbowałem rozładować jego ekscytację.
– Zbieg okoliczności? Jakich okoliczności?
– No, nie wiem, szczerze mówiąc. Tak się po prostu złożyło. Przypadek.
– Przypadek? Jaki przypadek? – oburzył się. Uważnie zarejestrował jednak przejazd kolejnego samochodu. Po chwili odezwał się ponownie: – Jacques Monod uważał, że życie opiera się na przypadku. I wiesz co zrobił, jak się okazało, że jest śmiertelnie chory?
– Nie.
– Popełnił samobójstwo – powiedział i zaraz dodał: – Równowaga całego świata opiera się na kilkunastu stałych wielkościach fizycznych – mówił, nie zapominając o przejeżdżających samochodach. – Jedną z nich jest na przykład stała Plancka „h”. Rrówna się sześć, przecinek sześć, dwa, sześć, razy dziesięć do minus trzydziestej czwartej dżula na sekundę. Gdyby zmienić którąkolwiek z cyfr tej nadzwyczaj małej liczby, wszechświat nie mógłby funkcjonować. A wiesz, jakie jest prawdopodobieństwo, że te wszystkie stałe ukształtowały się w sposób przypadkowy?
Nic nie mówiłem. Widziałem, że jest skoncentrowany, że wciąż liczy samochody.
– Jest rzędu jeden do dziesięciu do dwusetnej potęgi. Więc lepiej nie mów mi o przypadku. Przypadki nie istnieją.
Przez chwilę nie odzywał się. Usiadłem obok niego.
– Nie będziesz się gniewał, jeśli dzisiaj będę liczył do końca? – zapytał.
– Nie. Oczywiście, że nie – odpowiedziałem.
Ponieważ nie rozmawialiśmy, również zacząłem liczyć przejeżdżające samochody. Gdy przez dłuższą chwilę żaden nie nadjeżdżał, mówiłem coś w rodzaju:
– W ciągu tej godziny to już ich chyba nie będzie tyle co wczoraj.
Ale on nie reagował. Przy dwudziestu przestałem liczyć. Udawałem, że nadal to robię, lecz tak naprawdę tylko jego już obserwowałem. Był bardzo niespokojny. Gdy tylko kolejny samochód przejeżdżał przed nami, nerwowo spoglądał na zegarek. Zaciągał się papierosem, popijał piwo i dodawał następne auto do swojego zbioru. O dwunastej odezwał się:
– Dokładnie tyle co wczoraj. I co ty na to?
– Nie wiem, co to może znaczyć. Nic – starałem się zbagatelizować całą sprawę.
– To nie jest normalne – powiedział i nie czekając na mnie, poszedł w stronę domu.
Po drodze wrzucił swoje puszki do tego co zawsze kosza na śmieci i wszedł do bramy.
Posiedziałem jeszcze przez kilka minut zastanawiając się nad tym, czy w ogóle możliwe jest to, aby przez cztery dni pod rząd wciąż przejeżdżało tu tyle samo samochodów. Było to mało prawdopodobne. Albo więc on się mylił, ulegając zdenerwowaniu, albo udawał coś przede mną, w sobie tylko znanym celu. Postanowiłem porozmawiać z nim o tym.
Nazajutrz trochę zaspałem. Gdy się obudziłem, dochodziła jedenasta. Wstałem i podszedłem do okna. On siedział, jak zwykle, na posterunku. Jego wachta wkroczyła w ostatnią godzinę. Musiałem się pospieszyć, żeby zdążyć z nim porozmawiać. Prędko umyłem się i ubrałem. Kawę wypiłem jedynie do połowy i nic nie jedząc, jakbym się bał, że nie zdążę odbić zegarowej karty, wyszedłem.
Może było dziesięć po, może piętnaście. Chwytałem za klamkę. Usłyszałem przeraźliwy pisk opon. Otworzyłem drzwi i, wychodząc na zewnątrz, zobaczyłem stojący w poprzek jezdni samochód. Wysiadł z niego młody mężczyzna i schylił się, by zajrzeć pod podwozie. Podszedłem nieco bliżej. Na murku leżał palący się papieros, na chodniku zaś, obok czterech zgniecionych puszek po piwie, stała jedna – przed chwilą otwarta. Piana, wylewając się przez szczelinę, spływała na betonową płytę.
– Co się stało? – zawołałem w kierunku kucającego przy samochodzie faceta, chociaż wiedziałem już przecież, co się stało.
Najpierw, kilka dni pod rząd, liczyłem samochody jedynie przez tę godzinę między jedenastą i dwunastą. Ich liczba zawsze była różna. W końcu zacząłem przychodzić od rana. Siadałem przed domem na murku, brałem ze sobą pięć piw i paczkę papierosów. Przypalając jednego od drugiego, popijając piwem – liczyłem. Chciałem sprawdzić, czy rzeczywiście chociaż przez dwa następujące po sobie dni przejedzie ich obok mnie tyle samo.
Krzysztof Niewrzęda
Fot. Dorota Damaschke
..
O autorze:
Krzysztof Niewrzęda (ur. w 1964 r. w Szczecinie) – poeta, prozaik i eseista. Za twórczość literacką nagrodzony Złotą Sową Polonii (2017), przyznawaną przedstawicielom światowej Polonii za dokonania twórcze i artystyczne. Finalista Nagrody Poetyckiej SILESIUS (2011) i Europejskiej Nagrody Literackiej (2009). Nominowany do Nagrody Mediów Publicznych COGITO (2008). Wydał tomy wierszy: „w poprzek” (1998), „poplątanie” (1999), „popłoch” (2000), „popołudnie” (2005), „popiół” (2012), powieść poetycką „Second life” (2010), zbiór esejów „Czas przeprowadzki” (2005) oraz powieści: „Poszukiwanie całości” (1999, 2009), „Wariant do sprawdzenia” (2007), „Zamęt” (2013). Publikował w licznych pismach literackich i społeczno-kulturalnych oraz antologiach w Polsce, a także w tłumaczeniach na języki obce m.in. w Chorwacji, Japonii, Francji, Niemczech i Ukrainie. Mieszka w Berlinie.