Zagubieni w kosmosie kantat Bacha szukamy jakiegoś skrawka przyjaznej ziemi, najmniejszej we Wszechświecie planety, której piękno moglibyśmy podziwiać, nie myśląc o nieskończoności, choćby najbardziej zachwycającej. Potrzeba nam jakiegoś przewodnika, światełka wskazującego drogę, sygnału, symbolu, może obietnicy i pewności, że nie zabłądziliśmy.
W takich razach przypominam sobie o Erbarme dich.
Centrum to miejsce magiczne, z którego tryskają na wszystkie strony promienie światła, znaki świętości, jakieś wszechogarniające konstrukcje, figury, kompozycje.
Środkowa płyta zawierająca nagranie Pasji według świętego Mateusza, jedno z najdoskonalszych, jak zapewniają wytrawni koneserzy. Orkiestrę Royal Concertgebouw z Amsterdamu prowadzi Eugen Jochum, śpiewają: Ernst Haefliger, Walter Berry, Agnes Giebel i obdarzona pięknym przejmującym altem Marga Höffgen. W samym środku płyty, jako trzynasta część w kolejności, pojawia się ta niesamowita aria:
Erbarme dich, mein Gott,
Um meiner Zähren willen;
Schaue hier, Herz und Auge
Weint vor dir bitterlich.
Erbarme dich!
Jakże lakoniczny tekst! Niespełna dwadzieścia słów, które dobrał Picander, autor libretta do Pasji według świętego Mateusza – tylko tyle, więcej na pewno nie potrzeba. Christian Friedrich Henrici, występujący pod pseudonimem Picander, był właściwie poetą-amatorem, z wykształcenia prawnikiem, a z konieczności – urzędnikiem pocztowym i poborcą podatków. Zawodowi literaci oceniają go może nazbyt surowo, odmawiając mu lirycznego talentu. Jeśli nie miał wysokiego mniemania o własnej sztuce rymotwórczej, mógł tym łatwiej zgadzać się z nie zawsze skłonnym do kompromisów Bachem. Dobrany, zgodny duet, któremu zawdzięczamy arcydzieło.
Inna sprawa, że w Erbarme dich liczy się przede wszystkim muzyka, bo tekst jedynie zakreśla temat dzieła, tłumaczy nastrój, objaśnia sytuację. Śledząc całość Pasji rozumiemy dokładnie kontekst tej fenomenalnej arii. Żal Piotra, który lekkomyślnie i bojaźliwie zaparł się Chrystusa. Można to tak właśnie zinterpretować, choć trudno uwierzyć, by muzyka Bacha stanowiła jedynie ilustrację cudzego tekstu, nawet gdy chodzi o dzieło inspirowane wątkami Pisma Świętego. Bo geniusz sięga zawsze dalej i zawsze mówi we własnym imieniu.
Od dawna więc Erbarme dich funkcjonuje samodzielnie, niczym najszlachetniejszy, najbardziej intrygujący kamień tej monumentalnej mozaiki, której nie jesteśmy w stanie ogarnąć. Odkładamy więc na później szczegółowe poznanie całości bezkresnej muzycznej architektury, by zachwycać się bez reszty fascynującym drobiazgiem.
Albert Schweitzer słyszy w nim „westchnienia i szlochy”, Ernest Zavarský przekonuje, że nikt nie wyraził lepiej „żalu w muzyce”, Peter Williams dostrzega tu „osobliwy patos”. Niesamowita aria, w której dyskretny dialog prowadzą skrzypce i głos kobiecy, najczęściej alt, choć Erbarme dich śpiewają również kontralty, a nawet mezzosoprany.
Głos duszy ludzkiej – bez wątpienia, moim zdaniem. Ale jaka istota przemawia do nas za pośrednictwem melodii skrzypiec? W tym jęku, błaganiu, płaczu i cierpieniu człowieka kryje się na pewno wręcz nieludzkie piękno. I poczucie jakiejś straszliwej daremności, bo muzyka skrzypiec jednak triumfuje. Smyczek prowadzi Anioł Śmierci, przed którym nie ma ucieczki. To anioł Rilkego, który zawsze przeraża – swoją doskonałością, swoją straszliwą mocą, swoją nieubłaganą konsekwencją.
To chyba przypadek sprawił, że Erbarme dich słuchałem najpierw w wykonaniu nieżyjącej już prawie od dwudziestu lat Margi Höffgen. Śpiewała Bacha i Vivaldiego, wykonywała msze i kantaty. Kontralt może trochę tradycyjny, ale „czysty i głęboki”, jak zapewniają znawcy. Nie przytłacza, nie domaga się podziwu dla technicznych popisów. Brzmi znakomicie i doskonale harmonizuje z resztą wykonawców.
Trzeba zresztą powiedzieć, że Erbarme dich każdy wykonuje trochę inaczej. Odkładam stos płyt i sięgam do zapisów wideo, które pozwalają nam ujrzeć twarz śpiewaczki, wysiłek skrzypka, skupienie albo trochę osobliwą ekspresję, ruch ręki, wznoszenie i opadanie ramion, nieruchome czy rozbiegane spojrzenie. A wszystko to na oczach publiczności, przed mikrofonem, zwykle w filharmonii, a nie w kościele, gdzie oczywiście Pasja według świętego Mateusza brzmi odmiennie, bardziej naturalnie, zgodnie ze swym pierwotnym przeznaczeniem.
Porównując wykonania, których nawet w internecie znaleźć można bez liku, dochodzimy do pospiesznego wniosku, że każde różni się od pozostałych i że każdemu jakby czegoś brakuje. Nie, nie, oczywiście nie mamy tu na myśli niewłaściwej tonacji, załamania głosu, nieczystych dźwięków. Towarzyszy nam raczej mistyczne przeświadczenie, że melodia Erbarme dich przywędrowała prosto z nieba, a ludzie dopiero próbują przyswoić sobie tę anielską muzykę.
Skrzywdziłbym zresztą prawdziwe i słynne gwiazdy, które wznoszą się na szczyty swych umiejętności, składając hołd wielkiemu Janowi Sebastianowi. Anna Sophie von Otter, szwedzka mezzosopranistka, śpiewa naprawdę bardzo pięknie. Chyba czuje doskonale ten rodzaj muzyki. Kilkanaście lat temu wytwórnia Deutsche Gramophon, która wydaje tylko najlepszych, opublikowała płytę Lamenti , na której artystka zmierzyła się z utworami Monteverdiego, Vivaldiego, Purcella. Z kolei Delphine Galou przygotowywała się do kariery wokalistki studiując filozofię na Sorbonie. A znów Nathalie Stutzmann nie tylko śpiewa, ale i gra na fortepianie, a nawet dyryguje, występując z zespołem Orfeo 55.
Tak jak na telewizyjnym kanale Mezzo, wszystko wydaje się absolutnie perfekcyjne, bo przecież w dzisiejszym świecie liczą się tylko najlepsi. Wyobraźcie sobie teraz Bacha, jak poprawiając długą perukę wchodzi do studia nagrań, może z ręką na szpadzie przygląda się nieufnie naszpikowanej elektroniką aparaturze? Coś podobnego odczuwamy oglądając króciutki białoczarny film, na którym zarejestrowano występ niezwykłych gwiazd. Śpiewa Eula Beal, na skrzypcach gra młody jeszcze Yehudi Menuhin, zaś dyryguje Antal Doráti. Występują oczywiście na estradzie, spoglądając w obiektyw staroświeckiej kamery, jakiej dzisiaj nikt już nie używa. Eula Beal w sukni z ogromnym dekoltem śpiewa prześlicznie i błyszczy urodą hollywoodzkich gwiazd, takich jak Elizabeth Taylor albo Audrey Hepburn. Ktoś rozkochany w typie urody cechującym dawne amerykańskie aktorki nigdy nie dostrzeże piękna na twarzy Brigitte Bardot, a nawet Isabelle Huppert. Inny styl, inna epoka, inna estetyka… Menuhin też jest piękny, z białą muszką pod brodą, całkiem jak hollywoodzki amant, niebywale elegancki, świetnie ubrany, po wizytach u najlepszego krawca i najlepiej reklamowanego fryzjera. Ale ostatecznie to tylko dekoracja, a wykonanie naprawdę skłania do zachwytu.
Schweitzer, który wiedział o Bachu prawie wszystko, doradzał stanowczo, by Erbarme dich grać raczej „twardo”. Co prawda nie do końca rozumiem, co ten termin oznacza, ale wydaje mi się, że skrzypce powinny grać tu raczej miękko, delikatnie, z ową nieubłaganą płynnością, która zapowiada piękno pełne okrucieństwa.
W hollywoodzkich dekoracjach trudno oprzeć się jeszcze jednemu skojarzeniu. Wykonawcy Erbarme dich ubrani są mniej więcej tak samo jak bohaterowie Anioła zagłady Buñuela – filmu jakże proroczego dla naszej cywilizacji.
Jan Tomkowski
O autorze:
Jan Tomkowski (ur. 22 sierpnia 1954 w Łodzi), doktor habilitowany nauk humanistycznych, profesor historii literatury polskiej w Instytucie Badań Literackich Polskiej Akademii Nauk.