Zawsze wyobrażałem sobie, że osobistość czytająca w telewizji wiadomości – z kartki albo i z monitora – przypomina trochę tubę. Ważne, by tuba była dźwięczna, donośna i dobrze pasowała do reki. A poza tym?
Któż porównałby tubę z pisarzem, który w zaciszu pracowni rozstrzyga kwestie metafizyczne, poszukuje nowego piękna, a nawet rozmawia z samym Stwórcą?
Jakieś ćwierć wieku temu z największym zdumieniem dowiedziałem się, że dziennikarze telewizyjni należą do najważniejszych bohaterów masowej wyobraźni. Tworzą elitarny świat, do którego pisarz – zwłaszcza nie otrzymujący nagród ani wyróżnień – nie ma w ogóle wstępu! Medialni celebryci są elokwentni, uśmiechnięci i zadowoleni, a poza tym prezentują się doskonale. Przy nich niejeden pisarz wygląda jak łachudra, bełkoce nie wiadomo o czym, a co gorsza, nie ma nic do powiedzenia o spadkach na giełdzie i partyjnych sondażach. Najlepiej posłać takiego do kąta.
Nie dziwiłem się wcale, że w obronie pisarzy, którzy nie znajdowali wydawców nikt nie wychodził na ulice. Nikt nie bronił upadającej literatury i nie myślał, co dzieje się z wolnością słowa, gdy w szufladach zalegają nieopublikowane rękopisy. Nikt nie protestował przeciw medialnym manipulacjom wokół Parnasu.
A przecież były – sam pamiętam, co opowiadał mi kiedyś kolega zatrudniony w gazecie pewnego dużego koncernu wydawniczego. Już pierwszego dnia pracy dostał dwie listy z nazwiskami. Jedna zawierała wykaz osób, o których nie wolno nigdy pisać źle, druga – spis tych, o których w ogóle pisać nie należy, bo skazani zostali na przemilczenie. Nie wierzyłem koledze, ale rzeczywistość szybko potwierdziła, a nawet przerosła jego opowieść.
A kolega?
Chociaż szybko zwolniono go z redakcji, nigdy nie zgodził się ze mną, że można być pisarzem, nie zadając się wcale z medialnymi celebrytami.
.
Jan Tomkowski
…
O autorze:
Jan Tomkowski (ur. 22 sierpnia 1954 w Łodzi – zm. 15 lipca 2024 w Warszawie), doktor habilitowany nauk humanistycznych, profesor historii literatury polskiej w Instytucie Badań Literackich Polskiej Akademii Nauk.
.
.