1985
Na Alaskę dotarliśmy z Cyganem Andreasem dosłownie bez grosza. Autostopem przemierzyliśmy trasę od Miami do Homer w ponad 6 tygodni. Podróż była pełna przygód i wymaga oddzielnego opisania. Andreas 21 lat i ja 36, obaj bezpaństwowcy, prawie bez grosza w kieszeni, ale niezmiernie ciekawi świata i przygód. Przebyliśmy stopem tysiące mil dzięki życzliwości prostych Amerykanów. W siódmym tygodniu dojeżdżaliśmy do Homer, mając za sobą 12 tysięcy mil. Byliśmy zmęczeni, głodni, ale niebywale szczęśliwi. Nasz ostatni kierowca, John z Colorado, domyślił się, że jesteśmy głodni i dał nam w prezencie 20 funtów świeżego łososia.
Poza tym podwiózł nas 500 mil, aż do samego cypla. Było tam wielkie pole namiotowe pełne niesamowitych mieszkańców. Mieszkali tam ludzie z całych Stanów, hippisi, maniakalni poszukiwacze złota, pracownicy przetwórni ryb, studenci, miejscowi Indianie Athabaskan, Eskimosi, a nawet Filipińczycy i wiele innych malowniczych postaci różnych narodowości. Moją uwagę zwróciła piękna Susan, studentka z Colorado, która w zamian za niezwykły żyłkowany złotem kamień lapis-lazuli dała mi uncję wyśmienitej trawki hawajskiej. Ten kamień w Egipcie był amuletem składanym do grobu. Nic więcej przy sobie nie miałem.
Aby usmażyć naszego łososia, poprosiliśmy dziewczynę o możliwość skorzystania z jej ogniska i pożyczenie patelni. Oczywiście zaproponowaliśmy, by zjadła z nami. Zgodziła się chętnie i w końcu, wygłodniali, nasyciliśmy się, zjadając chyba z 5 funtów tej pysznej ryby. Dziewczyna miała psa husky imieniem Hering, czyli śledź. Oczywiście poczęstowaliśmy i jego. Susan zapytała nas, skąd jesteśmy i usłyszała, że jestem Polakiem, kaskaderem i poetą, mój kumpel niemieckim Cyganem, wykonawcą numerów w beczce grozy. Wtedy okazało się, że jej ojcem był Polak spod Warszawy, a mamą Indianka Cherokee. Czytała właśnie Popiół i diament Andrzejewskiego po angielsku. Byłem zdumiony, bo przejechać 12 tysięcy mil, aby spotkać pół Polkę, pół Indiankę na Alasce w Homer, to dosyć niesamowite.
Susan uraczyła nas gorącą herbatą, pierwszą od wielu dni. Zerkała na mnie nieśmiało i wiedziałem, że jej się podobam, ale rżnąłem głupa, znając obyczaje Indian, którzy darzą kobiety wielką estymą. Wynika to z kultu Matki Ziemi i szacunku do przyrody. Żadne zachowania w stylu „ostry samiec macho” nie są przez Indian akceptowane.
Zapytała też, czy szukamy pracy. Gdy dowiedziała się, że tak, obiecała polecić nas brygadziście w przetwórni ryb.
Na drugi dzień okazało się, że Andreasowi zdechł z zimna ukochany oswojony szczurek, którego dostał od dziewczyny. Zapłakany Cygan urządził mu prawdziwy pogrzeb z krzyżem, który nosił na szyi, mimo że nie był wierzący. Zawinął zwierzątko w szmatkę, aby nie zmarzł. Istotnie, mimo że był 26 dzień czerwca, temperatura wynosiła tylko 10 stopni.
Wieczorem patrzyłem z zachwytem na ocean, a obok mnie siedział nowy psi przyjaciel Hering-śledź, który wręcz mnie nie odstępował.
Był zmierzch, ale jeszcze jasno, gdy zapytałem Susan, czy jest już po ósmej? Okazało się, że jest 4 rano. Tu latem nie robi się całkiem ciemno na dworze. Nie mogłem spać wzruszony pięknem otaczającego mnie świata i straciłem poczucie czasu.
Gdy w końcu wróciłem, czekał mnie otwarty namiot Susan, a ona rzuciła mi się w ramiona. Ciało miała oliwkowe, prężne jak u antylopy i gibkie jak u pumy. Jej oczy świeciły w mroku blaskiem dawnych pokoleń jej przodków. Stanowiliśmy jedność, patrząc sobie w oczy i kochając się jak szaleni. Nad ranem igłą z kości wieloryba zszyła namiot, bo w miłosnym szale zrobiliśmy w nim dziurę.
Parę dni potem było Święto Narodowe i nikt nie pracował. Przetwórnia urządziła barbecue na 200 osób. Przy ogniskach pito piwo i wódkę, zajadano wielkie pieczone woły, a nawet bizona leśnego, którego mięso jadłem po raz pierwszy i przyznaję, że było doskonałe. Żal mi bardzo zwierząt i staram się ich nie jeść, ale wtedy byłem wygłodzony po 7 tygodniach postu i nie wybrzydzałem. Doskonale smakował też świeży łosoś pieczony w folii i wiele innych miejscowych przysmaków. Razem z Andreasem staliśmy się atrakcją obozowiska, jako że cieszyliśmy się życiem, byliśmy tu nowi, no i pełni entuzjazmu. Zabawa trwała do rana.
Dostaliśmy też pracę. Niestety była to praca bardzo ciężka – wyładunek halibuta i zanoszenie jego ogromnych połaci do chłodni. Pracowaliśmy na akord, bo co moment podpływały nowe łodzie rybackie i nie było czasu na odpoczynek. Przez 3 dni tyraliśmy niemal bez przerwy. Nie płacono dużo, raptem 5,5 dolara za godzinę, ale po 8 godzinach podwajano stawkę, tak więc po 3 dniach zarobiłem 380 dolarów i zero podatku ani żadnych dodatkowych opłat!
Byłem tym zdumiony i bardzo zadowolony. Potem 3 dni przerwy i dalej, tym razem do rozładunku łososia. Pochyleni na dole łodzi, unurzani w rybiej krwi i śluzie wymieszanymi z lodem, tyraliśmy godzinami. Stać nas było wprawdzie na poranną kawę i papierosy, ale z jedzeniem było nieco marniej. Jednak zadomowieni tu hippisi z Waszyngtonu nauczyli nas zdobywania jedzenia z natury. Sami zbierali magiczne halucynogenne grzyby w lasach deszczowych Olimpia i na pastwiskach w okolicach Seatle. Pokazali mi wielkie ślimaki wykopywane z piasku na plaży. Były jadalne i smaczne. Popijaliśmy je zupą z małży i mleka. Jestem im wdzięczny, gdyż żywność na Alasce jest droższa o 200‒300% niż na przykład w Kalifornii czy na Florydzie, bowiem jest sprowadzana z zewnątrz statkami.
Pokazali też, jak odróżniać samice krabów od samców. Samic nie wolno łapać. Trzeba było jednak bardzo uważać, bo w naszych polowaniach mieliśmy niebezpieczną konkurencję. Często w niewielkiej odległości mniej więcej 100 m pojawiały się na plaży niedźwiedzie grizzly i łypały na nas niechętnie.
Hering-śledź Susan nie odstępował mnie na krok i także na swój sposób uczył Alaski. Wskazywał na kraby i mimo że było mi ich żal, jadłem je, bo po prostu nie było mnie stać na sprowadzaną z daleka żywność. Świeżo upieczone na ognisku są przepyszne i zdrowe.
Pewnego dnia hippisi pokazali mi coś zupełnie niezwykłego. Podeszliśmy na pusty cypel, a tam Indianka z ręką w grubej rękawicy karmiła wielkiego orła. Gdy niedawno czytałem wiadomości z Homer dowiedziałem się, że zmarła w ubiegłym roku.
Pewnego dnia w obozie nagle zrobił się ruch i wszyscy ruszyli na plażę. Przypłynęło stado orek, chyba 6 sztuk prowadzonych przez najstarszą samicę. Widok był niebywały, wręcz nierealny. Orki przypominały ogromne gumowe zabawki figlujące pośród fal. Miałem łzy w oczach z radości, że tu przyjechałem i mogę się cieszyć pięknem tego wręcz bajecznego świata.
Był zachód słońca, byłem syty, wyspany i miałem pieniądze – pierwszy raz od 8 tygodni.
Na plaży, w pozycji lotosu pobierałem energię słońca dla swojego zmęczonego ciała i wszystko się oddaliło – ludzie, zwierzęta, świat. Świeciło tylko pomarańczowe słońce, wokół cisza i odwieczna harmonia natury. Nawet ocean nie szumiał. Odpływ…
Jarosław Potocki
Fragment pochodzi z książki “Chłopiec z kawką na ramieniu czyta książkę”.
Można ją kupić, wysyłając zamówienie na email
O autorze: