W 1993 roku ukazały się aż cztery moje książki, a żadna z nich nie była cieniutką broszurą. Razem wzięte, liczyły prawie dwa tysiące stron druku i zdezorientowany czytelnik mógł sobie pomyśleć, że w ostatnich latach po prostu próżnowałem, a teraz wziąłem się wreszcie do pracy. Nie jestem pewny, czy za dwadzieścia lat ktoś uwierzy, że u schyłku PRL i jeszcze na początku lat dziewięćdziesiątych czekać można było na wydanie książki bardzo długo. Niekiedy dziesięć albo dwanaście lat. Bardzo się boję, że te czasy niedługo powrócą…
Chyba mniej więcej od 1986 roku tłukłem zaciekle w maszynę (olbrzym z szerokim wałkiem o wdzięcznej nazwie „Torpedo”, dwadzieścia trzy kilo wagi!), tworząc jakąś nową wizję pozytywizmu – z początku bardzo nieśmiało, potem coraz odważniej. Jak się szybko zorientowałem, pozytywizm należał jeszcze ćwierć wieku temu do najsłabiej zbadanych okresów literackich. Istniały co prawda monografie Prusa, Orzeszkowej i Sienkiewicza, ale syntetyczny obraz pozytywizmu stworzony jeszcze w pierwszej połowie XX wieku nie wytrzymywał już krytyki. Nawet terminy „pozytywistyczny” i „pozytywista” budziły mnóstwo wątpliwości. Sami pozytywiści wcale nie chcieli być pozytywistami, na przykład Aleksander Świętochowski nazywał siebie raczej ewolucjonistą, a do Sienkiewicza w dojrzałym wieku pasowało znacznie lepiej określenie „konserwatysta”.
Zająłem się i tą kwestią, pisząc pierwszy rozdział pod tytułem „Co to jest pozytywizm?”, a dalej już rozpocząłem wielkie dzieło zniszczenia. Pozytywizm miał być w oczach wielu marksistowskich badaczy ateistyczny i materialistyczny, a ja dowodziłem, że jego twórcy tak żarliwie poszukiwali Boga, zaświatów i dowodów na istnienie duszy, że narażając się często na śmieszność, zasiadali nawet przy spirytystycznych stolikach. Podobno byli racjonalistami, ale interesowali się – i to bardzo poważnie – snami, hipnozą, niezwykłymi stanami ludzkiej psychiki. Prawdziwy skandal wywołałem pisząc tekst o neurotycznych bohaterach Prusa zatytułowany „Wszyscy chorujemy na nerwy”. Bawiłem się oczywiście pewnymi ustaleniami neopsychoanalizy, a czytając „Lalkę”, „Emancypantki” i „Dzieci” parodiowałem metodę badawczą Karen Horney, co miała mi za złe nawet pewna bardzo znana pisarka – niezbyt inteligentna, ale za to często nagradzana. Zapewne najciekawszy okazał się rozdział „Odkrycie wielowymiarowego uniwersum”, którego napisanie kosztowało mnie mnóstwo pracy. Aby udowodnić swoje tezy, musiałem przeczytać pewną liczbę lektur z dziedziny chemii, fizyki, astronomii i na ich podstawie zrekonstruować istniejący w końcu XIX wieku obraz pozytywistycznej nauki. A później skonfrontowałem moje odkrycie z tekstami literackimi.
Książkę nazwałem pojednawczo „Mój pozytywizm”, ale dla wielu specjalistów już sam tytuł był na tyle prowokujący, że pewna znawczyni literatury z mojego instytutu oświadczyła: „nie podoba mi się ten tytuł, niech on napisze wszystko jeszcze raz”.
Byłoby to chyba trudne, bo moja rozprawa liczyła ponad tysiąc trzysta stron, co wynikało może niekoniecznie z rozwlekłej narracji. Zaprezentowałem tu olbrzymi materiał – pomyślcie, że same „Kroniki” Prusa ukazały się w dwudziestu tomach, a publicystyka Świętochowskiego, rozproszona po czasopismach, zajęłaby pewnie jeszcze więcej miejsca. „Nad Niemnem”, „Lalka”, „Emancypantki” to też powieści bardzo obszerne. A w pracy naukowej mile widziane są cytaty, przypisy, wyjaśnienia i objaśnienia. Nie próbowałem zresztą skracać niczego, bo pani Dobrosława Pańkowska z Państwowego Instytutu Wydawniczego zapewniała, że moją książkę, o której już sporo słyszała, chciałaby wydać w dwóch tomach. Jak wspomniałem wcześniej, pociągały mnie zawsze cieniutkie broszurki. No, ale książkę dwutomową też chciałem mieć w swoim dorobku. Przynajmniej raz w życiu!
Dobiłem do końca, złożyłem maszynopis w trzech teczkach, ale potem zapadła cisza. Nagle dowiedziałem się, że moja książka ma być rozprawą habilitacyjną i że zwłoka w publikacji trwa już zbyt długo. Prawdę mówiąc, nie zamierzałem nigdy być docentem ani profesorem. Jakiś czas później platynowa blondynka Marianna S. z PIW-u usiłowała dowieść, że w ogóle nie jestem profesorem, a tytułem posługuję się nielegalnie. Dla świętego spokoju przyniosłem mój dyplom profesorski, mocno już zakurzony. Nie muszę chyba mówić, że Mariannie S. wszystko wydało się w nim podejrzane: i druk, i pieczęcie, i nazwisko prezydenta, wybranego wbrew woli platynowej blondynki. Szkoda, że kardynałowie nie wiedzą o jej istnieniu, bo na pewno uzgadnialiby z nią wybór kolejnego papieża, zaś ona sama byłaby pierwszą blondynką uczestniczącą w konklawe!
Chciałem czekać na moje dwutomowe dzieło, ale dyrekcja instytutu wykazała się niezwykłym uporem: przeniosłem moje teczki do Wydawnictwa IBL-u, którym kierował wówczas pełen entuzjazmu Adam Rysiewicz. Okładka była piękna, druk trochę drobny, tak że nikt nie domyślił się chyba, że w środku zdołałem upchnąć aż siedemset stron maszynopisu. Tylko siedemset, zapytacie rozczarowani. A reszta?
Ja też byłem rozczarowany, ale tysiąca trzystu stron nie chciano mi wydać z powodu oszczędności budżetowych. Niektórzy uważali, że to i tak za dużo. Moja redaktorka, pani Bożenka, powiedziała po prostu, gdy wahałem się, skracając tekst „Odkrycia wielowymiarowego uniwersum”: „Toto niech pan wyrzuci w całości, to przecież takie nudne”. Bo w główce pani Bożenki nie było chyba miejsca dla gwiazd na niebie, zajmowały ją wyłącznie gwiazdy filmowe, no a odkrycie elektronu – cóż mogło obchodzić panią redaktorkę, zresztą wiedziała od dawna, że pozytywizm ciekawy być nie może i nic nie mogło zmienić jej opinii.
Po długich debatach zdecydowałem, że nie będę skracać i tak dość zwięzłych rozdziałów i podrozdziałów (jak powiedzieć coś sensownego na trzech stronach, gdy trzeba sięgać po cytaty i opatrywać je przypisami?). Wyrzucałem więc całe rozdziały, między innymi dość obszerny tekst o psychologicznych opowiadaniach Świętochowskiego, naprawdę zdumiewających, oraz rozprawę „Fizjologia a psychologia”.
A co stało się z usuniętymi fragmentami? Ach, ileż osób zadawało mi to kłopotliwe pytanie. Na przykład Dorota, mieszkająca jakiś czas w moim maleńkim pokoiku. Przyszła do mnie porozmawiać o swoim doktoracie i została na dłużej. Doktoratu u mnie nie napisała, bo…
Słuchając mojej opowieści zadała mi natomiast bardzo niewygodne pytanie: przecież z tych sześciuset pominiętych w druku stron to ja mogę wykroić bardzo przyzwoity doktorat! Gdzie są te odrzucone fragmenty?
Niestety, odpowiedziałem. Zawsze mieszkałem w bardzo ciasnym mieszkaniu, a „ Mój pozytywizm” powstawał jeszcze bez komputera. Czy wiesz, ile miejsca zajmuje sześćset stron maszynopisu? To jest pękata reklamówka, może nawet dwie? Któregoś dnia, nie mogąc dłużej słuchać narzekań mojej rodziny, potykającej się o książki i notatki, zniosłem owe torby prosto do śmietnika i…
Zrozumiałem, że jeśli nie wejdę zaraz pod stół, nie schowam się do szafy albo nie opuszczę pokoju, spotka mnie za chwilę jakaś niemiła przygoda, a jeśli nie padnę ofiarą morderstwa w afekcie, to moje biedne ciało zostanie na pewno dotkliwie okaleczone.
No tak, ale właściwie nie ma o czym mówić. Książka weszła do lektur polonistycznych, a jak twierdzą niektórzy czytelnicy, jest dziś białym krukiem. W każdym razie wydawnictwo instytutowe nie posiada już ani jednego egzemplarza, no i bardzo dobrze.
Pisano o niej mądrze i głupio (rekord absurdów należy do recenzenta z „Pamiętnika Literackiego”), który swoją nieporadnością budził raczej moją litość niż niechęć. Ostatnio Aneta Mazur z Opola zarzuciła mi, że zbyt mało uwagi poświęciłem w „Moim pozytywizmie” tekstom „artystycznym”. Sami rozumiecie, że „Lalka”, „Emancypantki”, „Nad Niemnem”, „Kroniki” to nie są teksty „artystyczne”. Bo jak ktoś ma dorobek tak imponujący jak Aneta Mazur z Opola, to oczywiście przysługuje mu prawo wyznaczania granic sztuki.
A co wiedział o sztuce ten niepozorny Aleksander Głowacki, używający niemądrego pseudonimu Bolesław Prus? Albo ta poczciwa babcia Eliza Orzeszkowa, której srebrna szpilka do spinania koka zachowała się w mojej rodzinnej kolekcji?
.
Jan Tomkowski
.
O autorze:
Jan Tomkowski (ur. 22 sierpnia 1954 w Łodzi), doktor habilitowany nauk humanistycznych, profesor historii literatury polskiej w Instytucie Badań Literackich Polskiej Akademii Nauk.
Szanowny Panie,
dziękuję – ja już jestem po drugiej stronie Literatury, co znaczy, iż poczynam mniej wierzyć że Literatura jest potrzebna narodom z tzw. świata plastyku. Dobrze że żyłem przez 33 lata w PRL, choć cenzura działała na gorąco, i odseparowywała tych (prawdziwych od nieprawdziwych), to znaczy usłużnych do systemu od buntowników. – Byłem wówczas w tej drugiej grupie… Serdeczności życzę – Zygmunt z Ustki