Każda książka ma swoją niepowtarzalną historię pełną sekretów, z których czytelnicy na ogół nie zdają sobie sprawy. Czasem są to bardzo wstydliwe tajemnice, ukrywane przez wydawcę. Po latach pokrywa je kurz zapomnienia. Sądzę jednak, że autor nie powinien uczestniczyć w tym procederze. Nie poszukując sensacji ani skandali, ale ujawniając kłopotliwą prawdę, ułatwia przecież zadanie historykom, którzy będą kiedyś pisać dzieje życia literackiego i ruchu edytorskiego na przełomie dwóch tysiącleci!
U schyłku tego już minionego wydawnictwo „Świat Książki”, związane z potężnym koncernem Bertelsmanna, zaproponowało mi ciekawą i stosunkowo nieźle płatną pracę. Przygotowywano akurat polskie wydanie Encyklopedii Bertelsmanna i konieczne okazały się uzupełnienia dotyczące historii, geografii i literatury polskiej. Propozycja dotyczyła tego ostatniego działu.
Napisałem siatkę haseł, dostosowując ich objętość do wymogów publikacji, skompletowałem zespół, przydzielając poszczególne epoki różnym autorom. Literaturą staropolską zajmowały się Dorota Gostyńska i Elżbieta Kauer-Bugajna, wspomagająca również Marię Kalinowską i Małgorzatę Nesteruk w opracowaniu haseł dotyczących romantyzmu, literaturą Oświecenia zajęła się Elżbieta Wichrowska, literaturą drugiej połowy XIX wieku Dobrosława Świerczyńska. Nad XIX i XX wiekiem pracowała Agnieszka Rygało, jedna z moich pierwszych i najbardziej uzdolnionych magistrantek, którą zaprosiłbym do swojej pracowni albo katedry, gdybym kiedykolwiek podobną instytucją kierował. Jeśli chodzi o mnie, to łatałem dziury, pisałem hasła najdłuższe i najkrótsze, uzupełniałem, skracałem. W późniejszym okresie dołączyła do nas Marta Piłasiewicz zajmująca się literaturą ostatnich lat. Skład zespołu, związanego głównie z Instytutem Badań Literackich i Uniwersytetem Warszawskim, gwarantował pełny profesjonalizm i dostosowanie publikacji do aktualnego stanu wiedzy.
Współpracowaliśmy z dwoma redaktorami, co uznałem za dziwne. Duże wydawnictwo do pracy nad wielotomową encyklopedią wyznaczyło tylko dwóch panów, jak zdołałem się zorientować, mało zaawansowanych w zakresie leksykografii. Pan Z. wydawał się sympatyczniejszy – był arabistą i zdaje się muzułmaninem, jeździł samochodem z arabskim napisem na szybie „Nie ma Boga prócz Allacha”. Pan S., z zawodu geograf, był skryty i bezbarwny.
Wydobycie kompletu haseł od takiej liczby autorów (na początku było ich nawet więcej) graniczyło z cudem, ale w stosunkowo szybkim czasie udało się to osiągnąć. Firma zapłaciła honoraria, bo wytargowałem zapłatę „od ręki” i… zrezygnowała z publikacji encyklopedii!
Zostaliśmy z bogatym materiałem, obejmującym około tysiąca biogramów zawierających również zwięzłe omówienie twórczości. Oprócz haseł dotyczących pisarzy przygotowaliśmy teksty poświęcone utworom anonimowym, a także pewne niespodzianki, dla czytelnika chyba bardzo praktyczne. Oczywiście, w „Słowniku pisarzy polskich” nie mogło zabraknąć Jerzego Giedroycia czy Mieczysława Grydzewskiego, choć pedantyczny badacz mógł wytknąć nam, że nie są to właściwie pisarze, lecz redaktorzy. Obecności postaci takich jak Urszula Kochanowska, Maryla Wereszczakówna i Maria Kalergis nie dało się wytłumaczyć w żaden sposób – chyba tylko intuicją i fantazją zespołu redakcyjnego.
Ale właściwie „Słownika” początkowo nie było – wymyśliłem go, by ratować naszą pracę, praktycznie już skończoną. Mój pomysł przyjęto z entuzjazmem i rozpoczął się cykl wydawniczy, który trwał podejrzanie długo.
Na rynku nie było wówczas podobnej pozycji i bardzo dziwiłem się owej opieszałości.
Któregoś dnia zobaczyłem za szybą wystawową dużej warszawskiej księgarni „Słownik pisarzy polskich”. Wszedłem do środka i już po pięciu minutach nie miałem żadnych wątpliwości. To był oczywiście nasz słownik, tyle że bez naszych nazwisk, bo na okładce widniało nazwisko redaktora S.!
Wybuchł skandal i oczywiście firma zatrudniła natychmiast kancelarię prawniczą, równie prestiżową co nieskuteczną. Argumenty mieliśmy bardzo mocne. Drobne retusze dokonane przez redaktora S. (np. jeśli w moim słowniku pisaliśmy „prozaik i poeta”, S. zmieniał to na „poeta i prozaik”) nie osłabiały wrażenia plagiatu. Jedna z naszych autorek ustaliła prawidłową datę urodzenia pewnego trochę zapomnianego pisarza, a także kilka faktów z jego biografii i po raz pierwszy podała je do druku w naszym słowniku. Redaktor S. przytoczył wszystkie, zawłaszczając sobie odkrycie, do którego nie miał żadnego prawa.
Redaktor S. chwalił się podobno, że zna takie tajemnice wydawnictwa Bertelsmann, iż może czuć się absolutnie bezpieczny. Rzeczywiście, nie było ani procesu, ani zniszczenia nakładu, ani w ogóle żadnych konsekwencji.
Krzysztof Masłoń napisał w „Rzeczpospolitej” artykuł na temat plagiatu, przyznając redaktorowi S. symboliczną „czerwoną kartkę”. W ślad za nim pojawiła się dziennikarka z „wiodącej” gazety, która na swoich łamach od dawna nie wymieniała mojego nazwiska.
– Nie pozwolą pani napisać o mnie – tłumaczyłem.
– U nas panuje wolność, mogę pisać absolutnie o wszystkim.
Uśmiechnąłem się.
Obiecany artykuł nigdy się nie ukazał.
Na szczęście ukazała się nasza książka, firmowana ostatecznie przez „Horyzont” należący do Grupy Bertelsmann – słownik wydany był prześlicznie, w opracowaniu graficznym pani Cecylii Staniszewskiej, której talent zawsze podziwiałem.
Pracownicy wydawnictwa nabrali wody w usta, a moi współpracownicy pomysł procesu z powództwa prywatnego przyjęli na ogół powściągliwie.
– Wiesz – powiedziała Marysia – wydaje mi się, że przyzwoici ludzie po sądach się nie włóczą.
A ja myślę, że chodziło o coś zupełnie innego: o brak wiary, że sprawiedliwości można doczekać się w polskim sądzie.
Jan Tomkowski
O autorze:
Jan Tomkowski (ur. 22 sierpnia 1954 w Łodzi), doktor habilitowany nauk humanistycznych, profesor historii literatury polskiej w Instytucie Badań Literackich Polskiej Akademii Nauk.
Pan Profesor Tomkowski ma absolutną rację. Złodziejstwo gospodarcze z przyzwoleniem władz i sądów wszelkiej maści w Polsce nie zna granic.Prym wiodą duże niemieckie koncerny , które stać na ” kupienie ” każdego wyroku. Tak wygląda tzw. ” sprawiedliwość ” w polskim wydaniu.