W moim instytucie pracowali przed laty najwybitniejsi historycy literatury, edytorzy i bibliografowie, którzy mieli jeszcze ochotę do przygotowywania monumentalnych opracowań doskonale wyposażonych w kalendaria, indeksy i wykaz literatury przedmiotu. Należał do nich wielotomowy „Obraz literatury polskiej”.
Dość szybko uporano się z „literaturą okresu realizmu i naturalizmu”, potem próbowano ogarnąć romantyzm i Młodą Polskę. Kiedy przyszedłem do pracowni literatury XX wieku, trwały już prace nad literaturą międzywojenną. Zwłaszcza jeden z moich kolegów, bardzo rzadko pojawiający się w pracy, lecz odbierający regularnie pobory, spóźniał się i zawodził. To po nim przejąłem pewne tematy, za które już wcześniej wypłacono mu zaliczkę. Dla „Obrazu” napisałem mniej więcej dwustustronicowy rozdział poświęcony „nowej formacji prozaików”.
Ten zapewne niezbyt szczęśliwy termin obejmował głównie twórczość pisarzy urodzonych w pierwszej dekadzie XX wieku, którzy zdążyli jeszcze zadebiutować przed wybuchem wojny. Najbardziej pracowici opublikowali w okresie międzywojennym nawet kilka książek, świadczących o próbie poszukiwania nowych perspektyw w dziedzinie powieści, a także noweli.
Nazwiska brzmiały bardzo zachęcająco: Witold Gombrowicz, Jerzy Andrzejewski, Tadeusz Breza, Michał Choromański, Teodor Parnicki, Adolf Rudnicki, Hanna Malewska. A także mniej znani, lecz na pewno godni dokładniejszego poznania: Czesław Straszewicz, Zbigniew Grabowski, Marian Promiński. Zwłaszcza tym ostatnim zawdzięczaliśmy przemyślenie eksperymentów narracyjnych Joyceʼa, Prousta czy Célineʼa, nawiązanie dialogu z literaturą europejską, wykorzystanie osiągnięć psychoanalizy Freuda i Adlera. Wszyscy zaś podejmowali z odwagą i szokującą niekiedy otwartością tematy, których tradycyjnie polska proza unikała – dotyczyło to przede wszystkim spraw związanych z erotyką.
W gruncie rzeczy to od nich, a nie od „Pałuby” Karola Irzykowskiego czy „Próchna” Wacława Berenta zaczęła się powieść polska XX wieku.
Instytut miał niestety coraz mniej pieniędzy i wkrótce stało się jasne, że „Obraz literatury polskiej” nigdy nie zostanie dokończony. Wtedy postanowiłem przerobić mój rozdział na niewielką książeczkę, uwzględniając również innych pisarzy – rówieśników Gombrowicza, którzy jednak nie zdołali przed wojną zadebiutować, takich jak choćby Leopold Buczkowski, Zygmunt Haupt czy Leo Lipski. Cóż za wspaniała kolekcja! Chyba nigdy wcześniej i nigdy potem polska proza nie miała tylu znakomitości…
Książka powędrowała do wydawnictwa instytutowego i wkrótce o niej zapomniano.
Zajęty przygotowywaniem do druku innych pozycji, wznowieniami „Literatury polskiej” i jakimiś dorywczymi pracami zarobkowymi, nie zwracałem na to uwagi. Jednak któregoś dnia pani redaktor szepnęła, że nie mam żadnych szans w rywalizacji z bardziej przedsiębiorczymi kolegami.
Postanowiłem działać.
Skąd mogłem wiedzieć, że to takie proste?
W domu wykręciłem numer wydawnictwa „Czytelnik”, w którym nigdy wcześniej nie publikowałem. Poproszono, bym przyniósł maszynopis.
Liczyłem na odpowiedź mniej więcej w ciągu roku, lecz telefon odezwał się po tygodniu!
Czekała już na mnie umowa.
Książka miała ukazać się w serii eseistycznej, w której wydawano takich luminarzy literatury jak Hermann Broch, Pietro Citati, Ezra Pound. Jean Starobinski.
No cóż, nie ma radości, której nie zatruliby nam nasi znajomi.
Kiedy „Pokolenie Gombrowicza” ujrzało światło dzienne, mój kolega M., dotychczas okazujący mi sympatię, a nawet przyjaźń, zmartwił się ogromnie. Zaraz też zamówił recenzję u pewnego znawcy literatury, w kręgach wtajemniczonych nazywanego Komórką do Wynajęcia. Specjalnie się tym nie przejąłem, bo dobrze pamiętałem, że kiedyś schodziłem buty, by wydać rozprawę doktorską Komórki, zjechana niemiłosiernie przez innego mojego kolegę z instytutu. To prawda, że nikt nie chciał jej przyjąć do druku, lecz przecież liczyły się moje intencje.
M. krążył koło mnie niczym sęp, dopytując się, czy już przeczytałem recenzję, którą opublikował w niskonakładowym czasopiśmie. Wreszcie zajrzałem do tekstu.
Wynikało z niego, że popełniłem plagiat, bowiem moja książkę o pokoleniu Gombrowicza napisał wcześniej – w okresie stalinowskim – Kazimierz Wyka! Zaraz też poprosiłem M. o znalezienie owego tytułu w katalogu, ale uchylił się dyplomatycznie od wizyty w bibliotece.
– Tak, tak, w okresie stalinowskim wydał książkę o Gombrowiczu, musisz dobrze poszukać – tłumaczył mętnie.
Napisałem więc list do szefa M., zapowiadając proces sądowy, o ile wydana w okresie stalinowskim książka o Gombrowiczu natychmiast się nie znajdzie.
Szef M., stary cwaniak, przysłał zamiast odpowiedzi redaktora D., którego bardzo lubiłem i z którym w przeszłości kilkakrotnie współpracowałem.
Szczerze zakłopotany, D. tłumaczył, że Komórka do Wynajęcia nigdy nie czyta recenzowanych książek, nikt tez nie przywiązuje do jego publikacji żadnej wagi. Pozwala się mu drukować, bo ma chore dzieci i podobno wydaje dużo na lekarstwa. Jak wytoczę mu proces, żadne pismo nie będzie chciało już z nim współpracować.
No tak, w tej sytuacji musiałem oczywiście zrezygnować, zresztą nie miałem żadnych wątpliwości, że intryga jest dziełem mojego kolegi z pracowni, chorobliwie ambitnego, nerwowego i mściwego M., którego unikałem odtąd jak ognia. Walcząc o profesorski awans, o jakieś zaszczyty i nagrody, gotów był popełnić każdą niegodziwość.
Jeszcze raz miałem okazję powtórzyć jakże słuszną dewizę Woltera:
„Chroń mnie, Panie Boże, od fałszywych przyjaciół, z wrogami poradzę sobie sam”.
.
Jan Tomkowski
.
O autorze:
Jan Tomkowski (ur. 22 sierpnia 1954 w Łodzi), doktor habilitowany nauk humanistycznych, profesor historii literatury polskiej w Instytucie Badań Literackich Polskiej Akademii Nauk.
,