Vancouver – Olsztyn
.
bratu Andrzejowi
.
Słońce za każdym razem świat inaczej zaczyna
mój mózg chciałby być obłokiem uczepionym lodowca
moje palce rozpościerają zwartą jak kule lawy przestrzeń
samochód migający pośród skał z siatką na olbrzymy
Pacyfik układający się do gniewnego snu po obu stronach mroku
domki w gniazdach stojące na orlich postrzępionych łapach
błyskające i parskające matowo promy
i wreszcie głowa rozbita wulkanu z której krwawi chłód
posiekane powietrze na gładkie kamienie i krople rosy
które kiedyś upuścił tam zwęglony nieostrożny kruk
sny przy białym oknie którego parapet pisał deszczem rymy
i resztka wiersza emigrantki która tu mieszkała
i w torebce ukrywała korę pomarszczonej wierzby
A teraz jestem sam w pociągu pomiędzy Gryźlinami a Bartągiem
i myślę że warmińskie niebo jest szare i zachłanne
przesuwam po nim palcem który widział umarłych
a ono gnie się do środka i wypuszcza karłowaty obłok
rozłoszczone jesiony kapryśne topole zdumione sosny
wartkie trawy poplątane osty pijane butelki stawów
patrzę przez zobaczone nagle okno i myślę o czasie
o podziurawionych pustką twarzach Indian pracujących leniwie
na farmerskich polach i startujących i lądujących samolotach
których kolory wabiły przyjazne wiatry i bliską jesień
o śmiejących się i harujących od świtu do nocy Sikhach
o ich wyglansowanej jak czajnik świątyni i chińskich zapachach
o śmiesznym facecie w autobusie chowającym mały czarny nożyk
o polskim Żydzie grającym na mandolinie rosyjskie szlagiery
o cudownych Japonkach kiwających się ze zmęczenia o totemach
o polsko – czeskich rozmowach przy piwie i trawce
kiedy szczuplał księżyc
I powróciłem do samego siebie i znów przyjąłem niską przestrzeń
jak przyjmuje się pożywienie a świat dookolny chwytał słońce
i rzucał je daleko za siebie –
żyłem
i będę żył
jakbym stale płonął w piecu jego oka
.
Calgary – Kopanki
.
Kiedy wnosiłem obrazy brata do wypożyczonej furgonetki
którą mieliśmy jechać tysiąc kilometrów przez przełęcze i góry
dotknąłem całą dłonią zielonego zbitego z desek płotu
i wlazła mi drzazga w palec nie mogłem jej wyssać więc
zastukałem do drzwi sąsiedniego domku i wyszła kobieta
która spytała mnie czy te czarne sandały kupiłem w Kanadzie
czy w Polsce czy mandalę noszę również w kraju czy wrócę
czy wiem coś o kościele w Sząbruku i liceum w Olsztynie
Kiedy zapakowaliśmy samochód stała na schodach niezręcznie
jakby chciała coś nam powiedzieć ale słów polskich zapomniała
więc pomachaliśmy do siebie rękami i już mieliśmy za sobą osiedle
podobne do setki drewnianych innych ciągnących się monotonnie
a na wprost rozpalone w porannym słońcu cienkie góry
które potem wylazły spotworniały i rzuciły się do środka oka
kiedy wstrząśnięty ujrzałem że przejeżdżamy wzdłuż drutów
zaniedbanych chałup obok sterczały wraki aut i krzewów
To był rezerwat nie wiedziałem czy duży czy mały
nic się tam nie działo jakiś Indianin siedział na kamieniu
i pił alkohol brat stuknął mnie w rękę popatrz już wjeżdżamy
Góry Skaliste otwierały szczęki a ja wspomniałem ciebie
Indianko warmińska spod Olsztyna w opadających pończochach
spuchniętych palcach i siwych włosach jak kucałaś nad ziemią
jakby zagrażał jej ustawicznie koniec świata
Warmińska Indianko bezzębna cicha i podobna do jeziora
ujrzałem ciebie pośrodku zniszczonych dłoni płotów dni
i na mnie olśnionego i na ciebie i na tamtych dwoje
opadał mityczny czas Powrotu klaszcząc słońcem o niebo żałośnie
.
Kazimierz Brakoniecki
.
O autorze:
Kazimierz Brakoniecki (1952) – autor 30 tomów poezji i esejów, członek Pen Clubu i SPP, mieszka i pracuje w Olsztynie na Warmii; laureat nagród za twórczość literacką i kulturalną, w tym m.in. S. Piętaka, paryskiej ,,Kultury”, Ministra Kultury, polskiego UNESCO; debiutował wierszami w prasie literackiej w 1975r. Tłumaczy poezję francuskojęzyczną (głównie autorów z Bretanii). Jeden z założycieli i liderów demokratycznego ruchu regionalnego WK ,,Borussia” na Warmii i Mazurach. fot. Autora – Louis Monier
Kazimierz Brakoniecki “nie bywa poetą”; jest poetą w każdym słowie, które zapisuje z niespotykaną wyobraźnią. Jego poezję odbiera się, jak film, nakręcony z malarskim gestem i liryczną zachłannością świata i życia.