Słyszałem, że przed laty wiejscy chłopcy marzyli o zawodzie szewca. Naprawianie butów w ciepłym pomieszczeniu wydawało im się zajęciem znacznie przyjemniejszym od prac polowych, które wykonywać trzeba również podczas mniej pogodnych dni, nieraz marznąc i moknąc. Ludziom z miasta szewc kojarzył się natomiast z nadużywaniem alkoholu i upodobaniem do słów niecenzuralnych.
Odkąd zacząłem czytać teksty mistyczne, wiele myślałem o szewcach-wizjonerach, w zaciszu maleńkiego warsztatu rozszyfrowujących tajemnicę Boga. Kimś takim był zapewne Jakub Boehme, żyjący na przełomie XVI i XVII wieku.
Ten bardzo dziwny mistyk dowodził, że jest coś „wcześniejszego” od Boga – cudzysłów w tym miejscu jak najbardziej uzasadniony. „Coś” wymykającego się opisowi i rozumnemu pojmowaniu, „coś” nieokreślonego, nieznanego, niezgłębionego – jednym słowem, „Ungrund”. A po drugie, w samym Bogu (tę myśl Boehme mógł zaczerpnąć od kabalistów) istnieje coś, co nie jest samym Bogiem! Dla mnie szewc-wizjoner był myślicielem zupełnie niesamowitym.
Wiadomo, że interesowali się nim nie tylko Blake i Schelling, bo nawet Adam Mickiewicz podyktował swojemu sekretarzowi rozprawkę w języku francuskim, omawiającą niezwykłe pomysły Boehmego. Słowacki też musiał o nim słyszeć, no a potem studiowali go pilnie Stanisław Przybyszewski i Tadeusz Miciński. Skoro interesowali mnie Valentin Weigel i Johannes Scheffler zwany Aniołem Ślązakiem, nie mogłem pominąć Boehmego.
Studiowałem filozofię w Łodzi, a po mojej nieudanej przygodzie z polonistyką postanowiłem zostać filozofem, najlepiej badaczem mistyki. Praca magisterska poświęcona Boehmemu wydawała się pierwszym krokiem w tym kierunku.
Z największym trudem zdobywałem potrzebną mi literaturę, bo nie nadeszły jeszcze czasy internetu i bezproblemowych podróży na Zachód. Sprowadzano mi książki z różnych miast Polski, czasem zdobywałem cenne pozycje dzięki przyjaciołom. Nie wszystko mogłem wypożyczyć i kilka rozdziałów „Aurory” czytać musiałem – z braku wydania oryginalnego – po rosyjsku! Bo w Rosji przed bolszewickim przewrotem Boehme był ogromnie popularny.
Skończyłem pracę i wtedy promotor – planujący już publikację kolejnych jej fragmentów – zapytał, czy nie chciałbym związać swych losów z katedrą filozofii.
Chciałem! Jeszcze jak chciałem!
Napisałbym zaraz artykuły do „Studiów Filozoficznych” i „Archiwum Historii Filozofii i Myśli Społecznej”, w ciągu roku albo dwóch obroniłbym doktorat. Zawsze marzyłem, by pracować ze studentami, a studenci łódzkiej filozofii trzydzieści lat temu należeli do intelektualnej elity. Każdy z nich miał już za sobą przynajmniej dwa lata studiów na innym kierunku, gdy rozpoczynał zajęcia na pierwszym roku filozofii. Byli wśród nas poloniści, socjologowie, etnografowie, matematycy, trafił się nawet lekarz anestezjolog!
Tak, to wszystko miało się zdarzyć, ale…
Po dwóch tygodniach zobaczyłem mojego promotora i potencjalnego pracodawcę w zupełnie odmiennym nastroju.
Walił pięścią w stół i krzyczał:
– Pan mnie okłamał! Pan mnie oszukał!
– Ja?
– Pan do sejmu pisał! Jak pan śmiał!
No tak, rzeczywiście podpisałem petycję w sprawie Radomia i Ursusa i od tej chwili znalazłem się na czarnej liście. Gdyby nie przyszedł rok 1989, nigdy nie miałbym swoich studentów czy magistrantów.
Jak mogłem tego nie rozumieć?
Promotor zerwał ze mną wszystkie kontakty i nie zamierzał nawet dopomóc w publikacji fragmentów mojej pracy.
Na szczęście znałem syna redaktora naczelnego „Studiów Filozoficznych”, więc mój artykuł mimo wszystko się ukazał, a potem został odnotowany w bibliografii zamykającej syntezę autorstwa profesora Legowicza!
Mój temat przejął recenzent mojej pracy magisterskiej (wraz z pewnymi pomysłami, które w niej zawarłem). By nikt nie wysuwał głupich podejrzeń, pominął oczywiście mój artykuł w wykazie literatury dołączonej do jego książki – mimo że odnotował każdy drobiazg opublikowany w języku polskim (nie było tego zresztą wiele). A co, myślicie, że doktorzy i doktorzy habilitowani to są dżentelmeni o nienagannych manierach? Zdaniem większości moich znajomych Krzysztof Zanussi to marny reżyser, ale mimo wszystko chwała mu, że odważył się nakręcić „Barwy ochronne”, najprawdziwszy polski film o środowisku akademickim.
Powiada jednak mądry Borges, że każda książka, która powinna zostać napisana, bez wątpienia napisana zostanie. Bo żadne przepisy administracyjne, represje, intrygi nie mogą przeszkodzić woli Boga Biblioteki, to znaczy opatrzności, która mieszka w jednej z liter jednej z ksiąg na jednej z półek (szukajcie, a znajdziecie, co znaczy chyba: czytajcie). A więc ten skryty Bóg doszedł zapewne do wniosku, że książkę o Boehmem muszę napisać, nawet jeśli nie mam już na to ochoty. Jakże Bóg Księgi mógłby się przejmować nastrojami skromnego autora?
Nie wysłał nawet swojego anioła, po prostu któregoś dnia zaprzyjaźnieni wydawcy-bibliofile postanowili wydać niezwykłą książkę: wybór myśli Jakuba Boehmego ozdobiony wspaniałymi akwafortami, które wykonał ówczesny młody grafik ukraiński Igor Podolczak ze Lwowa. Ograniczyłem się do wskazania fragmentów, przekładu i wymyślenia pięknego barokowego tytułu: „Jakuba Boehmego objawienia dotyczące Boga, nicości i natury, także duszy ludzkiej i człowieczego ciała”. Wspomagały mnie dwie germanistki, z których każda miała niestety inne zdanie w najdrobniejszej kwestii filologicznej, ale ostatecznie udało się osiągnąć trudny kompromis.
Książka wyglądała pięknie: nie posiadała właściwie stron, bo rozkładała się niczym egipski papirus. W całości zajmowała prawie dziewięć metrów, po złożeniu przypominała średniowieczny inkunabuł. Jako honorarium dostałem dwa egzemplarze, z których od dawna nie mam żadnego. Jednym obdarowałem Grażynkę, drugim – moją byłą żonę, jeszcze w okresie narzeczeństwa.
Jak dowiedziałem się z internetu, książka zdobyła mnóstwo nagród, w czym oczywiście nie mam prawie żadnej zasługi. A Igor Podolczak – o czym usłyszałem niedawno – został reżyserem filmowym i nakręcił już dwa filmy fabularne.
Nasza praca wyszła w nakładzie 100 egzemplarzy, co przed laty wydawało się wielkością aptekarską. A dziś książki naukowe i poetyckie sprzedają się w mniejszej liczbie egzemplarzy.
Po prostu – nie do wiary.
Jan Tomkowski
O autorze:
Jan Tomkowski (ur. 22 sierpnia 1954 w Łodzi – zm. 15 lipca 2024 w Warszawie), doktor habilitowany nauk humanistycznych, profesor historii literatury polskiej w Instytucie Badań Literackich Polskiej Akademii Nauk.
.
.