Należałem do pokolenia, które w początkowym okresie szkolnej edukacji posługiwało się jeszcze elementarzem. Różnił się od wszystkich innych książek, które pojawiały się w moim otoczeniu. Był kwadratowy, a więc zupełnie niepodobny do stojącej na półce encyklopedii powszechnej, słownika ortograficznego, wierszy dla dzieci. Zielony, chyba w kolorze drzew iglastych, mógł nasuwać rozmaite skojarzenia. Wieczna młodość, niedojrzałość, czy ja wiem? Wesołe obrazki chyba nie przyciągały mojej uwagi, bo jako dziecko dziwaczne interesowałem się oczywiście literami. Drukowane wydawały mi się piękniejsze, nie chciałem uczyć się ogonków, zakrętasów, eleganckich ozdobników. Może dlatego nie mam do dziś pojęcia o kaligrafii i bazgrzę okropnie, sporządzając przeważnie nieczytelne notatki.
Elementarz to ważna książka. A może nawet księga i wydaje mi się, że nie zastąpią jej żadne zeszyty ćwiczeń, pakiety testów, arkusze edukacyjne. Może zresztą nie mam racji – ostatecznie który z moich kolegów marzył podobnie jak ja o Księdze, w której mieści się wszystko (zdaniem kabalistów wszystkie litery alfabetu oraz cyfry wyczerpują na dobrą sprawą całe bogactwo wszechświata).
Moja pierwsza powieść dotyczyła szkoły, a teraz – po trudnych doświadczeniach – powracałem znów do tego samego tematu. Skoro Joyce zbudował swego „Ulissesa” na planie „Odysei”, a Tomasz Mann inspirował się dawną historią pisząc „Doktora Faustusa”, to czy nie można wyobrazić sobie książki, dla której planem byłby elementarz jako pierwotna Księga, której sens gubimy w miarę dorastania?
Może też jest tak, że kiedy przyszłość rysuje się nam niejasno, sięgamy do przeszłości, poszukując tam jakiegoś punktu zaczepienia. Cofamy czas, powracamy do zapomnianych i z pozoru błahych wydarzeń, tworzymy jakąś prywatną archeologię albo mitologię. Zaczynamy rozszyfrowywać pewne zagadki, nad którymi przechodziliśmy dotychczas do porządku dziennego.
Niektóre moje książki napisałem przy biurku, pracując od rana do nocy, kilkanaście godzin dziennie. „Czarny elementarz” powstawał inaczej.
Jeździłem na Młociny, jak zwykle za wcześnie, bo autobus, którym przyjeżdżała Grażynka, zwykle trochę się spóźniał. Latem krążyłem wokół przystanku, zimą przesiadywałem w ciepłej na szczęście poczekalni. Nie musiałem wcale wymyślać tematów, opowiadania napływały jakby mimo woli. Wracałem do domu, włączałem komputer i spisywałem, co szeptały mi na ucho dobre duchy twórczej inspiracji. Trzy albo cztery opowiadania naraz, powoli układałem z nich pewną całość, którą niektórzy czytelnicy uznali za powieść.
Znam dość dobrze wszystkie polskie książki poświęcone szkole, napisane jeszcze w XIX wieku. „Nad poziomy” Sabowskiego. „Wspomnienia niebieskiego mundurka” Gomulickiego, „Syzyfowe prace” Żeromskiego. Dominuje w nich na ogół tonacja sentymentalna, bo nawet jeśli szkoła wydaje się okropna, to pozostaje jeszcze uczniowska solidarność, młodzieńcza przyjaźń, pierwsza miłość.
Mój elementarz miał być czarny, czego nie wymyśliłby oczywiście żaden grafik. A nawet gdyby zaproponował czarną okładkę, władze pedagogiczne na pewno kazałyby ją zmienić.
No bo czy ktoś – nawet Gombrowicz jako autor „Ferdydurke” – dopuszczał możliwość, że także w szkole daje się odczuć skutki działania kosmicznego Zła?
W mojej szkole rządzonej przez wiecznie uśmiechniętą panią kierownik zdarzały się rozmaite figle, małe awanturki, drobne incydenty, o których nikt już nie pamiętał najdalej po tygodniu. Uczniów stawiano do kąta, czasem stawiano im dwóje, wpisywano uwagi do dzienniczka, ale kto dopatrzyłby się w działaniach dzieci i dorosłych przejawów, sadyzmu, okrucieństwa, perwersji?
Całkiem świadomie posługiwałem się narratorem, który nie zawsze mówi prawdę, czasem to i owo przeinacza, miesza przeszłość z teraźniejszością, nie przestrzega chronologii wydarzeń. Zaprosiłem Paulinę (jako młodocianą złodziejkę) do mojej szkoły, a potem zamieniałem ją w bałwana. W szkolnej szopie na boisku jakiś oryginał budował szubienicę, a narrator sekundował mu, przywołując pewne wątki „Omyłki” Bolesława Prusa, stanowiącej niegdyś lekturę szkolną. Albo w szkole pojawiał się sam Jorge Luis Borges, jako nastolatek rzecz jasna, i wypytywał nas o sagi islandzkie. A my znaliśmy przecież tylko „Klub jedenastu”, „Łososia z doliny Rospudy” i czytanego potajemnie „Kochanka lady Chatterley”. Przemądrzały Borges przerażał nas oczywiście, więc postanowiliśmy stłuc mu okulary, by pohamować strumień erudycji, tak niestosownej do wieku malca.
„Łososia z doliny Rospudy” wymyśliłem na cześć Sylwii, mojej dawnej studentki, rozmiłowanej w ekologii. „Klub jedenastu” istnieje naprawdę, choć mało kto zna tę jedyną chyba powieść o drużynie piłkarskiej znacznie lepszej niż FC Barcelona i jej dzisiejsze gwiazdy. Tę powieść czytałem w wycinkach gazetowych, nigdy nie widziałem jej w postaci książki. Mimo wszystko po jakichś pięćdziesięciu latach ciągle dobrze pamiętałem fabułę. Nie wierzyłem jednak, że któregoś dnia stanę się posiadaczem elektronicznej wersji tego prawie zupełnie zapomnianego dzieła. A jednak…
Kto chciałby uznać „Czarny elementarz” za książkę dla dzieci albo tom wspomnień z czasów młodości, powinien może zacząć lekturę od końca. Bo na końcu – dokładnie tak jak w naszym życiu – ukazuje się śmierć w przebraniu nauczycielki i nawet jeśli jesteśmy prymusami, wcale nie jest nam miło odchodzić z tego świata, z tej szkoły, z tej ławki…
Jak zauważyłem, nieliczni czytelnicy „Czarnego elementarza” są zwykle najbardziej poruszeni czytając osobliwą parodię literatury młodzieżowej – opowiadanie „Jest tylko jedna zdrada”. Narrator, który w zasadzie jest dzieckiem, ujmuje ten problem następująco:
„Zdrada – zacząłem z drżeniem w głosie – jest tylko jedna. – Nieważne, czy zdradzasz swój naród, swój klub piłkarski, swoją dziewczynę czy swojego psa, którego usypiasz, by zastąpić go innym, ładniejszym. To wszystko jest zdradą najohydniejszą na świecie. I jeśli zdradzasz, to nie zasługujesz na to, by dalej żyć.”
Pamiętam, że zbulwersowałem ogromnie panią Joannę Siedlecką, która powiedziała mi, że zdrada dotyczy tylko zmiany poglądów politycznych albo wystąpienia przeciwko interesom własnego narodu. A zdrady w miłości w ogóle się nie liczą, bo to rzecz ludzka – zdradzać i oszukiwać drugiego człowieka, zwłaszcza najbardziej nam oddanego, a więc najbardziej naiwnego i najbardziej bezbronnego.
Wcale się ze sławną pisarką nie zgadzałem.
Jan Tomkowski