Przygotowywanie najrozmaitszych antologii poezji, prozy czy eseju zawsze wydawało mi się niezwykle kuszącym zajęciem. W okresach, gdy nie mamy ochoty zajmować się własną twórczością, gdy pomysły nowych książek autorskich jeszcze się nie skonkretyzowały, gdy żaden wydawca nie czeka na nasza nową powieść ani tom wierszy, warto poświęcić swój czas lekturom cudzych utworów.
Antologia jest nie tylko formą adoracji, ale i próbą krytycznej lektury, książką „in statu nascendi”. W gruncie rzeczy nie ma bowiem „ostatecznej” antologii poezji polskiej czy antologii angielskiego eseju. Są to dzieła, które przynajmniej raz na kilka czy kilkanaście lat (bo chyba nie kilkadziesiąt ani kilkaset) powinny być układane od nowa, przez autorów reprezentujących kolejne pokolenia. Wciąż przecież odkrywamy jakieś skarby literatury baroku czy romantyzmu, a inne pozycje – niegdyś przeceniane – odchodzą w cień, bo nie poruszają już wyobraźni czytelników.
Teoretycznie rzecz biorąc, antologia to książka autorska, zapewniająca twórcy wyboru nieograniczoną swobodę. Obdarzamy kogoś takiego zaufaniem, lecz w zamian domagamy się, by wykazał obiektywizm i lekkomyślnie nie pomijał oczywistych arcydzieł, a z drugiej strony nie rezygnował z nowości, które dopiero zyskują na naszych oczach miano klasyki. Niech więc antologista buszuje po bibliotekach, a potem zaprezentuje kolekcję możliwie najpiękniejszą, do której będziemy wielokrotnie powracać.
Tak to wygląda teoretycznie, bo oczywiście w praktyce różnie bywa.
Zazdroszczę tym, co biorą się za opracowanie antologii liryki średniowiecznej albo romantycznej, bo rzeczywiście mogą wybierać zgodnie z ustalonymi przez siebie kryteriami.
Tam, gdzie w grę wchodzi prawo autorskie, rzecz się jednak komplikuje.
Jak zauważyłem, bardzo niewielu czytelników zdaje sobie sprawę, że za każdy wiersz czy fragment prozy chroniony prawem autorskim wydawca musi zapłacić – pisarzowi, o ile jeszcze żyje, bądź jego spadkobiercom. W kwestiach pieniężnych wspaniałomyślność zdarza się rzadko. Bywa, że wydawca spotyka się z żądaniami, które uznaje za wygórowane. Zaczyna się liczenie – kogo pominąć, na kogo nas po prostu nie stać.
Tworząc antologię „Sto polskich wierszy” nie dążyłem więc do upragnionej pełni. Pracując dla bardzo niewielkiego wydawnictwa zdawałem sobie sprawę, że będzie to zaledwie szkic znacznie większego projektu, który zrealizowałbym zapewne w innych warunkach. Zgodnie z profilem oficyny „Dwa kolory”, wydającej również kalendarze i pozycje historyczne, zdecydowałem się ograniczyć do poezji patriotycznej. Sto wierszy to oczywiście bardzo mało, a ja w dodatku przyjąłem założenie, że jeden autor reprezentowany jest tylko jednym wierszem. A ponadto – tylko wyjątkowo sięgamy do fragmentów.
Niech więc czytelnik nie dziwi się, że w antologii brak pełnego tekstu „Pana Tadeusza”, który jest zapewne największym arcydziełem naszej poezji patriotycznej, ale jest także osobną ksiązką, dostępną od dawna również w sieci, czytaną na tabletach, komórkach i laptopach. Niech nie protestuje, że Mickiewicz, Słowacki czy Norwid obecni są w sposób symboliczny. Taka decyzja ma głęboki sens – sto wierszy to również stu poetów, często zapomnianych, niedocenionych, mało znanych szerszej publiczności. Mogą dzięki niej zaistnieć poeci naszych powstań: listopadowego, styczniowego, warszawskiego. Pojawiają się nawet ci, którzy za pióro chwytali okazjonalnie, na postojach, w przerwach między bitwami.
Wiedziałem, że postępując w ten sposób wcale nie ułatwiam sobie zadania.
Tylko wyboru wierszy Mickiewicza i Norwida dokonać mogłem bez namysłu. Niegdyś zrobiła na mnie ogromne wrażenie lektura fragmentu „Syzyfowych prac” – opis lekcji polskiego, podczas której niepokorny uczeń carskiego gimnazjum recytuje „Redutę Ordona”. Do dziś odczytuję ten rozdział ze wzruszeniem i gdyby ktoś zaproponował mi przygotowanie antologii polskiej prozy patriotycznej, wiedziałbym od czego zacząć. „Bema pamięci żałobny rapsod” to nie tylko wiersz, który poznałem jeszcze a pierwszej klasie liceum, ale także pieśń (może suita rockowa, jak powiedziałby Grzegorz Kozyra) Czesława Niemena, otwierająca niejednemu młodemu człowiekowi drogę do poezji.
A potem zaczęły się już same trudności, bo jak pominąć ten czy inny znakomity utwór Reja, Kochanowskiego, Krasickiego, Słowackiego, Asnyka, Wyspiańskiego, Staffa, Baczyńskiego, Herberta, Rymkiewicza? Czy polegać na sile poetyckiego wyrazu, czy raczej budować antologię wokół najważniejszych wydarzeń historycznych, by nikt nie zarzucił mi, że pominąłem bitwę pod Grunwaldem, odsiecz wiedeńską, powstanie kościuszkowskie, odzyskanie niepodległości, kampanię wrześniową, „Solidarność”… Jak oddzielić prawdziwą lirykę od popularnych pieśni, a nawet piosenek, nie zawsze wartościowych artystycznie, ale przecież funkcjonujących do dziś w świadomości Polaków?
Czasem wydawca sugerował włączenie tego czy innego tekstu dotyczącego najnowszej historii Polski. Czasem się zgadzałem, a czasem nie, na ogół jednak pracowaliśmy w zgodzie.
„Sto polskich wierszy” to typowa produkcja „niskobudżetowa”. Proponowałem nieco większy format i twardą okładkę, oprócz winietek z „Zielnika” Wyspiańskiego kilka barwnych reprodukcji, wreszcie twardą okładkę, lepszy papier, nieco wyraźniejszy druk. Marzyłem nieśmiało o wymiarach zbliżonych do kwadratu, przywodzących na myśl staroświecki sztambuch albo pamiętnik gimnazistki sprzed lat. Przydałaby się jeszcze zakładeczka, niekoniecznie w kolorze biało-czerwonym. No i druk w kolorze fioletowym zamiast tradycyjnej czerni.
Na okładce majaczył orzeł siedzący na kałamarzu – no, raczej majaczył niż widniał… Wydawnictwo było maleńkie i skromne, więc oczywiście nie miałem pretensji.
A zresztą – czy nasze myślenie o Polsce wymaga bogatych rekwizytów, przepychu, manifestacji kunsztu poligraficznego, złota i purpury? Bo przecież najważniejsza jest poezja, a wspaniały wiersz można czytać w najlichszym wydaniu…
Można – doprawdy?
Zajrzyjcie koniecznie do Miriama, nim zgodzicie się z podobną opinią.
.
Jan Tomkowski
..
O autorze:
Jan Tomkowski (ur. 22 sierpnia 1954 w Łodzi – zm. 15 lipca 2024 w Warszawie), doktor habilitowany nauk humanistycznych, profesor historii literatury polskiej w Instytucie Badań Literackich Polskiej Akademii Nauk.
.
.
.
.
Portret Adama Mickiewicza: Walenty Wańkowicz, olej na płótnie, 148×125 cm, 1827-1828, Muzeum Narodowe w Warszawie
.