Tak, oczywiście, że chciałem zadebiutować tomem wierszy. Kiedy miałem siedemnaście lat. Wierzyłem, że powinien nazywać się „Historia miłości”, potem zastąpiłem ten tytuł imieniem dziewczyny – bardzo wówczas oryginalnym. Był pomysł, lecz wiersze jakoś nie przychodziły.
Drukowałem pierwsze opowiadania w harcerskim tygodniku (może raczej dwutygodniku?) i z tych czasów pozostał mi szacunek dla najkrótszych form prozatorskich nazywanych wtedy miniaturami.
Spróbujcie zamknąć swą wypowiedź w dziesięciu albo dwunastu zdaniach. To oczywiście niełatwe, ale dzięki skrótom i redukcjom osiąga się czasem niebywałą wprost siłę wyrazu. Ceniłem lapidarność autorów oszczędzających czas czytelnika. Czytałem „Pana Piórko” Henri Michaux i drobiazgi Cortazara. Sam wymyśliłem pana J., ale nie pamiętam już, czy zaistniał kiedykolwiek w druku. Znęcałem się nad nim przez pewien czas. Próbowałem traktować go na podobieństwo owada umieszczonego pod szkłem mikroskopu. Prześwietlałem go ze wszystkich stron, znajdując w jego psychice jedynie strach i mało interesująca przeciętność. Był nieznośny – jak całe moje otoczenie. Gdyby zniknął, nikt nie zauważyłby jego nieobecności.
Dłuższe opowiadania posyłałem Leopoldowi Buczkowskiemu. W czasach mojej młodości wysyłało się list i „próbki” własnej twórczości na adres Związku Literatów Polskich, a indagowany w ten sposób pisarz naprawdę odpowiadał! Miałem kilku innych kandydatów, chyba nawet głośniejszych i lepiej obecnych w mediach, ale uznałem, że autor „Czarnego potoku” jest po prostu od nich ciekawszy. Buczkowski nie pomógł mi w wydrukowaniu czegokolwiek, ale przyzwyczaił do myśli, że jeden mądry czytelnik to skarb cenniejszy niż podejrzany entuzjazm jakiejś anonimowej grupy.
Nauczył jeszcze jednego – że czytając cudzy tekst można równocześnie tworzyć własny. Był zresztą prawdziwym artystą we wszystkim, co robił: rzeźbił, malował, rysował, muzykował. Nawet kiedy pisał list (zawsze na maszynie, nigdy odręcznie), tworzył prawdziwe dzieło sztuki.
To chyba dzięki niemu nabrałem swobody niezbędnej, by napisać moją pierwszą powieść. Zapełniałem kolejne stronice bez nadziei na druk, ale z wiarą, że przeczyta mnie sam Leopold Buczkowski – człowiek, który moim zdaniem wiedział o prozie niemal wszystko.
Niech pan się nie spieszy z drukiem, doradzał. Niech pan czyta, pisze, cierpi, a najlepiej głoduje. Wbrew radom mistrza, byłem niecierpliwy. Chciałem koniecznie zadebiutować wierszem albo prozą, lecz moją pierwszą książką okazała się rozprawa doktorska.
Trudno. Bywa i tak.
A przecież wcale nie chciałem zostać doktorem! Nie widziałem siebie w tej roli, śmieszyła mnie panująca na uczelniach tytułomania. Pytałem ironicznie, czy po obronie pracy doktorskiej otrzymam bodaj maleńki receptariusz. No, bo gdyby coś mnie zabolało… Doktor nie chodzi przecież do doktora? Potem udawałem naiwniaka, zapewniając, że jeśli napiszę rozprawę „Ząb czasu w utworach Elizy Orzeszkowej”, to będę mógł zostać dentystą. Prawdziwi naukowcy – jeśli młodzi, to zgięci w pół, jeśli starzy, to z głową dumnie odchyloną do tyłu – szczerze mnie nienawidzili. Strasznie denerwowało ich, że nie chodziłem w porządnym garniturze, na który oczywiście nie było stać kogoś, kto w oczach komunistycznej władzy funkcjonował jako pasożyt co miesiąc ustawiający się w kolejkach po kartki na mięso. Nie umiałem wiązać krawata, co jak wiadomo jest dla uczonego znacznie ważniejsze od erudycji czy wyobraźni. Nie miałem etatu, utrzymywałem się z pisania tekstów reklamowych, programów teatralnych i artykułów do prasy podziemnej.
Przygotowywałem książkę, a nie doktorat.
Mało kto zdołałby mnie wówczas zrozumieć.
.
Jan Tomkowski
.
O autorze:
Jan Tomkowski (ur. 22 sierpnia 1954 w Łodzi), doktor habilitowany nauk humanistycznych, profesor historii literatury polskiej w Instytucie Badań Literackich Polskiej Akademii Nauk.