Na początku 1986 roku zatrudniono mnie wreszcie w Instytucie Badań Literackich, w utworzonej niedawno pracowni pozytywizmu. Nie wymagano ode mnie zbyt wiele, ale – powodowany zwykłą przyzwoitością – zacząłem rozglądać się w poszukiwaniu nowych tematów. Prus, Orzeszkowa i Sienkiewicz nie wystarczali młodemu, pełnemu energii poloniście, który marzył o przełamywaniu stereotypów i wydobywaniu z zapomnienia tekstów niedocenionych, pokrytych kurzem, może nawet skandalizujących?
Zainteresowałem się więc poezją, o której bardzo mało mówiły podręczniki. Tak, to prawda, że dramatowi poświęcano jeszcze mniej uwagi, ale tutaj nie spodziewałem się wielkich rewelacji. Nasze życie teatralne drugiej połowy XIX wieku przebiegało w szczególnych warunkach i trudno było liczyć na odkrycie spoczywających w archiwach czy bibliotekach nieznanych arcydzieł.
Szybko też zorientowałem się, że ciekawej poezji w tych czasach nie brakowało, była ona jednak niszczona i marginalizowana przez bojowych publicystów, atakowana przez nieprzyjaznych krytyków w rodzaju Piotra Chmielowskiego, a z upływem lat coraz rzadziej czytana! Następcy dawnych historyków literatury polskiej po prostu powtarzali ich nieprzychylne opinie o poetach, często nie zaglądając w ogóle do tekstów! Być może zresztą wnikliwi badacze „pracy organicznej” i „pracy u podstaw” mieli po prostu do liryki tak zwane drewniane ucho? To się przecież zdarza…
Zwrócił się wówczas do mnie Janusz Maciejewski z dość niesamowitą propozycją: czy nie opracowałbym antologii poezji epoki pozytywizmu dla „Biblioteki Narodowej”, wydawanej przez Ossolineum. Wahałem się tylko przez chwilę, bo oczywiście miałem ochotę zrobić potężny tom, który ukazywałby w zupełnie nowym świetle twórczość tej epoki. „Antologia poezji polskiej drugiej połowy XIX wieku” – taki tytuł miało nosić nowatorskie dzieło, które zacząłbym od „Assunty” Norwida, przypominając, że w momencie wybuchu powstania styczniowego Norwid przekroczył dopiero czterdziestkę i miał przed sobą jeszcze dwie dekady twórczego życia. A Gomulicki, Aspis, Zagórski, Stebelski, Sowiński? Chyba nigdy na polonistyce o nich nie słyszałem.
Trochę przerażała mnie praca dla tak zasłużonej firmy, no i serii stawiającej niemałe wymogi. Tomy BN-owskie opatrzone były wstępem o charakterze małej monografii, najeżone licznymi przypisami, utrzymane na najwyższym poziomie redakcyjnym. Nie byłem edytorem, poruszałem się jeszcze bardzo niepewnie na pozytywistycznym gruncie. Wtedy pomyślałem o dobraniu współpracownika, który doda mi odwagi. Kiedy Ewa odrzuciła moja ofertę, zwróciłem się do młodej badaczki z Opola, zdolnej, sympatycznej i jak się zdawało niekonfliktowej. Uzyskałem zgodę i zaczęliśmy przygotowania.
Nasze kandydatury zostały przez redakcję „Biblioteki Narodowej” zaakceptowane i wtedy wybuchł skandal. Okazało się bowiem, że podczas gdy jeden z szefów BN rozmawiał z Januszem Maciejewskim, drugi złożył identyczną propozycję Marianowi P., mojemu koledze z pracowni pozytywizmu. Nie wiedziałem, co zrobić w tej sytuacji. Marian P. uważał, że powinienem po prostu zrezygnować. Uznałem jednak nierozsądnie, że sprawy zaszły już zbyt daleko.
Wymyśliłem rozwiązanie, za które znienawidził mnie na zawsze.
Zasugerowałem, by każdy z nas złożył w Ossolineum konspekt planowanej ksiązki, a wydawca zdecyduje, który projekt bardziej mu odpowiada. Uczciwe? Wcale nie, bo Marian P. ani myślał przystać na tę propozycję. Wycofał się obrażony i na placu boju zostaliśmy sami.
Tak, miała to być wspaniała i bardzo potrzebna polonistom pozycja, świadcząca, że nie tylko Asnyk i nie tylko Konopnicka pisali w tej epoce wiersze. Bo inni byli od nich może ciekawsi, a na pewno już bardziej nieszczęśliwi, skłóceni ze swoimi czasami, których nienawidzili. O tym chcieliśmy pisać. Koncepcja zarysowywała się pięknie, lecz…
Jeździłem nocami do Opola, trzy przesiadki, osiem czy dziewięć godzin w jedną stronę, choć to w sumie niewiele, zaledwie 160 kilometrów. No tak, ale brakowało bezpośredniego pociągu. Praca posuwała się naprzód, jednak bardzo szybko nasze relacje przestały ograniczać się do kontaktów zawodowych. Cóż w tym złego, zapytacie. Oboje byliśmy stanu wolnego, dzieliło nas zaledwie siedem lat – taka różnica wieku to chyba nic strasznego. Niestety, nie zyskałem sympatii ojca mojej wspólniczki, który pewnego dnia zabronił mi wstępu do swojego domu.
Naiwny jak dziecko, myślałem, że wspólniczka pójdzie za mną. Przecież nie robiłem niczego wbrew jej woli, przecież powtarzała, że jest ze mną szczęśliwa!
Nieco zakłopotana, moja ukochana dziewczyna tłumaczyła, że odtąd będziemy pracować nad antologią korzystając wyłącznie z usług Poczty Polskiej. W drugiej połowie lat osiemdziesiątych XX wieku listy z Łodzi do Opola wędrowały nieraz dwa tygodnie! No tak, pozostawały jeszcze telegramy. „A ten wiersz Ordona?” „Podoba mi się STOP Włączamy go STOP Dwa inne też”. Pamiętacie mowę telegramów? Może była wdzięczna, ale ja nie chciałem jej słuchać.
Myślałem z rozpaczą o współpracowniczce skazanej z wyroku ojca na staropanieństwo, ale żal mi było także antologii. Poprosiłem świetną badaczkę z Torunia, by zajęła moje miejsce. Zgodziła się, o dziwo.
Tyle że moja współpracowniczka okazała się tak nieznośna w dalszych kontaktach, że sympatyczną i cierpliwą jak anioł panią Zofię po prostu przegoniła.
Niestety, wraz z zerwaniem umowy koszmar wcale się nie skończył. Bo współpracowniczka zdążyła jeszcze wywrzeć niefortunny wpływ na losy kolejnej książki, którą w naszych miodowych miesiącach zdążyliśmy przygotować.
.
Jan Tomkowski
.
O autorze:
Jan Tomkowski (ur. 22 sierpnia 1954 w Łodzi), doktor habilitowany nauk humanistycznych, profesor historii literatury polskiej w Instytucie Badań Literackich Polskiej Akademii Nauk.
.