Tuż przed maturą – by zrobić na złość nielubianej polonistce – wyprowadziłem cała klasę do muzeum przyrodniczego. Wtedy satysfakcji dostarczał mi udany żart, a zwłaszcza fakt, że nikt z wagarowiczów nie poniósł żadnych konsekwencji. Wszyscy nabrali wody w usta, choć w innych przypadkach sprawców nielegalnych wycieczek ścigano zawzięcie.
Chyba nie wiedziałem, że w muzeum oglądać będziemy głównie dinozaury, a właściwie ich szkielety zrekonstruowane dla zaspokojenia ciekawości zwiedzających, amatorów prehistorii.
Dinozaury wzywały mnie, zanim świat poznał filmowe ekscesy Stevena Spielberga, niezbyt może wyszukane, ale ściągające widzów do kina w epoce, gdy kosmos milczał i żaden statek z tajemniczą formą życia na pokładzie jakoś nie chciał wyłonić się spoza chmur.
No, a pisząc książkę o Juliuszu Vernie, musiałem oczywiście zastanowić się nad historią niemieckiego profesora Ottona Lidenbrocka, który odbył podróż do środka Ziemi i znalazł we wnętrzu naszej planety między innymi królestwo dinozaurów.
Coś mi się nie zgadzało w tej wizji.
Panując na Ziemi przez wiele milionów lat dinozaury musiały podlegać jakiejś szaleńczej ewolucji, której szczegóły pozostawiam dociekaniom przyrodników. Sam podejrzewałem, że łażąc tyle czasu po ziemi, zjadając cały lasy, a niekiedy i siebie nawzajem, te prehistoryczne potwory musiały strasznie się nudzić. Czy nie z nudy zaczynamy rysować, układać melodie, recytować wiersze?
Początkiem sztuki była oczywiście bezgraniczna nuda.
Wyobraziłem sobie teraz poszukiwacza sensacji, który podążając tropami profesora Lidenbrocka dokonuje jeszcze bardziej niesamowitych odkryć, na przykład spotykając dinozaura, który uczy się akurat roli teatralnej albo próbuje muzykować.
Naturalnie, żyjąc w XXI wieku nie mogłem już napisać powieści w duchu Verneʼa, ograniczyłem się do fragmentów, składających się na pewną całość i właśnie te odcinki stały się podstawą konstrukcji mojej kolejnej książki, wypełnionej miniaturami prozatorskimi, wśród których znajdowały się krótkie opowiadania, niewielkie eseje, jakieś okruchy dziennika, refleksje, notatki, szkice utworów, które nigdy nie powstaną.
Całość otrzymała tytuł „Pamiętniki dinozaurów”. Maszynopis zabrała na początku sierpnia 2011 roku właścicielka wydawnictwa, które opublikowało „Klasztor Maulbronn” i przymierzało się do druku „Nie ma Pauliny”.
Kiedy zauważyłem, że ta ostatnia z wymienionych książek jakoś przeraża moją edytorkę, znalazłem inną firmę, która wydała skandalizującą podobno pozycję w ciągu kilku tygodni, jeszcze przed świętami Bożego Narodzenia.
Wtedy okazało się, że i z „Pamiętnikami dinozaurów” będą kłopoty.
Zaczęły się wykręty, spóźnienia, jakieś dziwne sugestie dotyczące kwestii finansowych. Byłem gotów uczestniczyć w kosztach wydania, oczywiście w rozsądnych granicach. Właścicielka wydawnictwa podała kwotę, która wystarczyłaby na edycję kilkutomowych dzieł wybranych. Zakomunikowała jednocześnie, że nie wypłaci mi honorariów za poprzednie książki, bo całą należną mi wypłatę przeznaczyła dla swojego znajomego, który zaprojektuje okładkę do „Pamiętników”. W języku prawniczym taki postępek nazywa się chyba bezprawnym zawłaszczeniem mienia, ale nie zwracałem na to uwagi.
Pazerny grafik wziął swoje, jednak książka nadal się nie ukazywała.
Minął styczeń, luty, marzec. Nadeszła wiosna, a po niej lato. Nie awanturowałem się, bo termin umowy niebawem wygasał.
I wtedy wybuchła bomba!
Właścicielka wydawnictwa zakomunikowała, że wydała zamiast ksiązki ebooka!
Wyjaśniła, że nie ma wprawdzie jeszcze strony internetowej, lecz jeśli ktoś przyjedzie do niej na wieś z własnym pendriveʼem albo płytą, to ona przegra mu skład „Pamiętników dinozaurów”. A ja otrzymam za te operację dwadzieścia groszy!
Żyć nie umierać!
Po trzydziestu latach użerania się z wydawcami znam już chyba wszystkie możliwe fortele. Znajomy prawnik po przejrzeniu dokumentów obiecywał, że zaprowadzi nieuczciwą edytorkę przed sąd i cieszył się, że wyrok w zawieszeniu to dla niej najkorzystniejsza perspektywa. A potem pytał rozsądnie, ile też mógłbym zapłacić za realizację owego projektu. Znajomy biznesmen proponował, że dowie się raczej, ile kosztowałoby ciężkie pobicie nieuczciwej wspólniczki.
– Idę o zakład – powtarzał – że ba-a-a-rdzo niewiele! Jaką ona może mieć ochronę?
Dałem sobie radę sam, choć jedna z księgarni internetowych chyba do dziś sprzedaje owego nieszczęsnego ebooka (bez umowy wydawniczej!).
Trzeba było ratować książkę. Dodałem mnóstwo fragmentów, które stały się jakby komentarzem do „Nie ma Pauliny”. Dochodziły mnie głosy czytelników, którzy to i owo zrozumieli opacznie. Musiałem wyjaśniać sprawy najbardziej przykre, rozwiewać złudzenia, wydobywać na światło dzienne nieprzyjemną prawdę.
Ratowałem także sam siebie, choć pomagali mi także inni: Grażynka, Aneta, Grześ, Henryk. Może jeszcze Kasia, której wtedy bezskutecznie szukałem?
Gdybym nie napisał „Drzew”, może nie doczekałbym dzisiejszego dnia?
Po tym zamieszaniu tytuł „Pamiętniki dinozaurów” też musiał zostać zmieniony, miałem przecież w komputerze zupełnie nową książkę!
Stojąc na dziesiątym piętrze wieżowca, w którym zamieszkałem, obserwowałem pusty plac zabaw. Oczami wyobraźni widziałem dinozaury schodzące wieczorami i zajmujące opuszczone huśtawki, drabinki, karuzelę. Postanowiłem nazwać książkę „Dinozaury z placu zabaw”.
Moja doktorantka, italianistka, wyśmiała mnie. Co to za tytuł: „Dinozaury z placu zabaw”! Zupełnie bez sensu.
Zaczęliśmy szukać czegoś bardziej odpowiedniego.
„Judasz z ulicy Iglastej” wydawał się najlepszy.
Na ulicy Iglastej mieszkała przez kilka lat Paulina, którą po rozstaniu zacząłem nazywać Judaszem.
Na okładce książki znajduje się fotografia Judaszowego okna, wykonana podczas jednej z moich wizyt na Iglastej.
W tym czasie Judasz, plącząc fakty i zaprzeczając oczywistym dowodom, zapewniał wszystkich naokoło, że nigdy mnie nie znał i że wszystko wymyśliłem.
Wielka szkoda, że było to kłamstwo.
.
Jan Tomkowski
.
O autorze:
Jan Tomkowski (ur. 22 sierpnia 1954 w Łodzi – zm. 15 lipca 2024 w Warszawie), doktor habilitowany nauk humanistycznych, profesor historii literatury polskiej w Instytucie Badań Literackich Polskiej Akademii Nauk.
.
.