Odpowiedź na to pytanie jest dla mnie oczywista. Jak bowiem miałbym pisać po niemiecku, skoro język pierwszych doświadczeń, przez całe życie pozostaje językiem wewnętrznym każdego z nas. A w moim przypadku jest to język polski. Wyjechałem do Niemiec, mając dwadzieścia pięć lat i od nieco ponad tylu lat, mieszkając w Niemczech, zastanawiam się nad tym, czy ktoś, kogo ukształtował jakiś język, może zostać autentycznym obcojęzycznym pisarzem. Często przywoływany przy tej okazji Josepf Conrad, wbrew pozorom, nie jest dobrym tego przykładem. Już bardziej Jerzy Kosiński. Bo chociaż Conrad był Korzeniowskim, do Francji wyjechał w wieku lat szesnastu. A potem stykał się na co dzień wyłącznie z językiem angielskim. Pisać zaczął natomiast dopiero po trzydziestym piątym roku życia. Potwierdza zatem tezę o zamknięciu pisarza w języku jego życiowych inicjacji. A co z Kosińskim? Właściwie nie wiadomo. Zbyt zagadkowe jest to wszystko, co powiedziano i napisano o jego (bądź nie jego) twórczości.
Można oczywiście próbować tezę tę obalić, powołując się na pisarzy pochodzących z innych krajów. Można wspomnieć o Nabokovie, tworzącym w języku rosyjskim i angielskim czy Kunderze, piszącym po czesku i francusku albo o Brodskim, który próbował odnaleźć się w literaturze amerykańskiej. Można. Ale w każdym z tych przypadków mamy do czynienia z wyjątkami. Poza tym, uważa się, iż tak naprawdę wyłącznie Nabokov osiągnął wyżyny pisarstwa w obu językach. A więc tylko on jest właściwie wyjątkiem. Warto jednak pamiętać, że Nabokov od dziecka był dwujęzyczny, wskutek tego, iż miał angielską guwernantkę.
Przywiązanie pisarza, przebywającego poza krajem urodzenia, do ojczystego języka można też wytłumaczyć poprzez to, co w „Traktacie poetyckim” napisał Czesław Miłosz. A mianowicie, że „mowa jest ojczyną”. Zresztą nie odnosi się to wyłącznie do pisarzy. Dla tych, którzy znaleźli się na emigracji, zazwyczaj właśnie język jest bowiem najważniejszym elementem zapewniającym nieprzerwaną więź z tym, co decyduje o ich tożsamości. Bez względu na narodowość. Co nie znaczy, że język ojczysty powinien być jaskinią, do której należy się chować, żeby uniknąć zalewu obcą mową. W pierwszych latach pobytu poza Polską ta jego rola miała jednak dla mnie spore znaczenie. Musiałem bowiem swój język marynować, żeby zachować go w nienaruszonej formie. Ale wtedy trochę inne były czasy. Na szczęście to się zmieniło i od bardzo wielu lat mam stały kontakt z najświeższą polszczyzną. W głównej mierze dzięki częstym pobytom w Polsce, tanim rozmowom telefonicznym, telewizji satelitarnej oraz Internetowi. A także, dzięki łatwemu dostępowi do polskich filmów oraz do polskiego hip-hopu, w którym język odgrywa bardzo istotną rolę. Już od bardzo wielu lat nie mam zatem potrzeby stwarzania sobie jakiegoś murszejącego, językowego matecznika.
Cytując Słowackiego, przyznaje jednak, że piszę po polsku przede wszystkim dlatego, iż „chodzi mi o to, aby język giętki powiedział wszystko, co pomyśli głowa”. I w znacznej mierze udaje mi się to uzyskać, co potwierdzają polscy krytycy literaccy, którzy z dużym uznaniem odnoszą się do walorów językowych mojej twórczości. W swoisty sposób potwierdzają to również cenieni, niemieccy (zresztą nie tylko niemieccy) tłumacze. Mają bowiem spore problemy z jej przełożeniem, co świadczy nie tylko o tym, że za słabo znają język polski, ale i własny. Żaden to oczywiście powód do zadowolenia. Raczej znak czasów. Ale dla mnie, również dowód na to, jak bardzo ograniczone byłyby moje możliwości językowe, gdybym pisał po niemiecku. Bo niewątpliwie, nigdy by mi się nie udało nadrobić zaległości wynikających z pierwszego ćwierćwiecza innych doświadczeń językowych i nabyć takich umiejętności, jakie mają choćby owi tłumacze. Mógłbym zatem zajmować się produkcją czytadeł lub ewentualnie konstruowaniem w miarę przyzwoitych narracji całkowicie podporządkowanych fabule, z pewnością nie mógłbym jednak napisać przynajmniej takich wierszy, jakie napisałem i takich powieści. Szczególnie zaś powieści poetyckiej, jaką jest „Second life”. Albo „Zamętu”, który uzyskał swoją formę wyłącznie dzięki fascynacji współczesnym slangiem młodych Polaków. No więc na plaster mi do kija skrybać po niemiecku – jakby powiedział bohater „Zamętu”. I po temacie.
.
Krzysztof Niewrzęda
Fot. Dorota Damaschke
..
O autorze:
Krzysztof Niewrzęda (ur. w 1964 r. w Szczecinie) – poeta, prozaik i eseista. Za twórczość literacką nagrodzony Złotą Sową Polonii (2017), przyznawaną przedstawicielom światowej Polonii za dokonania twórcze i artystyczne. Finalista Nagrody Poetyckiej SILESIUS (2011) i Europejskiej Nagrody Literackiej (2009). Nominowany do Nagrody Mediów Publicznych COGITO (2008). Wydał tomy wierszy: „w poprzek” (1998), „poplątanie” (1999), „popłoch” (2000), „popołudnie” (2005), „popiół” (2012), powieść poetycką „Second life” (2010), zbiór esejów „Czas przeprowadzki” (2005) oraz powieści: „Poszukiwanie całości” (1999, 2009), „Wariant do sprawdzenia” (2007), „Zamęt” (2013). Publikował w licznych pismach literackich i społeczno-kulturalnych oraz antologiach w Polsce, a także w tłumaczeniach na języki obce m.in. w Chorwacji, Japonii, Francji, Niemczech i Ukrainie. Mieszka w Berlinie.
Dwa ciekawe przypadki, które zaprzeczają powiedzeniu Czesława Miłosza, że język to ojczyzna: jego własny daleki kuzyn, Oskar Władysław Miłosz, który uważał się za Litwina, ale pisał wyłącznie po francusku i Stanisław Przybyszewski, którego polskie utwory stoją pod względem artystycznym dużo niżej niż wcześniejsze publikacje po niemiecku. Dla obu tych pisarzy język polski był pierwszym.
Jeszcze kilka bardziej szczegółowych uwag odnośnie Pańskiego tekstu, przypomniałem go bowiem sobie w związku z kilkoma bieżącymi lekturami. Chciałbym poddać krytyce Pańską tezę, że „język pierwszych doświadczeń przez całe życie pozostaje językiem wewnętrznym każdego z nas”. Ja natomiast uważam, że pisarz pisze w tym języku, który mu najbardziej odpowiada ze względów artystycznych. Oto dowody: Czesław Miłosz stwierdził, że może pisać tylko po polsku, ale jego daleki krewny Oskar Miłosz – choć co najmniej dwujęzyczny od urodzenia – pisał tylko po francusku. Stanisław Przybyszewski stworzył swoje najlepsze utwory w języku niemieckim, mimo tego, że polszczyznę wyssał z piersi matki. Oscar Wilde napisał oryginał dramatu „Salome” po francusku i na angielski przetłumaczył go dopiero jego homoseksualny kochanek, lord Alfred Douglas. Fernando Pessoa pisał równolegle w językach portugalskim, francuskim i angielskim. Takich przykładów na pewno znalazło by się więcej, chociaż nie ulega wątpliwości, że lwia część literatów tworzy w języku rodzimym, najczęściej z tej prostej przyczyny, że nie znają żadnego innego.
Jako ktoś, kto używa języka angielskiego na codzień od prawie czterdziestu lat, muszę stwierdzić, iż zdecydowanie wolę pisać po angielsku. Angielszczyzna jest bardziej zwięzła i trafna od polszczyzny, posiada też bardziej precyzyjną terminologię w dziedzinach takich, jak na przykład filozofia, duchowość i sprawy erotyczne (o brakach języka polskiego w tej ostatniej – albo wulgarność, albo wzniosłość i nic pomiędzy – pisał już Boy-Żeleński). Język polski nadaje się świetnie do poezji, szczególnie w stylu Leśmiana czy „Słopiewni” Tuwima, lecz i angielskiemu nic tu nie brakuje (patrz twórczość Lewisa Carroll’a, Edwarda Lear’a czy „Ulisses” oraz „Finnegan’s Wake” Joyce’a).
Potwierdzeniem słuszności mojej tezy jest zresztą również Pańska twórczość. Pisze Pan, że jest zafascynowany współczesnym slangiem młodych Polaków. To jest właśnie wybór języka ze względów artystycznych. Nie szkodzi, że nie rozumie go większość współczesnych czytelników (jak na przykład ja), a za pięć-dziesięć lat nie będzie rozumiał go nikt i Pańskie w tym stylu pisane utwory będą wymagały wyjaśniających przypisów do każdego prawie słowa. To jest Pański artystyczny wybór, gdyż na pewno ten slang nie był językiem Pańskich „pierwszych doświadczeń“. Quod erat demonstrandum.
Ze szczerymi wyrazami poważania,
Mariusz Wesołowski