W 1986 roku zacząłem szkicować pierwsze strony powieści, która początkowo otrzymała tytuł „Czułe sygnały”, potem „Ciche sygnały”, a wreszcie „Zanim przyjdą Chińczycy”. Nie wyjeżdżałem jeszcze w tych czasach do Paryża i nie wiedziałem nic o życiu podparyskich miasteczek. Statki na Sekwanie widywałem tylko na pocztówkach i nie pamiętam już nawet, czy kiedykolwiek próbowałem krewetek, a jeśli tak, to na pewno nie znałem jeszcze smaku Chablis ani francuskich serów. Nawet tarty i croissanty były niedostępne, a bagietki dopiero stawały się pożądaną nowością.
Nie dostawałem ciągle paszportu, lecz myślałem już o powieści, w której Paryż jest nieustannie obecny – jako niespełnione marzenie, jako proroctwo i jako przekleństwo. Paryż jest stolicą powieści, bo bez Paryża (a zwłaszcza marzenia o Paryżu) nie byłoby oczywiście Stendhala, Balzaka, Flauberta, Huysmansa, Zoli, Célineʼa, Butora. Nie byłoby nawet „Lalki” Prusa ani stanowczego protestu przeciwko językowi powieści, który ośmielił się wypowiedzieć Paul Valéry. Jakiś tajemny związek łączy więc Paryż i konstrukcję powieściową – związek, którego nie wyjaśnili dotąd literaturoznawcy, więc może ma on rodowód mistyczny albo gnostycki?
Mój przyjaciel sprzed lat, który podróżował już wówczas samolotem, opowiadał, że kiedyś na lotnisku we Wrocławiu podeszła do niego zakonnica z walizką i zapytała – a było to ponad ćwierć wieku temu i pytanie to brzmiało na pewno zupełnie inaczej niż dzisiaj i wydawało się po prostu niewiarygodne – a więc zapytała po prostu: proszę pana, którędy do Paryża?
Zawsze byłem przekonany, że ktoś wymyślił tę historię, ale tak doskonale oddawała nasz ówczesny stan ducha, że włączyłem ją do tekstu mojej powieści, co prawda w nieco zmienionym kontekście. Po dokonaniu najbardziej desperackiego aktu bohater wybiega wprost na ulicę, gdzie – niczym w Paryżu z epoki kolonialnej – spotyka Araba w czerwonym fezie i zadaje mu to samo pytanie…
Można było zresztą odnieść wrażenie, że właściwym tematem mojej powieści jest raczej śledztwo niż podróż. Mówi się tu przecież dużo o agentach, spiskach, inwigilacji, choć oczywiście cała akcja stanowi przygotowanie do wielkiej wyprawy. Czy będzie to niemożliwa w realnym świecie wędrówka do Paryża, w którym nie spotkamy już Baudelaireʼa, ale Flaubert ciągle żyje i choć nie jest aż tak znany jak dziś, możemy go uznać za wielkiego literackiego rywala albo posiadacza tak potrzebnej nam wiedzy? Może tak, a może nie. Rękopis „Szkoły uczuć” jest dopiero gdzieś na drodze między gabinetem pisarza a drukarnią i trzeba koniecznie wejść w jego posiadanie. Po co kradnie się cudzy manuskrypt, zapyta czytelnik – i zdziwi się, ale mam nadzieję, że nie ziewnie, bo zagadki tego rodzaju raczej ożywiają nasze zainteresowanie tekstem literackim. A więc po pierwsze, można wydać cudze dzieło, nieco tylko podretuszowane albo i nie, pod własnym nazwiskiem – to zdarzało się w XX wieku, niezbyt może często, ale jednak się zdarzało. Po drugie, można nie wydawać go w ogóle – to pragnienie potrafią zrozumieć jedynie kolekcjonerzy w rodzaju diuka Jana, bohatera powieści „À rebours” pióra Huysmansa. Wyobraźmy to sobie. Mam na przykład w swoim sejfie nieznane arcydzieło Dostojewskiego albo Tomasza Manna, albo jeszcze lepiej Fieldinga czy Szekspira. Muszę się nim podzielić z czytającą publicznością? Ależ tylko w ukryciu rękopis pozostaje tajemną księgą pokazywaną jedynie wybranym. Mając coś tak cennego nie powinienem już chyba zaczerniać stronic własnymi tekstami? Ale może jest inaczej – tak jak w Kabale – nieznany Bóg, Wielki Bibliotekarz, nie życzy sobie arcydzieła, które jakoś zakłóca plan stworzenia. Może nawet posługuje się nieświadomym niczego bohaterem, by je unicestwić?
Powtarzamy z nadzieją, za Michałem Bułhakowem, że „rękopisy nie płoną”, ale zapominamy zupełnie, że słowa te wypowiada diabeł. Czy diabłu można zaufać?
Jednego byłem absolutnie pewien: bohater mojej powieści nie ląduje na Orly ani na Roissy. Powinienem sprawdzić, gdzie lądowały wówczas samoloty z Polski, ale właściwie to nieistotne, bo nie będziemy korzystać z lotniska. Jest tyle możliwości przemieszczania się. Na przykład reinkarnacja. Na przykład szaleństwo…
Kiedy w epilogu mój bohater odwiedza szpital i spotyka tam pewnego lekarza, to przypomina on zarówno psychiatrę na dyżurze, jak i ojca Gustava Flauberta, który był lekarzem i w jakiś sposób wywarł wpływ na twórczość syna. Ale szczegółów wizyty będzie musiał czytelnik sam się domyśleć. Śledztwo prowadzi poczciwy z pozoru komisarz policji, który sprawia takie wrażenie, jakby dysponował aktami i zeznaniami świadków opisujących wydarzenia o ponad sto lat późniejsze. Może więc i on przywędrował z innego świata?
Powieść składała się z dwudziestu jeden rozdziałów, co oczywiście nie było dziełem przypadku. Wewnętrzna kompozycja pozwalała na wyodrębnienie siedmiu części, wszystkie tworzyły coś w rodzaju trójkąta, którego wierzchołki kierowały się ku różnym miejscom i zdarzeniom, układającym się powoli w rodzaj jakiejś mitologii wewnętrznej – może skromnej, może ułomnej, ale przecież własnej, niepowtarzalnej, jedynej w całym uniwersum.
Kiedy wydawałem swoje pierwsze książki w latach osiemdziesiątych, główną troską redaktorów wydawnictw były ewentualne komplikacje ze strony cenzury. Nikt natomiast nie martwił się wówczas o reakcję czytelnika. Obecnie coraz częściej pytany jestem o adresata swoich utworów, przy czym oczekuje się ode mnie fachowej oceny rynku i wskazania grupy potencjalnych odbiorców. Powinienem wiedzieć, czy będą czytać mnie młode dziewczęta, czy raczej starcy, czy może tylko znajomi?
Odpowiadam słowami Thomasa Eliota, że im lepiej kogoś znamy, tym mniejszą mamy ochotę, by czytać to, co napisał. Pozostają mi więc szewcy i krawcy, o których nic nie wiem, klienci księgarni w przedziale wiekowym od 30 do 45 lat oraz damy, które są zawsze młode.
Ostatecznie wiedzy i prawdy potrzebujemy wszyscy, a powieść to artykuł raczej drugiej potrzeby. Gdybyż tak można było wychować czytelnika tak jak mistrz zen kształci swoich uczniów!
Zaplanowałbym mu chętnie cały proces edukacyjny, za bezmyślne przewracanie kartek bił po głowie i pozbawiał na kilka dni jedzenia. W zamian za poddanie się tak surowym rygorom wtajemniczyłbym go w siedem warstw znaczeniowych mojej powieści, siedem sensów (jak siedem cudów świata i jak siedem grzechów głównych). Nazwałem je jak umiałem – sens podstawowy, imaginacyjny, literacki, biograficzny, inicjacyjny, alegoryczny i mistyczny. Głodnym, lecz spragnionym mądrości czytelnikom opowiadałbym nawet o tym, czego w powieści nie ma, a co mogło się znaleźć, lecz moja powieść ma zaledwie 300 stron, a i tak niektórym wydaje się zbyt długa, bo przecież tyle jest do przeczytania na milionach stronic internetowych, i w bibliotekach, i w gazetach, i w esemesowej rzeczywistości.
Poświęciłem powieści „Zanim przyjdą Chińczycy” ponad dwadzieścia lat życia i nadal uważam, że jest to jedna z najważniejszych moich książek. A że nie wzbudziła entuzjazmu i nie została dotąd wydana? Cóż, nie zapomnę nigdy tych letnich tygodni, gdy korzystając z nieobecności hałaśliwych sąsiadów zza ściany wydobyłem z zakamarków biurka dwie pękate teczki mieszczące maszynopisy, odręczne notatki, zapiski na biletach tramwajowych i rachunkach za światło, by stworzyć ostateczną redakcję powieści, którą może ktoś kiedyś pokocha, a czytając, coś z niej zrozumie.
Może zresztą nigdy się to nie stanie?
.
Jan Tomkowski
.
O autorze:
Jan Tomkowski (ur. 22 sierpnia 1954 w Łodzi), doktor habilitowany nauk humanistycznych, profesor historii literatury polskiej w Instytucie Badań Literackich Polskiej Akademii Nauk.
Dwie sugerowane odpowiedzi na dwa pojawiające się w tym tekście dylematy: „Pierre Menard, autor Don Kiszota” oraz „Ogród rozwidlających się ścieżek” Jorge Luisa Borgesa.