Nigdy nie miałem wątpliwości, że w samej istocie Biblioteki tkwi jakaś mistyczna siła umożliwiająca zaistnienie książek niezależnie od okoliczności. Cóż z tego, że za napisanie wiersza albo noweli możesz trafić do więzienia, a w skrajnych przypadkach dostaniesz wyrok śmierci? Cóż z tego, że recenzenci przyjmą cię niechętnie, a czytelnicy nie zechcą wziąć twojego dzieła do ręki (to też jest jakaś forma unicestwienia). Tak czy inaczej, pewne utwory muszą zostać napisane. Uparcie domagają się pracowitych godzin za biurkiem, poprawek stylu i języka, wreszcie obecności w świecie materialnym.
Cóż z tego, że wydawcy wolą pozycje znacznie poczytniejsze, na przykład kalendarze, a właściciele księgarni zarabiają najlepiej sprzedając kolorowy papier do owijania prezentów i ozdoby choinkowe? Czy myślicie, że istnienie literatury jest uzależnione od sprawnej działalności wydawnictw i księgarni? Homer, Sofokles, a nawet Dante nigdy nie byli gośćmi żadnego księgarza, a i Szekspir zachowywał się podobnie, nie ufając profesjonalnym edytorom…
Co by się stało, gdyby zamknięto wydawnictwa? Wszystkie bez wyjątku albo raczej wszystkie gotowe publikować literaturę z prawdziwego zdarzenia? Czy wtedy zniknęłaby literatura?
Skądże znowu!
Każdy pisarz – o ile wystarczy mu determinacji – może stać się własnym wydawcą i księgarzem w jednej osobie. Wystarczy wziąć sprawy w swoje ręce.
Krzysztof Kamil Baczyński dojrzewał jako pisarz pozbawiony właściwie możliwości dzielenia się z czytelnikiem swoimi wierszami i poematami. Tak, oczywiście, pozostawały druki konspiracyjne, lecz powierzając swoje utwory oficynom podziemnym musiał godzić się na anonimowość. W okresie okupacji anonimowy pozostawał zarówno autor, jak i odbiorca. Przypuszczam, że w tych warunkach rozpowszechniać książkę było bardzo trudno. Poecie, który w ciągu paru zaledwie lat stworzył niepowtarzalne dzieło, taka forma zaistnienia chyba nie wystarczała.
Ze wzruszeniem oglądamy dziś wykonane własnoręcznie przez autora bibliofilskie edycje „Łowów”, „Narzeczonej”, „Wesela poety”. Są to po prostu maszynopisy urzekające krojem staroświeckiej czcionki albo nawet starannie przepisane manuskrypty. Okładki narysował sam poeta.
Dziś nie musimy się tak męczyć. W świecie tanich komputerów i kolorowych drukarek możemy wykonać książkę nie wychodząc z domu. Możemy też skorzystać z tradycyjnej technologii -–pamiętam, jak Janusz Paweł Tryzno uczył mnie kiedyś sztuki oprawiania druków dawnymi metodami. O ile pamiętam, miał nawet zamiar produkować papier na własne potrzeby!
Alek Rybczyński nie szedł tak daleko, ale któregoś dnia zaproponował mi wydanie książki w nakładzie trzydziestu egzemplarzy, o ograniczonej rzecz jasna objętości, pozycji artystycznej i bibliofilskiej, którą do dziś posiadają jedynie największe biblioteki w Polsce (ich listę sam sporządziłem).
Alek chciał wydrukować esej, lecz ja wolałem ujrzeć w tej postaci coś bardziej osobistego – prozę, której być może nigdy nikt nie przeczyta, bo skazana zostanie na wieczny pobyt w szufladzie, a potem zagładę…
Zdołaliśmy zmieścić sześć opowiadań w cieniutkiej broszurce ozdobionej piękną okładką według projektu Alka. Książeczka otrzymała tytuł „Co się dzieje w szkole?” nawiązujący do znanego i nieznośnie banalnego powiedzenia, zakładającego mimo wszystko istnienie jakiejś tajemnicy, może spisku zawiązanego przez uczniów i pedagogów.
Pisałem o szkole jako o miejscu magicznym, w którym kryje się zło. Myślałem o hipokryzji, która towarzyszy zawsze procesowi edukacji. Jak nauczać o świecie rządzonym przez demoniczne siły zła? Jak nazywać te ciemne moce, omijając istotę rzeczy, ukrywając przed wchodzącymi w życie ludźmi najbardziej mroczne tajemnice? Opowiadanie „O czym się nie mówi” dotyczyło właśnie owej pedagogicznej mistyfikacji i na pewno nie było utworem dla dzieci. A zresztą – czy ja wiem?
W „Magicznych cyfrach” próbowałem łączyć poezję z metafizyką, a wszystko to – prawie na poziomie elementarza, którym dzisiejsze dzieci już się nie posługują. Ale trzeba je przecież (wszystkie, bez wyjątku) nauczyć działań na liczbach: dodawania, odejmowania, mnożenia i dzielenia. Jak to uczynić, nie wnikając w tajemny sens każdej cyfry?
W trzech kolejnych opowiadaniach nawiązywałem do moich poprzednich książek, raz jeszcze podejmując wątek zdrady. Najwięcej uciechy sprawiło mi pisanie drobiazgu zatytułowanego „Jest tylko jedna zdrada”, które niektórzy moi słuchacze kwitowali wybuchem radości, a inni przyjmowali z oburzeniem. Historia wydawała się istotnie makabryczna, zwłaszcza że z pozoru dotyczyła dwóch rywalizujących drużyn piłkarskich. W gruncie rzeczy badałem tu jednak – całkiem poważnie i bez jakiejkolwiek nonszalancji – problem zdrady. Zakładałem, że jest tylko jeden rodzaj zdrady i właściwie wszystko jedno, czy zdradzamy ojczyznę, przyjaciela, kochanka, towarzysza walki, nawet psa. Wszystko jedno, bo w każdym z tych wypadków zasługujemy na najwyższy wymiar kary.
W „Pani Śnieżce” pokpiwałem oczywiście z Pauliny, odejmując samemu sobie z pięćdziesiąt lat, a w „Złodziejce Paulince” powtórzyłem jedynie historię, którą sama opowiadała. Podobno kradła już w szkole, co zdarza się nawet znacznie lepiej wychowanym uczennicom.
Dopiero w ostatnim opowiadaniu, „Linie równoległe”, pojawiała się wreszcie Grażynka, która występowała już wcześniej w moich książkach jako Agnieszka. Zapowiadała powrót do normalności i powrót do pisania.
Książki rozsyłałem i rozdawałem, głównie do bibliotek. Są w Polsce, w Kanadzie i w USA.
Wydawanie książek na własną rękę ma mnóstwo zalet, ale niestety jedną wadę – można je praktykować w przypadku tekstów objętościowo niewielkich.
Ale może to wcale nie jest wada?
Jan Tomkowski
.
O autorze:
Jan Tomkowski (ur. 22 sierpnia 1954 w Łodzi – zm. 15 lipca 2024 w Warszawie), doktor habilitowany nauk humanistycznych, profesor historii literatury polskiej w Instytucie Badań Literackich Polskiej Akademii Nauk.
.
.
Może warto by było przygotować drugie wydanie w serii „Autorbook”?