Nie powinniśmy nigdy pisać książek dla pieniędzy – nawet gdy interesuje nas temat, a wydawca nie oczekuje kryminału, romansu czy popularnego czytadła. Nie powinniśmy i już, a młodego, początkującego autora może przekona historia kolejnej z moich książek.
Mirkę poznałem w zamierzchłych czasach późnego dzieciństwa, w dodatku na obozie harcerskim. Zapamiętałem ją jako osobę bardzo ciepłą, sympatyczną i życzliwą, no ale potem nie widzieliśmy się przez trzydzieści lat.
Kiedy znów ją spotkałem, pracowała jako redaktor w wydawnictwie nie budzącym wprawdzie zaufania, ale jak się wydawało, płacącym jeszcze autorom niewielkie honoraria. Mirka chciała koniecznie, bym napisał książkę do serii zatytułowanej roboczo „Po co nam?”. Pomysłów nie brakowało: „Po co nam Paryż?”, „Po co nam sztuka?”, „Po co nam podróże?”, a nawet „Po co nam kobiety?”. Podobne tematy zapowiadały komercyjny sukces, więc postanowiłem się przyłączyć.
„Po co nam literatura?”
Warto się było poważnie zastanowić, zwłaszcza że rozpoczął się akurat XXI wiek i nowe tysiąclecie, pod znakiem komputerów, telefonów komórkowych, e-booków i coraz głośniejszych lamentów nad kryzysem czytelnictwa i załamaniem rynku książki.
Zadanie nie okazało się łatwe, bo przecież trudno wytłumaczyć nawet najbliższej osobie, dlaczego taką przyjemność sprawiają nam podróże, filmy, obrazy, szlachetne trunki albo książki. Jedni lubią żeglować, a inni godzinami pedałować na rowerze. Miłośników mody interesują sklepy z odzieżą, a koneserów dobrej kuchni wytworne restauracje. Podejrzewam, że w czasach Fieldinga, a tym bardziej Dantego, wcale nie było inaczej. Czytali nieliczni, a w każdym razie na pewno nie wszyscy. Dlaczego nasze czasy miałyby być lepsze?
Zdecydowałem, że napiszę poradnik dla początkujących. Adresowany zwłaszcza dla tych wszystkich, którzy nie pytają „po co”, ale raczej „co” czytać? A także – jak czytać, w jakich okolicznościach sięgać po książkę, jak walczyć z procesem zapominania i jak czerpać korzyść z przeczytanych już utworów. Starałem się pokazywać obecność literatury w naszym życiu codziennym. Iluż to nieśmiertelnych bohaterów towarzyszy nam w każdej chwili – Don Kichote, Hamlet, Robinson. W minionych epokach pisarze stawali się sprawcami niejednej mody – uczyli swych czytelników, jak się ubierać, dokąd jeździć, jak się kochać i jak żyć.
Nie ukrywam, że mojej książce patronowała „Alchemia słowa” Jana Parandowskiego, który gromadząc zabawne niekiedy szczegóły dotyczące pracy literackiej stworzył całkiem poważne dzieło o pisaniu. Przewodnik po sztuce pisarskiej musiał zostać w końcu dopełniony poradnikiem sztuki czytania. Książka o miłości do literatury – najtrwalszej, nigdy nie wygasającej, nie grożącej żadnym znużeniem. A w dodatku całkowicie bezinteresownej. Cóż prostszego? Wystarczy włączyć komputer.
Zabrałem się do roboty i wtedy zdarzyło się nieszczęście.
Zachorowała bliska mi osoba, musiałem przeprowadzić się do Łodzi.
Rano jeździłem do szpitala onkologicznego (tramwaj plus autobus lub dwa autobusy, w sumie godzina jazdy), po południu starałem się pisać „lekką” i „zabawną” książkę dla wymagającego czytelnika, który nie znosił specjalistycznego żargonu i nudził się nawet nad „Lalką” Bolesława Prusa.
Operacja, chemia, radioterapia. Podróże pisarzy, kuchnia w literaturze, najsławniejsze pary w poezji i prozie.
Nie wytrzymywałem.
Wiązała mnie umowa, Mirka nie pozwalała zrezygnować.
Zaciskałem zęby, kreśliłem, skracałem, obmyślałem efektowne pointy.
Wreszcie skończyłem i zapadła cisza.
Nie dostałem żadnej zaliczki, a potem okazało się, że wydawca książki nie opublikuje.
Wytłumaczono mi, że zajmowałem się wyłącznie autorami lektur szkolnych: tak, istotnie Szekspir, Goethe i Flaubert, a nawet Kafka i Dostojewski pojawiali się czasem w procesie edukacji. Zdaniem szefowej wydawnictwa dyskwalifikowało to ich zupełnie jako pisarzy. Jednak podejrzewałem, że „Ulisses” Jamesa Joyceʼa ani „Lolita” Nabokova nie są jeszcze przez uczniów powszechnie czytane.
Poprosiłem o podanie listy szkół, w których obie te powieści wpisano na listę lektur obowiązkowych.
Nie doczekałem się nigdy odpowiedzi.
Mirka pocieszała, że będzie przerabiać moją książkę tak, by spodobała się szefowej wydawnictwa.
Znajomi doradzali szybki i skuteczny proces sądowy, bo książka przewidziana była do wydania w ramach serii, a wtedy nie tak łatwo wycofać się z zawartej już umowy.
Do sądu iść nie chciałem, obiecane pieniądze więc przepadły. Nie wypłacono mi ani złotówki.
Autor powinien zawsze uświadomić sobie, czy zależy mu bardziej na wydaniu książki, czy na dochodach. Jeśli chodzi o mnie, to nawet znajdując się w bardzo kiepskim położeniu finansowym, nie wahałem się ani przez chwilę.
Do dziś nie wierzę w sens trzymania książki w szufladzie czy na twardym dysku komputera. Powinna wędrować między ludźmi, a w ostateczności stać na półce czekając cierpliwie na swój czas.
To chyba Jerzy Prokopiuk wskazał mi maleńkie wydawnictwo ulokowane w miejscowości, o której nikt spośród moich znajomych nigdy nie słyszał. Książka otrzymała nowy, znacznie bardziej adekwatny do treści tytuł „Zamieszkać w Bibliotece” i ruszyła w świat. Początki współpracy wydawały się bardzo obiecujące. Przymykałem oczy na nie wypłacane honoraria, bo jakoś wiązałem koniec z końcem. Nic nie zapowiadało katastrofy i przez kilka lat miałem złudzenie, że wreszcie doczekałem się wydawnictwa, w którym ukazywać się będą moje kolejne książki. Ta nadzieja usuwała na dalszy plan kwestię uczciwych rozliczeń.
Tymczasem „Zamieszkać w Bibliotece” doczekało się kilku edycji i wpisania na listę lektur dla studentów bibliotekoznawstwa. A kiedy pojechałem do W., na spotkanie w tamtejszej czytelni, to nie tylko poznałem uroczą panią Grażynę Miśkiewicz, bibliotekarkę, ale zobaczyłem moją książkę w szklanej gablocie, złocącą się niby święty Graal.
A jedna z pań towarzyszących pani Grażynie powiedziała po prostu:
– Tą książką przywrócił pan godność naszego zawodu.
.
Jan Tomkowski
.
O autorze:
Jan Tomkowski (ur. 22 sierpnia 1954 w Łodzi), doktor habilitowany nauk humanistycznych, profesor historii literatury polskiej w Instytucie Badań Literackich Polskiej Akademii Nauk.
/