Jan Tomkowski – Mój pamiętnik literacki (26)

 

screenshot-2016-10-22-00-20-56

Nowy właściciel praw do „Literatury powszechnej” nie zapłacił mi honorarium, ale zaproponował napisanie innej książki na ten sam temat. „Świat książki” planował akurat serię edukacyjną, do której synteza piśmiennictwa światowego podobno pasowała. Intencja szlachetna, chociaż może przeceniano ambicje uczniów, na początku nowego stulecia ograniczających swoje zainteresowania do raczej pobieżnej znajomości kilku lektur obowiązkowych.

– Proszę nam mówić tylko o książkach, z których będziemy pytani na maturze, a o innych nie, no bo po co? – usłyszałem podczas spotkania z maturzystami w jednej z dobrych warszawskich szkół.

No, ale wydawcy na ogół nie mają pojęcia o programach licealnych, a zwłaszcza już stanie wiedzy uczniów i nauczycieli.

Na szczęście.

Tym, którzy wybrzydzali na mój sposób prezentowania pożytecznej przecież wiedzy, chciałem dać odpowiedź w postaci książki zupełnie pozbawionej fotografii i reprodukcji, pozbawionej niemal efektów graficznych poza jednym wyjątkiem – na osobnych planszach znalazły się omówienia arcydzieł takich jak „Odyseja”, „Faust” czy „Ulisses”.

Termin był krótki, bo seria właśnie wystartowała i wydawca gotów był nawet zapłacić stosunkowo przyzwoite honorarium, byle otrzymać jak najszybciej „Dzieje literatury powszechnej”. Opierałem się rzecz jasna na tekście „Literatury powszechnej”, choć został on dla potrzeb nowej książki znacznie poszerzony. Zastępowałem praktyczne tabele, wykresy, mapy, a nawet komiksy ciągłą narracją, starając się czytelnika nie zniechęcić nadmiarem faktów, dat i nazwisk. Tradycyjnie już skupiałem się na tekstach dostępnych polskim odbiorcom, tu i ówdzie wspominając o istniejących ciągle lukach przekładowych. O ile pamiętam, zmieściłem się na mniej więcej siedmiuset stronach znormalizowanego maszynopisu (w druku wypadło znacznie mniej).

Książką opiekowała się moja była studentka, która chodziła na prowadzone przeze mnie wykłady z literatury powszechnej. Niestety, zmuszona była powierzyć opracowanie tekstu sędziwej pani redaktor, której metody pracy wprawiły mnie w zdumienie.

Na początku XXI wieku pani redaktor nie posługiwała się jeszcze komputerem i nie zaglądała do internetu. To wcale nie oznacza, że spędzała godziny w dobrze zaopatrzonej bibliotece, bo jej jedyną pomocą naukową był „Mały słownik pisarzy świata” w pierwszym wydaniu, na którym – o ile dobrze pamiętam – recenzenci nie zostawili suchej nitki.

Jako filolog i autor nauczyłem się sprawdzać, sprawdzać i jeszcze raz sprawdzać. Bardzo rzadko podając datę urodzenia, tytuł czy fakt dotyczący życia literackiego poprzestaję na jednym źródle. Ten żmudny i przyznaję mało porywający wysiłek uchronił mnie od niejednej pomyłki, dlatego nie mogłem podzielić punktu widzenia pani redaktor.

Podaną przeze mnie datę śmierci tego czy innego autora starsza pani kwestionowała beztroskim oświadczeniem: „niedawno go widziałam” lub „widziałam go w zeszłym tygodniu”. Nie miała zupełnie świadomości, że na starość pamięć płata człowiekowi rozmaite figle. Ale nawet w młodości musimy wszystko nieustannie sprawdzać, nie polegając na złudnym wrażeniu.

Pani redaktor sama podejmowała decyzje, jak nazywać się powinien w polskim przekładzie ten czy inny tytuł obcej książki. Wiadomo, że tłumacze czasem się mylą, a czasem z różnych powodów wybierają rozwiązanie nieco dyskusyjne. Wiadomo, że „Kubusia Puchatka” w wersji oryginalnej wcale nie ma, podobnie jak „Makbeta”, „Hamleta” i większości angielskich powieści XVIII wieku, których tytuły tłumacze skrócili – dla wygody polskiego odbiorcy. Dla pani redaktor „Człowiek bez właściwości” Musila stał się „Człowiekiem bez przymiotów”, a kiedy tłumaczyłem, że od dawna istnieją cztery tomy „Człowieka bez właściwości” w polskim przekładzie, padła odpowiedź:

– Nie podoba mi się ten tytuł.

Wytknęła mi nieprawidłowe podobno sformułowania „Wojna i pokój” Tołstoja oraz „Zbrodnia i kara” Dostojewskiego. Należało je koniecznie poprawić na „Wojna i pokój” Lwa Nikołajewicza Tołstoja oraz „Zbrodnia i kara” Fiodora Michałowicza Dostojewskiego”. Jej zdaniem należało pisać: „Anna Andriejewna Gorienko (czyli Achmatowa) ceniła wiersze Aleksandra Siergiejewicza Puszkina”.

– Rosjanie to lubią – tłumaczyła.

Gdy powiedziałem, że Węgrzy lubią umieszczać imię po nazwisku, może więc powinniśmy mówić na przykład „Petőfi Sándor”, odparła, że nie ma takiej potrzeby. Węgrzy to mały naród i nikt się z nimi nie liczy!

Kiedy dostałem maszynopis z kilkunastoma tysiącami poprawek, miałem ochotę natychmiast zerwać umowę. Zacisnąłem zęby i zabrałem się do odpowiadania na zarzuty. Jednak wkrótce zorientowałem się, że musiałbym przygotować tekst znacznie przekraczający objętość książki. Pani redaktor zniekształcała sens Biblii, „Iliady”, „Boskiej Komedii” – wszystko oceniała według własnego uznania, od czasu do czasu posiłkując się jednie „Małym słownikiem pisarzy świata”. Wprowadzała do mojej syntezy koszmarne błędy, które miały ukazać się w druku podpisane w dodatku moim nazwiskiem.

Wsparła mnie na szczęście moja była studentka i najrozsądniejszy redaktor „Świata książki”, pan Tomasz. Zaproponowali, by wszystkie poprawki powierzyć oczyszczającym płomieniom i wyznaczyli mi innego redaktora, z którym współpraca ułożyła się już znacznie lepiej.

Sam nie wiem, jak sprzedawały się „Dzieje literatury powszechnej”, bo szybko przestano mi dostarczać informacje o liczbie sprzedanych egzemplarzy i wysokości nakładu. W księgarni zobaczyłem nie tak dawno ślady jakiegoś nowego wydania w okładce ani miękkiej ani twardej. Nie kupiłem, bo książka była droga, a żadnych egzemplarzy autorskich mi nie przysłano. Może więc była to edycja bibliofilska?

Z dzisiejszej perspektywy patrząc, zastanawiam się, czy słusznie zrobiłem, poświęcając tyle czasu niedocenianym zwykle syntezom historycznoliterackim. Oczywiście zmuszała mnie do tego często sytuacja materialna, ale mimo wszystko chyba nie żałuję. Książki tego typu nie tylko dają autorowi okazję do wypowiadania się o praktycznie wszystkich ważnych twórcach, ale i zmuszają do przeczytania książek, po które w innej sytuacji może nigdy by nie sięgnął.

Jan Tomkowski

O autorze:

Screenshot 2015-03-21 15.32.13

Jan Tomkowski  (ur. 22 sierpnia 1954 w Łodzi), doktor habilitowany nauk humanistycznych, profesor historii literatury polskiej w Instytucie Badań Literackich Polskiej Akademii Nauk.

 

Subskrybcja
Powiadomienie
0 Komentarze
Najstarsze
Najnowsze Popularne
Inline Feedbacks
View all comments