Zawsze miałem przykre wrażenie, że po śmierci Lezamy Limy powieść straciła wielkie ambicje. Wielkie, a może największe?
Nie chodzi mi o żaden kryzys czy zamieranie gatunku, wyczerpywanie się schematów fabularnych czy brak zainteresowania ze strony publiczności. Znakomitych narratorów nie brakuje i dzisiaj, opowiadają oni mniej lub bardziej wyrafinowane historie, powołują do życia bohaterów godnych zapamiętania, ale bardzo starają się, by nie znudzić i nie zmęczyć czytelnika, obciążając tekst fragmentami wymagającymi największego wysiłku intelektualnego.
Spróbujcie powiedzieć wydawcy, że wasza powieść to instrument poznania świata, narzędzie filozofowania, próba opisania wszystkiego. Idę o zakład, że sparaliżuje go natychmiast widmo niesprzedanych egzemplarzy, wizja czytelnika odkładającego lekturę po kilku stronicach, brak perspektyw komercyjnych. I nawet nie zajrzy do waszego wspaniałego tekstu, bo wie, że znacznie lepiej rozchodzą się błahe opowiastki czytane dla zabicia czasu.
Może więc powieść – tak jak dla wielu widzów film – to już tylko rozrywka i nic więcej?
A może miejsce powieści powinien zająć esej?
W 1981 roku literacką Nagrode Nobla otrzymał po raz pierwszy eseista.
Oczywiście, możecie mnie poprawić: Tomasz Mann i Thomas S. Eliot również byli znakomitymi eseistami, lecz gdyby pierwszy nie napisał „Buddenbrooków”, a drugi „Ziemi jałowej”, to pewnie szwedzcy jurorzy w ogóle by ich nie dostrzegli. Bo przyjęło się, że nagradzać warto poetów, powieściopisarzy i dramaturgów, ewentualnie nawet historyków i polityków. Eseistyka to dziedzina zbyt hermetyczna.
Tymczasem Canetti (choć miał w dorobku także ważną powieść, prozę autobiograficzną i dramaty) był przede wszystkim znakomitym eseistą. Jak Camus, Valéry, Citati… Trzydzieści pięć lat temu można było wierzyć, że esej ma przed sobą piękną przyszłość.
Planując kolejny tom eseistyczny byłem o tym przekonany. Kiedy ukazała się moja trylogia „Dom chińskiego mędrca”, Don Juan we mgle” i „Ciemne skrzydła Ikara”, zwrócił się do mnie redaktor naczelny „Przeglądu Politycznego” z propozycją stałej współpracy. Wyniknął z tego cykl, który od początku nosił tytuł „Moja historia eseju”. Co dwa miesiące na jedenastu stronach prezentowałem sylwetkę jednego z polskich eseistów. Zacząłem od Miriama, który pisał i publikował swoje eseje w czasach, gdy określenia tego prawie nie używano (sam Miriam sięgnął po nie bodaj dwukrotnie). Pisujący pod tym pseudonimem Zenon Przesmycki w ogóle nie lubił żadnych terminów: nie chciał być modernistą ani dekadentem, a już słowo „secesja” uważał po prostu za nieprzyzwoite. W głębi duszy zapewne sądził, że pisuje stustronicowe felietony, co dziś wydaje się oczywiście nieprawdopodobne.
Jak odróżnić esej od felietonu, artykułu, reportażu?
A może – zamiast toczyć akademickie dyskusje o granicach gatunku – wyobrazić sobie postać eseisty? Czy coś odróżnia go od poety, powieściopisarza, krytyka literackiego, publicysty? Zdaje mi się, że tak, lecz oczywiście podobne rozważania podejmowane są z uniwersyteckiej katedry niezbyt często. Stanowczo lepiej definiować dzieło niż mówić o człowieku, choćby i sensownie, lecz przecież subiektywnie.
Wyobraźcie sobie z jednej strony Miriama patrzącego na Warszawę początku XX wieku, a z drugiej strony – Reymonta wędrującego po niespokojnym mieście z ołówkiem i notatnikiem w ręce. To dwie bardzo rozmaite osobowości i dwa odmienne spojrzenia. Bo reporter inaczej patrzy, inaczej pisze i czegoś innego poszukuje w rzeczywistości. Eseista nie znosi pośpiechu, przynaglania, potrzebuje chwili namysłu, nie poddaje się naciskom bieżących wydarzeń.
Niespieszny przechodzień, jak powiedziałby nieoceniony Jerzy Stempowski.
Regularne pisanie dla czasopisma – nawet jeśli dostarczamy tekst raz na dwa miesiące – ma swoje dobre strony. Nie ma mowy o przerwach w pracy, rozleniwieniu, przeskakiwaniu z tematu na temat. Trzeba mieć prowizoryczną przynajmniej listę tytułów, ale i jakąś wizję całości. No i mnóstwo czasu, bo wbrew pozorom nie wszyscy polscy eseiści ograniczyli swoją twórczość do dwóch czy trzech tomów.
Każdy temat stanowił wyzwanie: wędrowałem swobodnie po kilku epokach, zaczynając oczywiście od Norwida, który moim zdaniem stworzył fundamenty nowoczesnego polskiego eseju. Bo zarówno „Uwagi” Krasickiego, jak i teksty z „Zabaw Przyjemnych i Pożytecznych” to jednak raczej publicystyka, której najwybitniejsze osiągnięcia nie prowadzą nas w żaden sposób do dzieł Herlinga, Herberta czy Rymkiewicza.
Przez trzy lata zdążyłem napisać kilkanaście tekstów, których bohaterami byli między innymi: Józef Weyssenhoff, Stanisław Łoś, Stanisław Mackiewicz, Czesław Miłosz, Paweł Hertz, Józef Wittlin… Wydawało mi się (zawsze ulegam podobnym złudzeniom), że współpraca układa nam się doskonale. Niestety, któregoś dnia redaktor zażądał wyłączności. Odtąd miałem publikować już tylko w „Przeglądzie Politycznym”, w innych pismach nie, bo „pisma stają się do siebie zbyt podobne”, gdy ktoś taki jak Tomkowski drukuje cztery razy w roku w jednym z nich, a dwa razy w innym. Był to absurd, bo na przykład za przeczytanie dwudziestu czterech książek Jasienicy i napisanie o nim kilkunastostronicowego eseju otrzymywałem honorarium wysokości kilkudziesięciu dolarów, a kwota ta miała mi wystarczyć na dwa miesiące!
Podziękowałem grzecznie za współpracę i pan redaktor zaraz się obraził. W szufladzie miałem jednak gotową w połowie książkę. Prywatną historię eseju, „moją historię eseju”. W ciągu kolejnych miesięcy dopisywałem kolejne teksty, między innymi o Micińskim, Herbercie i Rymkiewiczu. Uskładało się ich trzydzieści. O ile mi wiadomo, podobnego zbioru dotąd u nas nie było. Owszem, zajmowano się chętnie teorią eseju jako gatunku literackiego. Historia eseju czekała na swego autora.
Jeśli chodzi o mnie, to zaproponowałem na razie „historię eseistów”.
„Moja historia eseju” rozpoczęła wędrówkę w poszukiwaniu wydawcy od zasłużonej oficyny, która publikowała niegdyś dwie wspaniałe serie eseistyczne. Pomyślałem, że to logiczne, by właśnie tam ukazała się książka o polskich eseistach.
Byłem chyba cierpliwy, lecz w ciągu kolejnych pięciu lat (sic!) nie doczekałem się odpowiedzi.
Książkę wydała ostatecznie pani Magda, która właśnie założyła wydawnictwo i jeszcze wierzyła, że warto coś zrobić dla polskiej literatury. Jeśli dobrze pamiętam, proces wydawniczy trwał nie dłużej niż dwa albo trzy tygodnie.
Posłałem jeden z pierwszych egzemplarzy panu redaktorowi, którego inspiracji „Moja historia eseju” tyle zawdzięczała.
Nigdy nie doczekałem się odpowiedzi.
.
Jan Tomkowski