Zanim Witold Gombrowicz rozpoczął podróż do Argentyny na transatlantyku „Chrobry”, kazał swojemu bohaterowi, obdarzonemu nazwiskiem Zantman, żeglować na mniej może słynnym brygu „Banbury”. Chodzi tu o duży trójmasztowiec z ładunkiem śledzi i szprotek dryfujący z prędkością jedenastu węzłów, z Birmingham do Valparaiso. Chodzi również o historię zapisaną w opowiadaniu Zdarzenia na brygu „Banbury”, nieprawdopodobną, oczywiście fantastyczną, budzącą sprzeciw żeglarzy z prawdziwego zdarzenia. Bo autor kpi sobie z doświadczonych wilków morskich tak jak żartował wcześniej czy później z profesjonalnych muzyków, znawców sztuki czy amatorów literatury.
Oczywiście, na „Banburym” stawia się żagle, szoruje pokład, trzyma ster, ustala położenie jednostki, ale… Wszystkie te czynności wykonywane są z podejrzaną rutyną i obserwowane przez badacza ludzkiej natury, a nie miłośnika prawdziwej przygody. Ten pasażer, który znalazł się na brygu przypadkowo, w następstwie pomyłki, od początku zachowuje się dziwnie. Dokładnie tak samo jak spiskująca załoga, jak dowodzący marynarzami kapitan Clarke. Kto wie, czy w zakończeniu opowiadania na maszcie brygu nie wisi już czarna flaga? Narrator jej oczywiście nie widzi, ale i tak nie brak powodów do niepokoju.
Są to zresztą być może tylko pozory, insynuacje, przywidzenia chorego umysłu, który udaje, że zabiera nas w niezwykłą podroż – jedną z tych fascynujących wypraw, o których mówiły książki Juliusza Verne’a i Josepha Conrada. Bo tak naprawdę, nie ruszamy w ogóle z miejsca. Gombrowiczowski statek nadaremnie czeka na pomyślny wiatr. W toku narracji nie zbliżamy się do upragnionego Valparaiso, a w finale oddalamy nawet od portu przeznaczenia.
Dowódca brygu bezskutecznie usiłuje wejść w cudzą rolę – a to despotycznego kapitana Nemo, a to sprawiedliwego kapitana Granta. Zamiar nie udaje się, bo wbrew oczekiwaniom kapitana Clarke’a i jego pasażera podroż zamienia się w antypodroż, ruch w beznadziejne trwanie. Przygoda (w sensie Verne’owskim) okazuje się niemożliwa. Triumfuje „morska nuda”, z którą nikt jeszcze dotąd nie wygrał.
Z pokładu brygu „Banbury” widać morskie krowy, żarłoczne rekiny, stado delfinów i na pewno fascynujące jak zawsze morze, ale spojrzenie pisarza zdaje się omijać atrakcje opisywane tak starannie przez marynistów. Wędrujemy bowiem z teatru przyrody do teatru relacji międzyludzkich. Pod powierzchnią niepozornych gestów, min, grymasów, pozbawionych sensu wypowiedzi kryje się coś nieodgadnionego, tajemniczego, groźnego – jakiś żywioł objawiający się wcześniej w opowiadaniach Poe`a, zwłaszcza Opowieści Artura Gordona Pyma z Nantucket, skąd zapożyczył Gombrowicz niektóre pomysły. Również sam bryg jako jednostka pływająca przystaje znacznie lepiej do świata Poe’a niż rzeczywistości z 1930 roku.
Bryg „Banbury” pędzi w nieznane, lecz trudno mieć wątpliwości, że podąża
w regiony coraz bardziej mroczne, coraz bardziej niepokojące. Być może nawet ten
anachroniczny żaglowiec o nazwie przywołującej miasteczko położone niedaleko Oksfordu
staje się w końcu „pijanym statkiem” istniejącym tylko wyobraźni artysty.
To bardzo możliwe, jeśli – jak przekonuje narrator opowiadania – świat zewnętrzny pełni
zaledwie funkcję zwierciadła, w którym odbija się nasz wewnętrzny mikrokosmos.
.
Jan Tomkowski
O autorze:
Jan Tomkowski (ur. 22 sierpnia 1954 w Łodzi, zm. 15 lipca 2024 w Warszawie), doktor habilitowany nauk humanistycznych, profesor historii literatury polskiej w Instytucie Badań Literackich Polskiej Akademii Nauk.
.
.