Wydarzenia, które zbiorowo określa się mianem „kryzysu migracyjnego” nie wzbudziły dotąd refleksji europejskich elit. Nie otrzeźwiły ich kolejne zamachy terrorystyczne. Reakcja Europy i świata to jedynie zmienianie zdjęć profilowych na społecznościowych portalach. Tłum euro-lemingów ogłosił „Je suis Charlie”, następnie przemalował swoje zdjęcia w kolory flag Francji, a ostatnio – Belgii. Doniesienia o fatalnych zaniedbaniach ze strony służb odpowiedzialnych za bezpieczeństwo, mieszały się z informacjami o społecznych reakcjach części mieszkańców atakowanych miast. Kiedy na Twitterze popularność zdobyło hasło „Pray for Paris” (Modlitwa za Paryż), zaatakowany wcześniej przez terrorystów tygodnik „Charlie Hebdo”, który uznać należy za francuski odpowiednik „Nie” Jerzego Urbana, zamieścił obrazek. „Dziękujemy za #prayforParis”, ale my nie potrzebujemy więcej religii. Naszą wiarą jest śpiew, muzyka, taniec, zabawa i szampan”. Na innej grafice toast wznosi podziurawiona kulami postać.
Zabawa przeniosła się więc na baseny w wielu europejskich miastach, skąd co jakiś czas zaczęły docierać do nas szokujące informacje, by w sylwestra zdobyć dla siebie dworzec w Kolonii. Niemieckie władze, wydające podręczniki dla uchodźców zachęcające do międzyrasowych kontaktów seksualnych, znalazły winnego. To niemieckie kobiety – równocześnie zbyt i za mało wyzwolone. „Dyskryminujące erotycznie imigrantów”, a zarazem wyzywające, zbyt blisko dopuszczające do siebie mężczyzn. Lewica, zmuszona do opowiedzenia po stronie napadanych kobiet lub „wykluczonych kulturowo”, a w tym przypadku – seksualnie – imigrantów, stanęła po stronie tych ostatnich. Już po ostatnim zamachu terrorystycznym w Brukseli, niemiecki „Der Spiegel” okładkową zapowiedź tekstów o religijnym terrorze zilustrował grafiką, w której na pierwszym planie pojawia się krzyż. Jest on umieszczony na tle kilku innych zdjęć i grafik, z których większość poświęcona jest chrześcijaństwu, a tylko jedna – islamowi. Krzyży nie znajdziemy za to tam, gdzie czci się ofiary brukselskiego zamachu.
Zachodnie – a za nimi również polskojęzyczne – media robią wiele, by wciąż ocieplać wizerunek uchodźców jako całości. Z jednej strony posługują się quasi-religijnym szantażem, odwołując się do miłosierdzia i obowiązku niesienia pomocy bliźnim, z drugiej robią wszystko, by przeciętny widz lub czytelnik nie był w stanie dokonać rozróżnienia między człowiekiem, uciekającym przed dramatem wojny i tym, który wojnę przynosi ze sobą. Po dramacie w Paryżu cały świat obiegła informacja, że mózgiem operacji był „Belg”, bowiem paszportem tego kraju posługiwał się najważniejszy z terrorystów.
O tym, że nastroje politycznych i medialnych elit rozmijają się z odczuciami rosnącej grupy mieszkańców, co jakiś czas dowiadujemy się, trochę między wierszami. Kiedy jedni rysują kredą po chodnikach lub wywlekają na ulice fortepiany, żeby grać na nich „Imagine” Johna Lennona, inni organizują protesty i łączą się w ugrupowania w rodzaju niemieckich Pegidy i Alternatywy dla Niemiec, czy brytyjskiej Britain First. Co jakiś czas pojawia się również polski akcent. Jeśli tylko liberalne europejskie media atakują rząd Beaty Szydło za odmowę przyjmowania imigrantów w obecnej sytuacji, sekcje z komentarzami czytelników zapełniają się pozytywnymi opiniami na temat polskiej premier, którą czytelnicy nieraz stawiają za wzór swoim własnym, wciąż wiernym multikulturalnym mrzonkom, przywódcom. Podobnie ciepło odbierana jest polityka Wiktora Orbana.
A jednak politycy „starej Unii” wciąż bardziej, niż pożarem na własnym podwórku, martwią się utratą Warszawy jako bezwolnego wykonawcy poleceń. Niemieckie media w Polsce wykazują się rosnącą pogardą wobec własnych czytelników. Kilka dni temu Onet zamieścił artykuł na temat romansów Polek z Niemcami w czasie II wojny światowej. Tekst zilustrowano zdjęciem, na którym niemieccy żołnierze prowadzą Polki na rozstrzelanie w Palmirach. Nie jestem w stanie uciec od skojarzenia z historią sprzed kilku miesięcy, kiedy to pracownik agencji pijarowej chciał zareklamować wódkę „Żytnią” zdjęciem niesionego przez kolegów zabitego w Lubinie w sierpniu 1982 roku robotnika.
Niemieckie poczucie humoru znane jest powszechnie ze swej umiarkowanej lotności. Nie inaczej jest, gdy bohaterami żartów stają się polscy politycy. W styczniu usłyszeć można było piosenkę o „Pupo-Polsce” , w której mowa była o „małym gnomie” zastępującym sędziów posłusznymi siepaczami i złych chrześcijanach, odmawiających pomocy uchodźcom. Jest też mowa o pozbywaniu się unijnych flag, którymi rzekomo pali się w piecu. Miesiąc później czytaliśmy o karnawałowej gali, na której publiczność złożoną między innymi z polityków, w tym – szefa niemieckiej dyplomacji, zabawiał żartami o Polsce satyryk Lars Reichow. Reichow mówił między innymi o jednojajowym bliźniaku, którego drugie jajo spadło i się rozbiło. Na pocieszenie dodał, że lubi Polaków, którzy w Niemczech remontują domy. Najwyraźniej wystarczy znać swoje miejsce, by zdobyć sympatię niemieckiego gwiazdora.
W ten weekend z Niemiec dotarła do nas kolejna piosenka. Zainteresowanie naszych dziennikarzy wzbudziła głównie tym, że znów pojawia się w niej premier Beata Szydło. Razem z Marine Le Pen, Recepem Erdoganem, Wiktorem Orbanem i Donaldem Trumpem polska premier tworzy mocną drużynę czarnych charakterów. W teledysku poza nią mamy jeszcze trzy grupy. Tłum, czy raczej tłumek, anonimowych złych Niemców, którzy atakują przestraszonych imigrantów, przestraszonych uchodźców oraz kolorowych i tolerancyjnych Europejczyków. Zarówno utwór, jak i teledysk do niego to całkowite kuriozum. W sferze muzycznej jest udanym nawiązaniem do stylu zespołu Rammstein, w swoim czasie dość często krytykowanego za nawiązania do totalitarnej estetyki. Tekst śpiewany jest po angielsku, choć wplecione w niego zostały poszczególne niemieckie słowa i zwroty, roi się też od przekleństw, które autorzy każą recytować między innymi niewinnie wyglądającej dziewczynce. Mamy też określenia w rodzaju „prawdziwi Niemcy” (użyte afirmatywnie wobec zwolenników „różnorodności”), kraj zaś – co mogłoby przerazić kilku naszych opozycyjnych polityków – ma się „przebudzić”. I budzi się, w kolorowym tłumie dochodzi do powszechnego bratania się i męsko-męskich pocałunków. Upiory przeszłości zostają przegonione wśród wersów o pokoju i tolerancji. Nagromadzenie głupoty i niekonsekwencji jest tak wielkie, że całość chciałoby się uznać za krecią robotę sympatyków tożsamościowej niemieckiej prawicy.
Jednak, chociaż to materiał satyryczny, bynajmniej nie chodzi o wykpienie politycznej poprawności i ukazanie totalitarnych zapędów dzisiejszych postępowców. Angielski tekst ma zawstydzić opornych całej Europy, słowa i obraz zaś sławić Niemcy miłe, otwarte, tolerancyjne i pro-socjalne. Przymiotników jest o wiele więcej. Komentatorom w Polsce zabrakło słów, choć znaleźli się również, oczywiście w środowiskach lewicowych, fani tego teledysku. Protest w tej sprawie zapowiada Reduta Dobrego Imienia, która wcześniej zajęła się również historyczną manipulacją Onetu. Tym razem jednak z nadgorliwości w służbie politycznej poprawności, jaką wykazał się kanał ZDF Neo, polska prawica może wyciągnąć całkiem konkretną korzyść.
Wielokrotnie zwracałem uwagę na niemieckie źródła krytyki polskiego rządu po październikowych wyborach. Im bardziej niemiecka propaganda kompromituje się w kwestii uchodźców, im dalej jest od nastrojów społeczeństwa, tym mniej skuteczne są wyprowadzane przez nią ciosy w wizerunek Polski. Zmęczeni zafałszowanym przekazem Niemcy (i czytelnicy w innych krajach również) dostrzegają, że krytyka władz w Warszawie i Budapeszcie w dużym stopniu wynika dziś z tego, że prowadzą one taką politykę, jaką chętnie widzieliby również w Berlinie. Polscy odbiorcy zaś mogą w teledysku ZDF zobaczyć, co dziś Europa z nieformalną stolicą w Berlinie ma nam do zaoferowania. Propozycja ta również rozmija się z panującymi w Polsce nastrojami.
Stacja ZDF w polską politykę miesza się coraz brutalniej i coraz bardziej histerycznie. Ostatnim atakiem oddała rządowi Beaty Szydło dużą przysługę. Takiej reklamy, od razu przetłumaczonej na angielski, ekipa Prawa i Sprawiedliwości jeszcze nie miała.
Krzysztof K. Karnkowski
P.S. Już po napisaniu tego tekstu doszły do nas trzy ciekawe informacje – o niejasnej roli ZDF w prowokacji w kościele św. Anny; o tajnej instrukcji niemieckiego rządu dla tamtejszych mediów (kolejny przypadek ręcznego sterowania mediami w Niemczech); wreszcie o ataku niemieckich mediów na Polaków, przy okazji otwarcia muzeum Ulmów. Cóż, to na pewno przykre, gdy dotychczasowy lennik zrywa się z łańcucha.
Artykuł ukazał się w Gazecie Polskiej Codziennie