Jeśli chcecie, by ludzie was znienawidzili, powinniście koniecznie napisać bestseller. Mnie przydarzyło się to w 1993 roku.
Właściwie początkowo wcale nie miałem takiego zamiaru i gdyby trwał dalej PRL, to pisałbym jakieś niskonakładowe książki eseistyczne, może także powieści i rozprawy historycznoliterackie dla kilkuset czytelników. No, ale po 1989 roku wszystko się zmieniło, a w 1992 roku wydawnictwa pragnęły publikować już tylko bestsellery; maszynopisy nie rokujące nadziei na komercyjny sukces po prostu zwracano, chyba że ktoś umiał załatwić sobie dotację.
Nie umiałem.
Nic na to nie poradzimy, mówili mi tu i tam.
W takim razie, oświadczyłem któregoś dnia, to ja napiszę bestseller.
Myślisz, że to tak łatwo, pytali z niedowierzaniem znajomi redaktorzy. Bestsellery to piszą tylko najlepsi.
Przekonam się, odpowiadałem.
Wcale nie byłem pewny, że mi się uda, ale nie było innego wyjścia.
Kiedy chcesz napisać bestseller, musisz przez chwilę rozejrzeć się, jakiej książki akurat brakuje na rynku i zorientować się w oczekiwaniach czytelników. Musisz także dysponować dużym albo przynajmniej średniej wielkości wydawnictwem i wiedzieć coś niecoś o reklamie.
W 1992 roku obraz literatury polskiej zmienił się nie do poznania. Można już było pisać o Bobkowskim, Herlingu, Mackiewiczu. A z drugiej strony, pojawiła się potężna oferta medialna w postaci licznych kanałów telewizyjnych (wśród nich MTV ze swoimi szalonymi teledyskami), kolorowej prasy, mnóstwa ilustracji w wydawnictwach albumowych. Czytelnicy chcieli oglądać to, o czym pisał autor.
Ja sam chciałem mieć taką książkę, w której najdalej w ciągu minuty znalazłbym wszystko: daty urodzenia pisarzy, tytuły książek, opisy ich podróży, ilustracje, wykresy, mapy, tabelki, nawet komiksy! Książkę jak popularny wówczas „Teleexpress”, jak teledysk pokazywany w MTV. Młodzi ludzie, uczniowie czy studenci, myśleli podobnie. Nudzili się na lekcjach polskiego, bez entuzjazmu kartkując podręczniki nie budzące żadnych emocji, napisane sztywnym belferskim językiem, zawierające mnóstwo podawanych bezładnie faktów, liczb, tytułów. Na egzaminach nawet polonistom myliły się epoki i Sienkiewicza widzieli w baroku, a Marię Dąbrowską lokowali obok Prusa. To musiało się zmienić.
Przypomniałem sobie zeszyt mojej pierwszej nauczycielki – taki czarny brulion z czerwonymi różkami, z braku flamastrów pokreślony kolorowymi kredkami. Tam była lista obecności klasy pierwszej „c”, rozmaite zaświadczenia, ulotki, rysunki, nawet zwolnienia lekarskie. Gdy trzeba było coś znaleźć, pani Sabina Woźniak otwierała ten magiczny zeszyt i naprawdę nie musiała długo szukać.
Bestseller pod tytułem „Literatura polska” nie mógł wyglądać inaczej.
Miałem szczęście współpracując z nieprzeciętnymi fachowcami w ostatnim okresie świetności Państwowego Instytutu Wydawniczego. Najwięcej zawdzięczałem paniom redaktorkom: Dobrosławie Pańkowskiej i Barbarze Żebrowskiej. Nie tylko cierpliwie poprawiały moje błędy, ale i walczyły z jakże silną „wewnętrzną” opozycją. Tadeusz Nowakowski pomagał wybierać ilustracje, Tomasz Tomaszewski rysował komiksy, nad sklejeniem całości czuwała Teresa Kawińska. Ta książka miała być podobna do stronicy internetowej, miała przypominać ekran komputera i głosić chwałę nowej elektronicznej epoki. Tyle, że w wydawnictwie nie było wtedy jeszcze ani jednego komputera!
Robiliśmy wszystko sami, bo takiej książki ćwierć wieku temu nikt w Polsce dotąd nie wydał! Owszem, we Francji czy we Włoszech wychodziły podobne publikacje, przygotowywane przez duże wyspecjalizowane ekipy dysponujące bezkresnym budżetem. U nas wszystko musiało być tanie (a najlepiej darmowe), bo sceptycy patrzyli nam na ręce, zacierane z radością, gdy tylko coś się nie wiodło.
Pamiętam, że sam wiązałem kilometry żyłki wędkarskiej i zawieszałem białe prześcieradła, by oświetlić postać Grażynki, która stała się naszą modelką, reklamującą na wykonanych przeze mnie fotografiach „Literaturę polską”. Wydrukowano skromny folderek – skromny, ale udany, bo po premierze nie pozostał nam ani jeden egzemplarz.
Książka zaskakiwała – każda stronica przenosiła czytelnika w inny świat. Nagle okazywało się, że można literaturę polską podzielić tylko na cztery epoki, a taki podział po prostu sam „wchodził” do głowy. Wcale nie pisałem podręcznika, nigdy nie uczyłem w szkole, nigdy nie miałem żadnych zajęć z metodyki, nie znałem nawet aktualnie obowiązującej listy lektur. Chciałem tylko powiedzieć: literatura polska, patrzcie, jakie to ciekawe, chcecie przeżyć życie nie znając „Wesela”, „Lalki”, „Pana Tadeusza”? Nie chcecie znać literatury emigracyjnej, której pozbawiono was w szkole?
Znajoma nauczycielka powiedziała szczerze: coś umieją tylko ci, którzy korzystają z twojej książki. Reszta nie ma pojęcia o literaturze! Nasza szkolna biblioteka kupiła dziesięć egzemplarzy, prawie wszystkie są już zaczytane.
Szkoła wchłonęła „Literaturę polską”, choć oczywiście autorzy, a zwłaszcza autorki podręczników szkolnych manifestowały swoją nienawiść w różny sposób. Wyróżniła się tu zwłaszcza poznańska „Polonistyka”, zamieszczając paszkwil na niżej podpisanego. Na wszelki wypadek – anonimowy, zbierający rzekomo głosy studentów. Miał dowodzić mojego nieuctwa i nieznajomości tekstu „Pana Tadeusza”. Bo śmiałem twierdzić, że Wojski to „daleki krewny i przyjaciel domu” Sopliców. Ha! Biedni ignoranci, nie wiedzieli, że to cytat z pierwszej księgi poematu (wiersz 154 według posiadanej przeze mnie edycji). Więc to Mickiewicz się mylił, a nie ja, czyż nie tak?
W Poznaniu wiedzieli lepiej.
Jedna z uczonych pań miała mi za złe, bo wspomniałem, że Leśmian lubił gotować (ona sama miała nawet kłopoty z ugotowaniem wody na herbatę!). Mój kolega z pracowni, znany jako marksistowski krytyk, który zmienił później wiarę, uważał, że zlekceważyłem Iwaszkiewicza, przydzielając mu tyle samo miejsca co na przykład Schulzowi. Albo Leśmianowi. Stanowczo za mało. Twórczości Iwaszkiewicza powinienem poświęcić trzy czwarte książki. Inny badacz nie mógł się zgodzić z pominięciem Leona Kruczkowskiego. Odpowiedziałem, że jeśli za dziesięć lat „Niemcy” będą sztuką dalej wystawianą i czytaną, to naprawię to przeoczenie.
Nie musiałem.
Sam wybrałem kolor okładki i usunąłem imię i nazwisko autora, które zastępował intrygujący Lew – miał to być początkowo wspaniały samiec z łódzkiego ogrodu zoologicznego, ale najedzony zwierzak próbował uzupełnić swój posiłek pożerając fotografa, więc zdjęcia nam się nie udały. Żywego lwa zastąpił wspaniały lew Magritteʼa, którego mało kto potrafił rozpoznać (nie wyłączając recenzenta z profesorskim tytułem). Napisałem jeszcze wszystkie teksty reklamowe, z których później szydzono w ten czy inny sposób.
Ukazało się czternaście wydań „Literatury polskiej”, a opatrzony pieczęcią dokument, wydany na moja prośbę, informuje, że sprzedano prawie 100 tysięcy egzemplarzy. Płacono mi mniej więcej osiem groszy od jednej książki, więc nie zrobiłem fortuny. Ale zyskałem coś cenniejszego niż pieniądze.
Egzemplarzy sprzedano zresztą chyba znacznie więcej, bo Janusz Maciejewski z nieskrywaną złośliwością w głosie opowiadał mi, że robił akurat zakupy na jednym z podwarszawskich targów, gdy spostrzegł ciężarówkę z której sprzedawano „Literaturę polską”.
Wyobraź to sobie, mówił, tu marchewka, tam buraczki, a pośrodku facet wymachujący egzemplarzem twojej książki.
A co krzyczał, zapytałem.
Jakoś tak… „Literatura polska”… Renomowanego autora!
Westchnąłem.
Po prostu – kompromitacja.
.
Jan Tomkowski
Obraz: Rene Magritte, homesickness
.
O autorze:
Jan Tomkowski (ur. 22 sierpnia 1954 w Łodzi – zm. 15 lipca 2024 w Warszawie), doktor habilitowany nauk humanistycznych, profesor historii literatury polskiej w Instytucie Badań Literackich Polskiej Akademii Nauk.
.
.