Kiedy Jose Arcadio Buendia, najbardziej przedsiębiorczy i najbardziej szalony człowiek w okolicy ruszył na północ, poszukiwał chyba ziemi obiecanej, a może raju. Wcześniej z podobną determinacją i równie marnym skutkiem próbował szukać złota za pomocą potężnego magnesu, eksperymentował z eliksirem nieśmiertelności i starał się przeniknąć tajemnicę wiecznej młodości. Tym razem naprawdę dokonał niesamowitego, choć mało praktycznego odkrycia.
Kiedy Buendia i jego towarzysze po długiej wędrówce znaleźli się na rozległej łące, ujrzeli olbrzymi hiszpański galeon. Stał w otoczeniu palm i paproci, lekko przechylony na prawą burtę – biały i lśniący, oświetlany promieniami słonecznymi niczym tajemniczy okręt wyśniony przez Coleridge`a. Może spodziewali się, że znajdą w ładowniach jakieś skarby, na przykład złote monety, które tak ceniła inna bohaterka Stu lat samotności, Urszula, mityczna matka rodu.
Niestety, wewnątrz rosły tylko kwiaty – prawdziwy las kwiatów: orchidei, lilii i maków oplatających nietknięte jeszcze maszty i podarte żagle. Najdziwniejszy był fakt, że galeon tkwił w środku lądu, dwanaście kilometrów od najbliższego brzegu. Tę drogę Buendia przebył w ciągu następnych czterech dni i dopiero wówczas zobaczył morze. Pewnie musiał przedzierać się przez gęstą roślinność, torując sobie drogę uderzeniami maczety, ale i tak szedł zadziwiająco wolno, może zdumiony zagadką, którą ujrzał na własne oczy?
Kiedy miałem osiem, dziesięć czy dwanaście lat, wcale nie znałem jeszcze morza. Ominęły mnie kolonie w Jastarni, wycieczka do Gdańska i tydzień poza sezonem u cioci we Władysławowie. Żaden cud się nie zdarzył i tylko na filmach, przeważnie biało-czarnych, mogłem oglądać fale oceanu bijące o burtę statku, sieci rybackie i pokazywany z bezpiecznej odległości kształt wieloryba.
Tymczasem budowałem żaglowce – z kartonu, tektury, nitek, kawałków białego płótna. Te najbardziej popularne, dostępne w postaci wycinanek, takie jak szkuner „Iskra” czy fregata „Dar Pomorza”. Kartonowych modeli było wówczas niewiele, plastikowe dopiero wchodziły w modę, a z powodu wysokich cen wydawały się nieosiągalne. Czasem kleiłem więc żaglowce wyśnione, zaprojektowane według własnego pomysłu, fantastyczne, nieznane w rzeczywistości. Wychodziły brzydkie, czasem krzywe i niezgrabne. Ojciec naśmiewał się z moich umiejętności manualnych. Wcale się tym nie przejmowałem.
Od czasu do czasu jeden z moich okrętów ruszał w świat, zaczynając swój rejs od kwiecistej narzuty pokrywającej naszą wersalkę. Myślę, że wyglądał wówczas równie pięknie jak galeon na łące. I ja też – podobnie jak Jose Arcadio Buendia – ujrzałem najpierw żaglowiec, a dopiero potem morze…
Mam niejasne wrażenie, że morze bez żaglowców byłoby tylko przeszkodą w podróży, tajemniczą otchłanią, budzącym grozę bezmiarem. Jeśli ktoś wierzy, że sens istnienia żaglowców zależy od istnienia morza, w powszechnej opinii ma rację. Obdarzony wyobraźnią artysta wie doskonale, że również morze potrzebuje żaglowców, bo bez ich obecności stałoby się już inną przestrzenią, obszarem nieskończonej pustki.
„Wiele lat później” – ten zwrot powtarza raz po raz pisarz rozumiejący wartość czasu mitycznego, który trudno wtłoczyć w ramy zegara i kalendarza. A zatem „wiele lat później” przywędrował w te strony pułkownik Aureliano Buendia (ten, co stawał przed plutonem egzekucyjnym). Zobaczył już tylko zwęglony szkielet galeonu pośród maków. Mniej więcej tyle samo pozostało z moich żaglowców.
Prawie nic.
Jan Tomkowski
…
O autorze:
Jan Tomkowski (ur. 22 sierpnia 1954 w Łodzi, zm. 15 lipca 2024 w Warszawie), doktor habilitowany nauk humanistycznych, profesor historii literatury polskiej w Instytucie Badań Literackich Polskiej Akademii Nauk.
.
.